piątek, 31 stycznia 2014

Alicja po drugiej stronie Unii czyli 1000 komitetów roboczych i kiełbasiany ruch oporu

Dzisiaj odpowiemy sobie na pytanie czym zajmuje się podorgany Parlamentu Europejskiego. Nie, nie będzie nudno. Będzie jak w filmach dla młodzieży, w których wszyscy edwardzi są bladzi i robią fikołki przed zadumanym widzem (w tym przypadku: podatnikiem).
Nie wszystkie zapisy i dysputy będę w czambuł wyśmiewać - jestem wszak tym rodzajem Polaka, który mógłby się ewentualnie zgodzić (na podstawie osobistych doświadczeń), iż 'nie mamy dostępu do morza' - wspomnienie mojego ostatniego pobytu nad Bałtykiem jest bardzo znacznie zatarte przez fale niepamięci.
I że 'kura w klatce ma stać pazurami do przodu' też popieram, tego wszak wymaga kurzy savoir-vivre (fragment unijnych poematów w temacie standardów hodowli kur, które określają parametry klatek, urządzeń i samych kur tysz)

"Na wyróżnienie zasługuje więcej przepisów, w większości znanych powszechnie, na przykład według unijnych dyrektyw marchewka jest owocem, ślimak jest rybą śródlądową, a szprotka wg. dyrektywy nie należy do ryb połowowych. Obserwujemy tendencję do kodyfikowania niemal wszystkich dziedzin życia społecznego, kulturalnego, ale także technicznego. Tu można wskazać przepisy Rady i Komisji Europejskiej, które regulują kwestie siedzenia kierowcy w kołowych ciągnikach rolnych i leśnych, a także dyrektywy dotyczące lusterek wstecznych w ciągnikach rolnych i osobno w ciągnikach leśnych. Głosowaliśmy nad sprawozdaniami: "Wycieraczki przednie w ciągnikach rolnych" i "Wycieraczki przednie w ciągnikach leśnych". 
(...)
Impuls wychodzi z Rady Unii Europejskiej, lub Komisji Europejskiej, która ma inicjatywę ustawodawczą. Parlament Europejski nie ma takich prerogatyw - tematy przychodzą do nas, aby je skonsultować. Uczestniczyłem np. w debacie "Rola i znaczenie cyrku w Unii Europejskiej". Wyglądało to w ten sposób: socjaliści twierdzili, że potrzebna jest specjalna regulacja, aby nie męczyć dzikich zwierząt, na co konserwatyści brytyjscy odpowiedzieli, że w cyrkach zwierzęta są tresowane i nie są dzikie. Można sobie tak dyskutować, ale należy postawić pytanie, czy warto, aby ponad 700 posłów z 27 krajów przyjeżdżało do Brukseli, aby zajmować się takim tematem."

No i te słitaśne broszury o języku neutralnym płciowo.
"W ubiegłorocznym konkursie nagrodziliśmy broszurę zatytułowaną "Język neutralny płciowo w Parlamencie Europejskim". Była ona skierowana do posłów, sporządzono odmienne wersje dla poszczególnych krajów, we wszystkich językach. W broszurze tej zaleca się, aby posłowie do Parlamentu Europejskiego, a w dalszej perspektywie również posłowie w parlamentach krajowych oraz obywatele UE, nie używali słów sugerujących rozróżnienie płciowe, np. "pan", "pani", "panna", "dyrektor", "dyrektorka" itp., gdyż samo to rozróżnienie jest w opinii autorów dyskryminujące.(...) Autorzy sugerują, by zwracać się do siebie po imieniu, a jeśli zbiera się grupa redaktorek lub grupa lekarek, to są konkretne wskazówki, jak należy nazwać tę grupę. Jeśli piszemy o zebraniu lekarek, to powinniśmy użyć zwrotu: "osoby biorące udział w zebraniu", żeby pomijać płeć."
Ja tam od razu, jak mnie któryś lamus nazwie panną, to mu dyskryminuję buźkę ;)
A te całe nakłady nakładziska nieudanych broszur, co je wyrzucono, to tylko mam nadzieję, że do odpowiednich worków, ha i na recykling. 





















