czwartek, 23 czerwca 2016

Nie ucz ojca dzieci robić czyli o stosunkach z ojcem

Dzisiaj, z okazji Dnia Ojca, składam życzenia wszystkim, którzy coś kogoś spłodzili, a potem stanęli na wysokości zadania, darowując swoim pociechom (a zwłaszcza córkom) wspaniały, szlachetny i czuły archetyp męskości. 


Na początku zinwentaryzujmy internetową wycieczkę ojców. 

1. Zostanie ojcem to wielka odpowiedzialność 

 ...dlatego trzeba mierzyć siły na zamiary
















2. Mijają czasy, gdy jedyną powinnością ojca było być statystą w tle
















3. Niestety, nadal matka wydaje się bardziej zorientowana w fizjologiczno - praktycznej stronie tego wyzwania, jakim jest wychowanie (ile razy to ojciec wam mówił, żebyście przed obiadem umyli ręce, hę?)


















4.  od ojca uczymy się twardej filozofii życiowej, prawd ekonomicznych i sposobów walki z liberalnym kapitalizmem (meh)


5. Proces wychowawczy to nieskończony ciąg wyzwań i porażek, zabawa oraz dużo mydła








6. No i te mroczne strony ojcostwa... zamknięty krąg przemocy, niespełnionych oczekiwań, takie tam.















(Markowi R., na którego wesołych obrazkach nie uświadczymy w kwestii męskiego parentingu niczego nie zaprawionego potężną dawką goryczy, składamy w tym dniu najszczersze kondolencje)

Tak, dzieci faktycznie trzeba wychowywać. Oraz pielęgnować partnerstwo z drugim autorem dziecięcego genotypu. Niesamowite.


Appendix.
Jeśli chodzi o mojego ojca (papcię, padre, rodziciela), to mam z nim obecnie kontakty nikle sporadyczne. Starzeje się, nie dba wystarczająco o zdrowie, stał się niewolnikiem nowych, fatalnych nawyków. Kocham go, ale łatwiej go kochać na odległość i przez telefon. Zawsze był trudnym do współżycia typem człowieka, ale na tle nieuchronności zbliżającej się starczej demencji, której oddech już czuć na karku, której cień powoli wyłania się zza winkla kolejnej dekady... mam obawy jak dam radę znieść jego starość. Czy. Demencja dziadka była dość fatalna.


























Mój padre, mimo, że tatą był dobrym, w ten nienachalnie obecny gdzieś za plecami mamy sposób, nie sprawdził się jako archetyp mężczyzny. Nauczył mnie rzeczy i cech charakteru, których u mężczyzn trzeba bezwzględnie unikać. Nauczył mnie, że istnieją mężczyźni, którzy po prostu nie nadają do zakładania rodziny, tak jak inni nie nadają się do zdobycia Everestu. Po prostu. 

Jeśli się uprzeć, to oczywiście można wliźć na nieszczęsny Everest, ale będzie to okupione strasznymi ofiarami, w tym innych ludzi, którzy, żeby zrobić ci miejsce w drodze na szczyt, pospadają z urwiska. Moja mama spadła z tego urwiska, spada od lat. Ja spadać nie chcę, nie chcę latami lecieć ku rozpadlinie potwornych ustępstw, kompromisów, niespełnionych marzeń. 

Samość nie jest najgorszą rzeczą, która może nas spotkać, jeśli wiemy jaką cenę można zapłacić za posiadanie rodziny. Choć oczywiście nie tylko ojcowie nam się starzeją: my starzejemy się równolegle z nimi. Nawet jeśli nazwiemy do dorastaniem czy dojrzewaniem, nawet jeśli daleko nam do strefy cienia, tego mrocznego odcinka, gdzie tylko wspomina się utracone szanse, bo niewiele czasu przed nami, mamy czasem wątpliwości. A może jednak? Nie zakładać z góry, że nie.