A teraz o tym, że 'nasz kraj będzie musiał dopuścić do rejestracji aut z kierownicą po prawej stronie'.
"Opinię, którą prawdopodobnie podzieli unijny Trybunał Sprawiedliwości w Strasburgu, wydał wczoraj jego rzecznik generalny Niilo Jaaskinen. Jego zdaniem, Polska odmawiając rejestrowania samochodów z kierownicą po prawej stronie, narusza unijne prawo do swobodnego przemieszczania się po terytorium Unii Europejskiej."
No wiadomo - narusza. Ale jak się narejestruje takich aut to się też na skutek wypadków cielesność obywateli ponarusza. Więc by się trzeba zastanowić co naruszać lepiej a czego wcale.
 via: Polsce grozi fala aut z Wielkiej Brytanii [tu]

Najbardziej jednak bolą prace nad swobodnym przepływem na terenie Unii opodatkowania za sprzedaż / zakup nieruchomości - na początek. Bo to znaczy że pieniądze z podatków nie trafią do krajowego budżetu. I trzeba będzie ich szukać gdzie indziej i nie jest powiedziane że sensownie. Zapewne będą to już absurdy w wydaniu krajowym (vide: Utrata dziecka to korzyść majątkowa. Zapłać podatek)

Alicja w dobrej wierze wybrała się do Unii. A teraz na zmianę rozdyma się i kurczy. No ale ma, co ma, skoro zdecydowała się na przyjęcie zapisu Artykułu I-6 Prawa Unii, głoszącego, iż:
"Konstytucja i prawo przyjęte przez instytucje Unii w wykonywaniu przyznanych jej kompetencji mają pierwszeństwo przed prawem Państw Członkowskich."
I wszystko jasne.
Żeby nie było - nie jestem za ani przeciw. Jestem za zdrowym rozsądkiem.
Zdrowy rozsądek jest dziś siłą nadprzyrodzoną, nieprawdaż.
(Choć stanowczo  kury powinny stać pazurami do przodu, inaczej drób jest w smaku łykowaty ;)






















I na tym bym zakończyła, pominąwszy kwestię, o której sobie ostatnio poczytałam: jak to niewiele pożytków daje pannie ekologii zaprzęganie nas do upierdliwej konieczności rezygnacji z surowców, na których, naród nasz wspaniały choć wylniały, zadem przysiadł geograficznie. Pominęłabym te osławione medialnie kwestie klasyfikowania ślimaków do podzbioru ryb a marchewek do owoców ze względów proceduralnie koniecznych. Zapomniałabym o arcyperfidnym zabraniu nam rtęciowych termometrów w promocji z nakazem stosowania jak najbardziej rtęciowych żarówek energooszczędnych. Nie zawracałabym sobie tym kudłatej (bynajmniej nie podług norm unijnych) główki.

Gdyby nie groza z powodu zbliżającego się zakazu wędzenia wędlin oraz tak drogiego memu podniebieniu małego, żółtego, serowego kurczaczka, zwanego oscypkiem. Bo to już przesada jest! 
Wara od baców, eurokmiotki!
Zwłaszcza, że jak widzę, gazetki krajowe nie mogą się zdecydować czy w tym całym wędzeniowym ambarasie to złym muczaczo jest benzopiren czy benzoaspiren. Mnie się wydaje, że z tą wieczną do Unii aspiracją to musowo benzoaspiren winny jest, bonzo wredny ;)