Tyle wokół pozytywnych przykładów, że można, że się da. Że nie trzeba z kobiety-żony-matki zrobić konia pociągowego, rozgoryczonej frustratki i świętej w jednym. Że to nie musi się stać naszym losem, losem sztosem stosem. Ale przykłady są daleko, są pokazówką, nie znam ich od zaplecza. Od zaplecza znam krainę rodziny, z której się wywodzę. Krainy-nie-zakładać-rodziny. 

To bardzo ciekawy wątek w moich związkach, bo zawsze, gdy natrafię na kogoś, komu po bliższej znajomości mogę mówić 'Tato' (gdyż jest toczką w toczkę), to natychmiast zaczynam zachowywać się jak moja matka. Jestem sałatką wymieszaną z następujących składników: łagodzenie, naprawianie, głaskanie, poprawianie humoru, sprzątanie cudzego mentalnego syfu, naklejanie psychologicznych plastrów, chirurgiczna ekstrakcja całego światowego zła i dezynfekcja empatią. Za co spodziewam się nagrody w postaci kopa w tyłek. Przy odrobinie szczęścia kop ujędrni mi pośladki.

Tato, życzę ci wszystkiego dobrego, zaraz do ciebie podjadę wyposażona w bukiecik śrubokrętów obwiązanych wstążeczką, ale błagam, zestarzej się dobrze i nie rób nam  z życia piekła. 
Choć jestem na to przygotowana.   
 ..........
To jeszcze podaruję wam linka do artykułu, który wzbudzał, onegdaj, duże kontrowersje:
"Współczesne matki uważają, że ojcowie ich dzieci są na pilota. Nowoczesny model rodziny to koszmar dla mężczyzn"

(Przykładowy najnowszy komentarz: "To może od razu wprowadźmy partogenezę. Wtedy już mężczyźni nie będą mieli problemu z wyborem ról społecznych w rodzinie, które chcieliby pełnć." ;)

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Jak oglądałam mecz Polska-Irlandia

Niespodziewanie dla samej siebie (oraz swoich gustów i sposobów spędzania wolnego czasu, w tym niedzielnych wieczorów) obejrzałam wczoraj z sąsiadem mecz Polska-Irlandia Północna.


Cały dzień nad dzielnicą unosił się zapaszek oczekiwania oraz coś na kształt scenicznego szeptu: „Meczmeczmecz... sieczsieczsiecz...”.
Jako osoba nieposiadająca telewizorów, radiów oraz fejsów do ostatniej chwili nie zdawałam sobie sprawy, że odbywa się jakiś mundial-euro-sport-cośtam. W ogóle ogólnie z piłką nożną jestem zaprzyjaźniona w małym stopniku: nadal narożnik to dla mnie rodzaj kanapy, korki to pozostałości po winach, a spalony to każdy mój obiad.

Na początku zdziwka, gdy zapytałam z kim gra Polska.
- Z Holandią Północną - usłyszałam
- A co się stało z Holandią Południową? – zdziwiłam się.
- Nie ma Holandii Południowej.
Cóż, pomyslałam. A w leniwe, letnie popołudnia to nie jest zajęcie o wywindowanym jakościowo poziomie, powiedzmy to sobie. Globalne ocieplenie postępuje oraz w maju sporo padało, a Holandia leży, jak wiadomo, w depresji, ergo widać zatem tak wyszło. Nie ma to nie ma. Jako osoba wychowana ułamkiem dzieciństwa w PRL-u, jako stała klientka NFZ-tów, sądów i urzędów wiem, że z „nie ma” się nie dyskutuje.

Nie należy takich pytań zadawać przy otwartym oknie w środku miasta. No i wszyscy musimy popracować nad dykcją. A najbardziej to komentatorzy sportowi, którzy w dodatku z uporem godnym lepszej sprawy nazad i wciąż powtarzają i uklepują błędy językowe („włanczać zawodnika do drużyny”), zupełnie jakby wypowiedziany poprawną polszczyzną komentarz mógłby być dla prostego luda sportującego się niezrozumiały.