(Nie przypomina to aby popularnego swojego czasu klasyfikowania niewiast podejrzanej konduity do podzbioru czarownic oraz profilaktycznego wędzenia ich na stosikach, odrobinę również zarazem książkowych? Bo jakoś nie wydaje mi się, żeby w tej zlaicyzowanej Europie się od tych żarówek zrobiło choć odrobinę jaśniej, pod względem sensu, hm)

sobota, 25 stycznia 2014

O Blogu Roku, banku, elektrowni i łzach w oczach. Oraz, że nie można dwóm panom służyć,

czyli, że jak się siedzi na fejsie, to się nie siadywuje na blogerze. nieprawdaż.
I tak jakoś między wrzucaniem obrazków mi umykają całkiem zmyśle anedgotki i spostrzeżenia, ze skutkiem negatywnym tylko i wyłącznie dla was, drodzy czytelnicy, albowiem jak mnie nauczyła ustawa śmieciowa, kontenery trzeba samodzielnie opróżniać, bo wanieją niemiłosiernie i dotyczy się to też czerepu i pamięci wydarzeń zaprzeszłych a nieistotnych. A kilka z nich poniżej (jak komuś się nie chce czytać elaboratów o szczęśliwym żywocie singla, to polecam ostatni akapit).

Tymczasem znajome blogery zapytały mnie, czy w konkursie na Blog Roku startuję. Otóż nie żeby próżność mi przeszkadzała ale jednak godność osobista sprzeciwia się możliwości by w kategorii ‘Ja i moje tycie’ była moja wesoła acz niechlujna osoba oceniana przez panią od sprzątania Rozenek. Otóż no way. Nie mniej gdyby któreś z was wykazywało palącą potrzebę oddania na mnie w trybie pilnym głosu w moim własnym konkursie (skrajny indywidualizm, tak, tak - patrz obok, panel po prawej, pod logiem Zboka), to chętnie podaję numer konta, na którym radośnie ujrzę sumę będącą równowartością smsa czyli złotyczydzieści. Za zebraną sumę nie spodziewam się co prawda załatać dziury w dachu ani uszczelnić okien ani sprowadzić sobie młodziana z agencji ale suponuję dokonać zakupu dodatkowej pary rajstop, bo ponieważ zimno tu jak w psiarni!
Wymyśliłam co prawda mistrzowsko sprytny i mało kosztowny sposób na podniesienie atmosfery domowej z 12 do 15 Celsjuszów – zakupiłam nowy ruski termometr który wskazuje bliższą memu sercu i członkom temperaturę. I voila! Można? Można.

Nie można za to mieć dwóch kochanków, a ich numerów jeden przy drugim w komóreczce, bo jest rzeczą pewną, że to się źle skończy. Ja niestety miałam numer pana z elektrowni zaraz pod numerem pana z gazowni, którymi to namiarami dysponowałam w celach wysyłania przy pomocy smsów czułych wyznań licznika gazu i prądu. Niestety pomyliłam amantów i osiągi ich liczników i wysłałam nie ten sms co trzeba tam gdzie powinnam i przyszedł z elektrowni rachunek na milionczystamilionów za prund, że aż w obliczu tego rachunku stanęłam jak porażona i zapłakałam rzewnymi łzami, które natychmiast zamarzły.

















- Czy ty masz jakąś prądobiorczą hodowlę mecharuany w piwnicy? – zapytała K. która nie chciała uwierzyć, że taka kutwa jak ja mogła tyle wyświecić na swoim półzdechłym laptopie.