Jeśli chodzi o mecz to najbardziej podobał mi się facet we fluorescencyjnych, żółtozielonych rajtkach, który okazał się bramkarzem polskiej drużyny. Choć komiczne wdzianko, godne błazna w teatrze elżbietańskim, było raczej z tych nieszczęsnych, to na nazwisko bramkarz miał właśnie Szczęsny. Piłkarze po obydwu stronach młodzi, postawni, z włosem czarniawym a zaczesem twarzowym. Robert Hłajłej Lewandowski wyglądał przy nich jaro, lecz już staro.


Było dużo wypięć zadków w czerwonych gatkach i gwałtowne odruchy miziania korkiem po łydce. Jedno s p o w o l n i o n e zbliżenie z przejęcia piłki w biegu, w trakcie którego dłoń piłkarza nurkuje w cudze spodenki i czule gładzi suspensoria zawodnika drużyny przeciwnej. To znaczy: trochę przysnęłam, a jak otworzyłam oko, to zobaczyłam takie COŚ. Zrobiło mi się gorąco i usiłowałam sobie przypomnieć, co ja właściwie oglądam.


Był też sędzia Rumun, który, jak każdy sędzia na boisku, nie ogarniał sytuacji. Czy w czasach takiej komercjalizacji sportu a zarazem jego multimedialnej inwigilacji nie należałoby oddać sędziowanie komputerowi centralnemu podłączonemu do wszystkich kamer okalających boisko? Żeby przyznawanie żółtych kartek wynikało z obiektywnych przesłanek, a nie sędziowskim uwidzianek. Uważam też, że tych kolorowych kartek powinno być więcej – czemu tylko żółte i czerwone? A różowe (łososiowe) za incydenty o naturze erotycznej (patrz: wyżej)? A niebieskie, szare, miętowe i pomarańczowe? To by mogło zwiększyć oglądalność targetu kobiecego. Oraz pokrzepić kibiców którzy zainwestowali rozliczne tysie w wielkie tafle telewizorów o jakości HD i szerokim spectrum palety barw.






















Aby nie gapić się bezmyślnie i milcząco w szeroko niewykorzystane kolorystycznie HD plazmy sąsiada, pozwalałam sobie na inteligentne uwagi sportowe:
-Kapustka? Wolałabym już się nazywać Kapusta. Albo Pustka. Ale Kapustka? Eeee.


Kiedy wyszłam zapalić papierosa, przed telewizor sprowadziły mnie okrzyki zza horyzontu osiedla (fala tsunami entuzjazmu).
Powtórka pokazała, czego się już domyśliłam: gol dla naszych. Wynik utrzymany do końca, mimo dogrywki (minut trzy).

Po meczu roztworzyło sie okno w bloku naprzeciwko, a młody chłopak usiłował przytroczyć biało-czerwoną flagę do karnisza. Kibicowałam mu przez bite 10 minut ;). 

Mogłabym ominąć temat, ale przypomniałam sobie z jakim entuzjazmem relacjonowałam Euro 2012 [klik] 

Fajnie, że obejrzałam mecz. I chyba na tym na razie poprzestanę. Ale wszystkim kibicom życzę wielu niezapomnianych golców w dalszej części igrzysk (czy jakoś tak ;) 


czwartek, 2 czerwca 2016

Jak przeżyć wizytę matki i z godnością zjeść czekoladki


Wczoraj, w Dzień Dziecka, odebrałam więcej życzeń niż 8 marca, co powinno mi nieco dać do myślenia, być może. Moje tak zwane wewnętrzne dziecko to istny kanibal i anim się obejrzała, pożarło całą resztę wewnętrznej menażerii, na którą składają się zastępy wielorakiej osobowości w postaci: wewnętrznych dorosłych, wewnętrznych starców i wewnętrznego pieska, który merda w chwilach wesołości, a w chwilach smutków odpada mu ogon.

Również wczoraj wpadła do mego apartemą moja własna, rodzona matka. Tegom się nie spodziewała! Madre przyniesła mi czekoladki, a był to produkt cukierniczy wykonany metodą wtrysku kakaowego surowca wprost do złotej foremki.


W związku z czym rzeczonych czekoladek nie dało się wyłuszczyć z godnością.