Po zastanowieniu doszłam do wniosku, że jednak nie mam, więc zaczęłam rzecz wyjaśniać, co wymagało bardzo wiele zachodu w tym min. obowiązek odwiedzenia elektrowni, wylegitymowania się, podpisania wielu papierów, przedstawienia nagich zdjęć licznika i swoich, upuszczenia krwi i oddania pierworodnego. Po powrocie odetchnęłam z ulgą i rzecz uznałam za zamkniętą, co nie przeszkodziło elektrowni natychmiast przysłać mi kolejnego rachunku z groźbami natychmiastowego uregulowania tej mega zawyżonej należności z zamianą na zabranie mi prądu. Powołując się zatem na ustalenia dokonane bezpośrednio w siedzibie, skontaktowałam się raz jeszcze, tylko po to, by dowiedzieć się, że elektrownia zgubiła wszystkie papiery i podpisane ze mną umowy (heh?). I w związku z tym nie pomoże żaden dowód, że byłam i załatwiłam, nawet w postaci nagrań z monitoringu. Ni ma, panie. Finito, panie, negocjacji i płać, by po ciemnicy nie siedzieć. A nie był to koniec bezwzględnej spirali niekompetencji, ponieważ po wysłaniu do mnie pracownika z licznikiem, który OSOBIŚCIE stwierdził, doznając zawału, że jeszcze w życiu nie widział, żeby ktoś tak mało wyświecił, i że jestem zatem do przodu, przyszedł do mnie nowy, jeszcze większy rachunek okraszony groźbami zabrania mi prundu, który już z nawiązką opłaciłam (oraz jego dzieci i wnuki też). Wniosek jest taki, żeby nie gasić światła, bo elektrownia jawi mi się jako wielki ssak, który po przytroczeniu do rachunkowego cyca nigdy never nie odpuści, nawet będąc w kolizji z faktami, zdrowym rozsądkiem, stanem licznika i brakiem plantacji mecharuany w piwnicy.
Konkurencja przynajmniej iluminuje w celach zbożnych ;)
...
Tymczasem z panem z gazowni romans układa się wspaniale, czatujemy często ;)
 ...
Tymczasem zadzwonił do mnie z mojego banku przedstawiciel, żeby zaoferować mi pieniądze. Bank mój bardzo chciałby mi wypłacić grube pieniądze w ramach zabezpieczenia, bardzo grube pieniądze z powodu gdybym poczuła się źle na skutek utraty pracy lub choroby.
I pan mi zaczął, bo nie dało mu się przerwać, wyliczać różne paskudne choroby, na które mój bank pilnie zareagowałby gotówką. Gdybym więc zapadła na: paskudnego raka, obumarcie wątroby, wypadnięcie macicy, chorobę serca, utratę narządów lub pracy to bank natychmiast uszczęśliwiłby mnie tysiącami. Bank zapytowuje, czy bym tak nie chciała, a ja wyraźnie czuję, że ten bank mi źle życzy.
W ogóle nie chciałam tego słuchać, FUJ, ale potem mi przyszło do głowy, żeby doprecyzować jak taki bank reaguje na moją (wielce hipoteczną... eee  hipopatetyczną? hipotetyczną – o to, to!) opryszczkę, herpes i choroby weneryczne.
Bank ZAMILKŁ, porażony wyrafinowanymi potrzebami swojej klienteli.
Akurat byłam u rodziców i widziałam kantem oka jak mamusia dostaje pokrzywki ze stresu w czasie, gdy negocjuję z bankiem stawki za moje hipotetyczne choroby weneryczne.
Mamusia, ze łzami w oczach, które nie zamarzły, bo rzecz nie działa się u mnie w domostwie, zapytała:
- Rzeżączka???
- Cicho! – wrzasnęłam. – Rozmawiam z bankiem!
A wszystko oczywiście dotyczyło kwestii ubezpieczenia się w tymże banku (dyspozycja dla telekonsultantów: „nie używać słowa ubezpieczenie, zastraszać strasznymi chorobami!”), co by oznaczało potrącanie mi co miesiąc z rachunku jakichś strasznych milionów, co jawi mi się wielce bezsensownym gestem, bo nawet nie mam gdzie złapać tych wesołych chorób wenerycznych, eh.

Jeśli to was nie zniechęci do wpłacenia mi złotyczydzieści na moje antyweneryczne konto, to już nie wiem, co innego. Tj. zachęci, miałam na myśli, że ZACHĘCI.
Żegnam wylewnie.

Jeszcze tylko odpowiednio motywujący skecz: 

...

wtorek, 21 stycznia 2014

Do babci na obiad a z dziadkiem na siłownię

Co roku w styczniu mam na bloga sporo wejść po nitce 'dzień babci i dziadka na wesoło'. W tym roku nie wyściubiwszy (nosa) na przeciw społecznym oczekiwaniom, pokierujemy skalę wesołości nieco w dół, na rzecz jednakowoż afirmacyjności zjawiska, jakim jest (lub tylko chcielibyśmy by był) sprawny senior.
Zatem na pierwszy ogień pójdzie wesoły pan Romek, który długością życia doprowadzi zapewne do upadku szacowny ZUS, wspaniałomyślnie oszczędzając jednak NFZ. Bardzo afirmacyjny materiał. Jak dla mnie również skłaniający do autorefleksji gdy po ostatnim rzuceniu ptakom bułki, wypadł mi nieużywany bark ;). Hm.
"Antoni Huczyński ma 91 lat. Walczył w Powstaniu Warszawskim, a dzisiaj walczy o zdrowie... innych. Nie wie, co to przeziębienie, nie chodzi do lekarzy, a swoją sprawnością fizyczną mógłby zawstydzić niejednego trzydziestolatka. Widać to zresztą na filmie, który nagrał i umieścił w internecie jego wnuk."
Przebojowy Dziadek Romek [klik]  

Tymczasem na świecie jest w tej materii jeszcze bardziej światowo. Poniżej przykład 78-letniego weganina, i kulturysty Jima Morrisa, który jest najstarszym męskim pin-upem organizacji PETA. Tu w kampanii (w wolnym tłumaczeniu) 'Pomyśl zanim zjesz' [klik]





















 Wracając do babć - mamy bardzo żywotnią, 103-letnią Evelyn Kottman, która  niczym kosmiczna osobliwość, odpowiada na pytania małoletnich internautów na portalu Reddit.
Pytania są następujące:
Couchee: Do you look at 80 year olds and think "damn younglings"?
Evelyn: Hehe yes. 
(-Czy jak spoglądasz na 80-latki to myślisz 'cholerne gówniary'? 
- Hehe, tak.)
Pozostawiam to bez komentarza.Reszta tu [klik]
 ...





















I na deser - jako, że po każdym wysiłku fizycznym i autopromocji również trzeba uzupełnić kaloryczną sakiewkę brzusia - Babcie serwujące czyli fotograficzny projekt  Gabriele Galimberte “Delicatessen with love”, obejmujący bardzo rzetelną  inwentaryzację kulinarną. 
Projekt powstał z inspiracji babci podróżującej po świecie jako fotograf Gabriele, której babcia zawsze i tylko martwiła się o jedno, czyli o to co jej wnuczka w czasie tych podróży je.[klik]
(Mnie najbardziej uwiodła kulinarnie babcia z Alaski - za KONKRET ;)

 Dziękuję za uwagę.

piątek, 17 stycznia 2014

Długie przejażdżki autobusowe są takie kreatywne oraz o konieczności posiadania w czytanych książkach stosownych zakładek oraz co niektóre kobiety noszą między nogami



Najczęściej to w autobusie czytam książki. Ale ostatnio strasznie głośno się śmiałam jak czytałam Młodszego Księgowego Dehnela, tak, że cała uwaga autobusu się ku mnie zwróciła i choć lubię być w centrum uwagi, to nie wtedy, kiedy mam skołtunione włosy. A komu by się chciało codziennie myć i układać włosy tylko po to, żeby się serdecznie pośmiać w środkach transportu. 
Innym razem książka w twardej oprawie mi przy hamowaniu wypadła z rąk. Odbijając się na sztywnych rogach przeleciała na drugi koniec pojazdu i powypadały z niej wszystkie zakładki (dodawane na kolejnych etapach czytania), takie jak: spinki, plastry, karteczki z cytatami, chusteczki i zapałki). I musiałam to iść i zbierać i inni ludzie to zbierali i nie miałam co prawda skołtunionych włosów, ale duszę na ramieniu to owszem, bo wśród tych zakładek był też produkt promocyjny, dołączony niegdyś do jakiegoś magazynu  kobiecego, który wydał mi się na tyle OSOBLIWY, że go zachowałam. A była to* czarna, trójkątna wkładka higieniczna do stringów, którą w tym autobusie podniósł i wręczył mi z nieodgadnioną miną jakiś starszy pan.
Zonk.
* ( patrz: koniec posta) 
Tymczasem bywa nawet gorzej:
('doceńmy tę chwilę gdy moja matka używa kindla jako zakładki do książki')





