Pamiętam z jaką fascynacją patrzyłam kilka lat temu na moją babcię, godzinami próbującą napocząć opakowanie leków, wykonane tak perfidnie, by nie dało się było go przez osobę starszą roztworzyć. W zamyśle projektanta tegoż opakowania (w postaci zaspawanej, zatrzaskowej fiolki z adamantu) osoba starsza miała zemrzeć próbując, wyłamawszy sobie uprzednio wszystkie palce. Co by w dalszej perspektywie zaoszczędziło NFZ-owi i wszystkim podatnikom wielu zbędnych kosztów.

Teraz ja próbuję z jednakim skutkiem wyłuszczyć z foremki czekoladki, a jestem w sile wieku, w tym umysłowego. Czekoladki można wypchnąć od dołu metodą nacisku, wtedy jednakowoż wylatują w powietrze i lądują za kanapą. Oczywiście będzie je można zjeść przy najbliższej edycji odkurzania... lecz kto wie, kiedy to będzie?
A tymczasem chciałabym je zjeść teraz, od razu.





















Zatem odwracam opakowanie i tłukę nim o blat stołu, aż czekoladki wszystkie naraz opuszczają migiem złotą foremkę. Najprostsze rozwiązania są najlepsze, a najszybsze są najprostsze. Moja madre, która mnie W OGÓLE nie zna, gdyż albowiem nie miała na poznanie mnie trzydziestu lat z okładem, jest zszokowana, że alejaktotak?
Ano tak to.

Staram się przy madre trzymać ustabilizowany poziom imidżu, na który pracowałam latami: wesołego lecz nieco psychicznego przybysza z genetycznie odległej planety Pacanów w galaktyce Wygi Starej. Wpycham sobie czekoladki do ust i żując mówię, że mmm pyszne, ale żeby następnym razem kupiła mi raczej karton papierosów, sil-wu-ple. Madre patrzy na mnie takim wzrokiem, ale to TAKIM wzrokiem... który ćwiczy sobie w łazience przed lustrem, bo ją kiedyś na tym przyłapałam (polecam niezapowiedziane wizyty rodzinne). Jest to wzrok fundamentalnego islamisty napotykającego, w drodze do meczetu, zwracającą imprezowe drinki wykolczykowaną w pępek nastolatkę rasy anglosaskiej. Oraz plus skrzyżowany ze smutnym wytrzeszczem na wpół przejechanego przez tira przydrożnego kotka. Z dodatkiem nerwowego mrygu petenta wymiaru sodomowego (sądowego? jakoś tak), który się dowiaduje, że całą procedurę musimy powtórzyć, gdyż asystentka asesora zgubiła ostatnią stronę z podpisem, a zatem wyrok się nie uprawomocnił.
Łapiecie już? 
To jest właśnie taki wzrok.






















W moich relacjach z matką odwiecznie powracającym refrenem jest konfrontacja tego imidżu z tym wzrokiem.
(Zasadniczo każda matka jest w stanie dopuścić jakąś zdziczałą kompulsywność nałogu swego potomka, ale nałogu, który jest w stanie zaakceptować (cukier), a nie tego, który dziecko wybrało (tytoń).)


Czekoladki zjedzone.
Madre zwiedza apartemą. Zwiedza zaglądając pod dywan i za szafki. Tak nie może być, gdyż nie wiadomo co może tam znaleźć. Moszczę na najbardziej zapadniętej kanapie poduszki i drapuję kocyk. Delikatnie, podłokietnie podprowadzam tamże mamusię, po czym metodą nacisku na klatkę piersiową ją popycham. Mamusia zapada się w kanapę. Gramoli się dzielnie, ale nie może wstać (ha!). Tak, dear, ty tu sobie posiedź, a ja zrobię ci herbatkę. To jest absolutnie najpierwsze primum non nocere dla własnej psychiki oraz więzi rodzinnych: matkę wizytującą nasze pielesze należy bezzwłocznie unieruchomić w jednym miejscu.

Madre dostaje herbatę.
Nie wiem co się dzieje potem bo od tych czekoladek zapadam w śpiączkę cukrzycową.
W każdym razie już jest dzisiaj.
A ja nadal nie dorosłam.