Poniżej pouczające videło jak czytać w autobusie by wyglądać pięknie i mądrze ;)

No więc przerzuciłam się na słuchanie radyjka, muzyki poważnej rzecz jasna, ambitnej, że nie ma przebacz. Ale kiedyś tłum wychodzący mi wyrwał słuchawki i szturchnął mnie ten tłum tak, że się stacja zmieniła na jakąś inną. I w autobusie rozbrzmiało Radio Zet i lambada i zespół cieśni dobrego gustu muzycznego i spiker na prochach sztucznie optymistycznym tonem napierdzielał, że można wygrać 100 milionów, jak ostatnio Kasia, która nie cieszyła się wystarczająco i spiker ją przymuszał ‘Ciesz się, Kasiu, ciesz’ więc Kasia zaczęła wyć, niespokojna, że może bez tego nie dadzą jej tych piniędzy, jak jej radość będzie zbyt stonowana. Cały autobus popatrzył na mnie z pogardą, co ostatecznie by mnie nie obeszło i ogólnie miałabym to gdzieś, gdyby nie te skołtunione włosy i brak książki u boku. 
Więc postanowiłam się zająć czymś innym i oprócz obowiązkowego ćwiczenia mięśni kogla-mogla układam sobie w myślach wierszyki albo ćwiczę półprzysiady albo tłumaczę swoje wymówki z powodu spóźnienia na wszelkie znane mi języki, takie tam.

Albo rozmawiam przez telefon ;)
Jak się nie chce w autobusie zrobić złego wrażenia to przede wszystkim nie należy konwersować przez telefon z rodziną. Kiedyś odebrałam telefon i naskoczyłam na takiego jednego, co mi bardzo podpadł. Gębę nim wytarłam, że jest beznadziejny, zniszczyłam go ogólnie i bezpardonowo, choć miarkując się, ze względu na to gdzie się znajdowałam, oraz zatem ubierając inwektywy w nieoczywiste fatałaszki metafor kulinarnych (zgniłe jajo) czy odzwierzęcych (beznoga menda).
- Ależ pani ostra dla tego swojego yy narzeczonego – powiedziała siedząca obok starsza pani.
- Co? A nie, z tatą tylko rozmawiałam.
Zonk.

A kiedy indziej to jechałam obok takich młodzieńców dorodnych, że aż kipiał ten ich testosteron i słychać było szum rosnącego zarostu i odgłosy darcia tkanin na wykluwających się muskułach. Różne plany mieli ci rośli jak drwale młodzieńcy, takie plany, że mi one spowodowały wylew krwi na policzki, choć niestety mnie te plany nie dotyczyły. A potem wszyscy ci młodzieńcy z autobusu wysiedli oprócz jednego. I ten jeden usiadł, wyjął arcynowoczesne urządzenie przypominające komórkę i zadzwonił do mamy. I się spytał:
- Mamo, mogę dzisiaj wrócić o 23.00? Bardzo cię proszę, mamo, strasznie mi zależy, tak wyjątkowo dzisiaj, mamo, co?
Zonk.

Trzeba bardzo uważać, kogo się udaje. Dlatego przemyślałam kwestię i w weekend dorzucę do bloga uczciwą zakładkę O sowie. O sobie. About me. Bio. Menu de mła. Zdjęcia autorki sprzed 10 lat w bikini. Coś takiego.

Wracając do tematu.
Poniżej znany pewnie już wszystkim diagramik procentowy kto ile gdzie kto czyta.
Poza toaletą każde miejsce wydaje mi się wystarczająco stosowne.
Czasem liczę sobie ileż to osób w autobusie ma książki i ten procent wydaje się tak mały, że aż po przecinku. 
Albo inaczej: można by takich czytelników policzyć na palcach jednej ręki i mogłaby to być ręka lekkomyślnego dziecka, które w sylwestra trzymało petardę. 
Smutek.