W następnym odcinku zinwentaryzujemy życie z kawą i papierosem. Tymczasem dzisiaj dwie piosenki o matkach i ojcach.




piątek, 27 maja 2016

Rozbiór majowy. O Targach Książki, pogrzebie, inauguracji sezonu grillowego i Dniu matki w jednym poście


Świty majowe są zimne. Są też wilgotne w ten nieprzyjemny sposób, który jednocześnie zapowiada, że reszta dnia będzie upalna. Mechanizm musi się rozkręcić.
Trzeba mieć kaloszki i naprawdę ciepłą kapotę, żeby nie drżeć jak osika, jak cały las osik, majowym świtem. A rozumiem przez to tę porę, gdy rozrzedza się mrok, gdy odgórnie włączają światło, to jest trzecią nad ranem. Dzień już przygotowany, jak scena, choć przedstawienie zacznie się za kilka godzin: na razie całe miasto śpi. 
Słodką ciszę świszcząco-zgrzytliwie  zaszumiają pierwsze, ospale sunące tiry i autobusy.
Ptaki prowadzą swe perory.

Życie wydaje się jeszcze tak nieprzeżyte. Nieprzeżute. Wydaje się, że ma jeszcze coś do zaoferowania.
Bardzo polecam świty majowe.

Wszystko mija, nawet najdłuższa żmija – rzecze Lec. Szkoda mi mijającego maja. Zielonego rozbujania, pełnego aromatu bzów zaczynu lata, który niedługo skończy się narzekaniem na upały i susze oraz wonią niedomytych pach w środkach publicznego transportu.
Wszystko mija.
Złudzenia trzymają się dzielnie.
Że jakoś to będzie.
Przecież.

Byłam na pogrzebie kogoś z rodziny. Paliłam papierosy z dawno niewidzianymi kuzynami ukryta za jakąś kryptą. Panowie w czarnych garniturach i białych rękawiczkach nieśli trumnę w miarę stabilnie i z niejakim namaszczeniem, ale rzucali wiązankami kwiecia i ordynarnie gnietli wieńce żałobne. Kwiatom odpadały łby i główki, które potem leżały smętnie na kopcu piachu obok dołu na trumnę.
Wzruszyłam się i zrobiłam im zdjęcie.


Ta (wymierająca) odnoga rodziny ma styl i niejakie aspiracje: na cmentarzu obecna była skrzypaczka, której zadaniem było urzewnić moment. Niestety, gdy tylko skrzypaczka dotykała smyczkiem strun, nad cmentarzem przelatywał samolot. Skrzypaczka grała, a samoloty leciały. Skrzypaczka przestawała grać, przestawały lecieć samoloty. Szybko, szybko: graj, skrzypaczko, nic teraz nie leci! Skrzypaczka zatem zaczynała grać, zatem natychmiast pojawiał się samolot. 
Bosz.
Czasem aspiracje można zrealizować tylko na Powązkach, ze znajomościami w zarządzie ruchu lotniczego. Jak widać.

Potem byłam na Targach Książki.
Było raczej tak jak zwykle. Przez cztery dni.

Tłumy ludzi przechadzały się między pachnącymi farbą drukarską nowościami i pachnącymi starością autorami. Niektórzy byli nawet dość młodzi. Ale pisarstwo dodaje plus dziesięć punktów do przemijania: nakład, który przeżyje twój rozkład.

Ja nie z tych, którzy zaprezentują uśmiechnięte zdjęcia okolicznościowe z przyznaną mi, jako blogerce, wejściówką, którą nawet zapomniałam odebrać.
Plus dziesięć punktów do alzheimera.

Przez te tłumy znowu czułam się jak mały hadron w zderzaczu hadronów.
Niezbyt płynnie płynęłam przez zróżnicowane strefy klimatyczno-klimatyzacyjne: od przylądków arktycznych porywów wichru do krainy strychowej stęchlizny i zastałego powietrza. Przynajmniej na środku Stadionu było jakieś życie, a nie betonowa pustynia jak w roku zeszłym czy jeszcze w ześlejszym ;). Jakaś atmosfera zaistniała. Piknikowa oraz prorodzinna.
Plus dziesięć punktów dla organizatorów. 