Proponuję zrobić w autobusach takie automaty jak w niektórych urzędach zagranico:
Ponieważ podróżowanie po stolicy, dzięki przedwyborczym inicjatywom Hanny G-W i jej jak zwykle zaskoczonych zimą drogowców wygląda mniej więcej tak, jak w poczekalni urzędu. Metafora odzwierzęca? Prosz:











Na koniec pokażę clue programu (aka posta)
Moim zdaniem społeczeństwa, które coraz mniej czytają za to dla kobiet, do noszenia między nogami, produkuje się takie dziwa,  mogą tylko upaść.
Liczę na komentarze w sprawie co/ gdzie/ jak.
Lub inne ;)

wtorek, 14 stycznia 2014

W szalonym cugu noworocznych postanowień


Nowy rok zastał mnie w rozkroku, jedna noga tam, druga tu, jedna na szpilce druga w gipsie. A iść trzeba, nie ma rady.
Anthony Burgess, autor Mechanicznej pomarańczy, powiedział kiedyś, że kto nie umie się zdecydować, kto nie umie dokonać wyboru, ten nie jest człowiekiem. Nie zapominajmy jednak, że ta arcywredna dziadyga nie była w takim multiroomie możliwości, jaki mamy obecnie.
Jeśli nadal nie dysponuję cyfrowym dyktafonem czy lustrzanką to tylko dlatego, że po wejściu w obszary stosownego marketu, nie tylko nie jestem w stanie wybrać czegokolwiek drogą dedukcji i redukcji (to nie jest post o tym, że i tak nie mam na takie hipsterskie luksacje piniędzy, przyp.tłum) ale pragnę jedynie panicznie spierdolić w domowe pielesze, na łono rozpadającego się laptopa, na którym właśnie.
Nie umiem dokonać wyboru czy ostatecznie chcę się bardziej sprofilować na rozbuchanego libertyna czy zacnego konserwatystę. Czytać więcej reportaży podróżniczych czy oglądać filmów dokumentalnych? Podpaski czy tampony? Zus czy Ofe? Związek pseudopartnerski czy singielstwo? Pisać więcej z myślą przewodnią i sensem czy mniej acz częściej z literówkami i bez pointy? Posprzątać czy ugotować? Umyć się czy być punktualnym? Eh.
Najwyraźniej nie jestem człowiekiem ;).

Ale nie o tym chciałam, tylko o starorocznych podsumowaniach. Każdy szanujący się bloger już zrobił stosowne noworoczne podsumowania. Czy to w kwestii najlepszych w 2013  książek, czy najbardziej kasowych filmów czy to najoryginalniejszych trendów marketingowych. Każdy parentingowiec zinwentaryzował najlepsze foty i odzywki dziatwy własnej, każda szafiarka najbardziej lajkowane outfity, każda kulinarka najmniej kaloryczne przystawki. Ja nie mogłam się zdecydować zatem nie zdążyłam. Bo w połowie stycznia, po 2/52 nowego roku mija sens na podsumowania - noworoczny statek życia już nabiera nowej wody na oceanie złudzeń (juhu, amigos, pretensjonalnie złota myśl do cytowania w przyautostradowych oberżach!). 
 Zatem nie o tym, tylko o noworocznych postanowieniach.
O dziwo, najczęstsze postanowienia wokół mnie nie są takie, by nie brać kredytów na 40 lat, nie siedzieć codziennie na fejsie i nie oglądać kotów na youtubie, nie wierzyć lisom w tivi tylko raczej dotyczą reinwentaryzacji tkanki cielesnej: W 2014 ‘rzucę palenie, schudnę i będę się więcej ruszać’ (przy czym drugie wynika z trzeciego a zarazem z pierwszego niemożność drugiego – truly dangereuses liaisons).

Co do siebie – będzie jak będzie, co do bloga to postanawiam wyciąć trochę blogowej tkanki tłuszczowej. 
Boziu, zaczynam bredzić jak Premier Tysiąclecia – tyle akapitów a nic z nich nie wynika. Co za DAR ;)
...
Żeby nie było goło to ugościmy kilku zmarłych celebrytów, którzy wypowiedzą się o życiu oraz ogólnie nas zmotywują. 
Oddaję głos do studia:

 * Mary cierpi na jakiś resentymentalny reset bądź Altzhaimera. Dla autorki dzieła, którego bohater drugoplanowy jest bądź co bądź kolażem, który nie staje się łabądziem, to nie najgorsze rozwiązanie.