W przyszłym roku proponuję im zrobienie wielkiej, ale to przewielornej, makiety książki z gigantycznymi, przewracanymi stronami. Albo wystawienie hamaków z nadrukiem stronic z  klasyków („Leżę na Przedwiośniu”, „ A ja na „Lalce”, „Ty perwersie, ty!”).






















Znowu nie wykorzystałam szansy żeby sobie zaprzyjaźnić jakieś wydawnictwo komiksowe, żeby mi aby przysyłało komiksy do recenzji. Przez ten pogrzeb nie miałam do tego głowy.
Bo wiecie – o konieczności konsumowania książek nie ma co dyskutować. Ale z komiksami  jest u mnie trochę jak z kupowaniem kawioru. Można, ale podstawowa dieta tego nie obejmuje. Gdyż nie jest poselska.

Poczułam się nieco dotknięta, gdy dwójka znajomych, całkiem niezależnie od siebie, powiedziała, że życzą mi udanych, tanich łowów i żebym osiągnęła Everest swoich możliwości na polu negocjacji cenowych. Nie życzyli mi, żebym w trakcie jakiegoś panelu dyskusyjnego, ukryta w ostatnim rzędzie krzeseł,  krzyknęła rozdzierająco acz elokwentnie: „Sofizmat!”, na co autor by się poderwał i odkrzyknął „Nieprawda! Nieprawda! Kto to powiedział? Proszę wstać!” .
Jak to drzewniej bywało, ah.

Muszę popracować nad piarem.
Muszę to dopisać do postanowień noworocznych: popracuj nad piarem, a nie nad mniejszym obwodem ud i większym obwodem półkul.

No dobra, ja nie z tych, ale mogę wam pokazać jak wyglądałam na tym Stadionie. Emocje, rumieńce, masa kontra pęd. Prosz:




Zainaugrowałam u siebie sezon grillowy. 
- Uwaga! Inauguruję sezon grillowy! - powiedziałam trzymając ostentacyjnie wtyczkę od grilla, bo grill mam raczej elektryczny. Jeden kolega przytomnie zaczął klaskać.
Lubię bystrych mężczyzn ;).


Zatem było tak: zaprosiłam znajomych.
Powiedziałam im, że będą kotleciki. Powiedziałam im to ze dwadzieścia razy nieruchawo wtopiona w krzesełko, siorbiąc mineralną. W końcu  przytomny kolega powiedział, że chyba jednak mi nie wierzy w kwestii mięsnej. Faktycznie: kotleciki same nie wyszły z marynaty i nie położyły się na grillu. Musiałam się w końcu ruszyć i sama je przynieść.
Mówię wam: los kobiety i gospodyni to nie bułka z masłem.
(Bezglutenowa)



W Dzień Matki kupiłam herbaciane róże, jednocześnie ganiąc się za ten banał.
Powiedziałam mamie:
-Dziękuję, żeś mnie tym bożym ciałem urodziła.
W tym roku mogłam tak powiedzieć, to powiedziałam.

Chciałam powiedzieć: „Gratuluję!”, ale czy jest czego? Jeszcze nie wiadomo. Nie wiadomo kiedy będzie wiadomo. Tajemniczo wyrosły jakiś czas temu słupek samozadowolenia opadł był ostatnio nieco. Po czym rymsnął na pysk i zczezł. Jest mi jakoś smutno i nieswojo. Gdzie jesteś, słupku? Mój nowy słupku? Tęsknię za tobą!
Urządziłam ci już urocze mieszkanko obok tej wielkiej, metafizycznej wyrwy w klatce piersiowej, której nie zapełni nic, ani majowe świty, ani komiksy ani przytomni mężczyźni.

Pewnego razu, też w maju, naprawdę się wyspałam. Umarłam wieczorem i zmartwychwstałam bladym świtem. Rozrywki na starość stają się, jak widać, niezwykle frywolne. 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...