* Nora twierdzi, że lepiej być w życiu heroiną niż ofiarą (nałogów chyba ;) (przyp.tłum)
*Cary Grant wielbi asbest, co nie jest dziwnym, zwłaszcza, że pochodził on ze wschodniego, robotniczego  Londynu a na przyjęcie potrafił wparować w szlafroku i pytać 'Where is my fish and chips?' czym robił olbrzymie wrażenie na holywódzkim establiszmencie. Gdyby dane mi były takie okoliczności robienia wrażenia, to na bank skorzystałabym z porad Carry'ego.
* Julia jak wiemy zajmowała się jedzeniem, a znajdywanie pasji w jedzeniu nie jest żadnym wyzwaniem. Znajdywanie śrutu w pasztecie - to może bardziej, ale to zdarzyło mi się tylko raz, dwadzieścia lat temu.
* Jakimż to darem jest rano wstawać i oddychać, myśleć, kochać... płacić Zus. A zresztą rano to się może wstawało w czasach Marka Aureliusza.
...
Dyskusja trwa, tymczasem ja oddalam się do spraw doczesnych. Ukłony.

wtorek, 7 stycznia 2014

Jestem taka atrakcyjna oraz gazetowy poradnik podrywu


Ostatnio stoję na przystanku, trzymając w ręku jemiołę, którą po utraceniu świątecznej świeżości oraz ogólnej mumifikacji, podrzucam K. do zrobienia - kto ją tam wie? – ikebany, nalewki, magicznego kociołka.
(Bardzo mnie dziwi ten jemiołowy biznes, przed świętami widziałam na targu jemioły za 40 zł o rozpiętości jemiołowych skrzydeł wynoszącej ponad półtora metra. WTF?
- Jak ktoś ma willę o rozpiętości 300m kwadratowych to właśnie takiej jemioły potrzebuje, żeby mu echo nie rezonowało od pustych ścian – twierdzi K. Whatever.)

W każdym razie stoję na przystanku. Z tym jemiołem. I podchodzi do mnie, rozpościerając ręce jak do uścisku, jakiś (na oko) trzy-czterolatek.
- Ooo, cześć. Co chcesz? – pytam z uśmiechem. – Chcesz jemiołę? Będziemy się całować? - macham mu tą jemiołą nad głową.
A ten obłapia mnie za spodnie i patrzy mi w oczy.
- Możemy – zgadza się.
Ale oto już podbiega tatuś i odciąga trzy-czterolatka.
- Nie będziemy się całować, chodź tutaj i zostaw panią – mówi.
Ale ponieważ nadal stoimy i czekamy na autobus, a tatko ma pod opieką jeszcze jedno ruchliwe dziecko, to trzy-czterolatek wraca w podskokach z okrzykiem:
- Będziemy się całować!!!
Cóż mogę powiedzieć? Mam powodzenie, nawet stojąc na przystanku autobusowym, normalka.
- Michał, co ty wyprawiasz, chodź tu, nasz autobus jedzie! – drze się jakaś kobieta, hen, gdzieś, z offu.
- Chwileczkę, nie mogę teraz, junior zawiązuje kontakty towarzyskie – odpowiada, nie patrząc mi w oczy, tatko, jednocześnie odciągając synalka, któremu nadprodukcja czułych hormonów ruszyła przedwcześnie i idzie najwyraźniej pełną parą, w stronę nadjeżdżającego autobusu.

No świetnie, po prostu świetnie.
Tendencja do przyciągania młodszych mężczyzn ma się u mnie jak najlepiej, jak widać.

Natomiast mniej ostatnio niż ostatnio ze snu budzi mnie nadejście smsa, w którym uczynna koleżanka informuje, że ma widoki na wolnego i zabójczo przystojnego trzydziesto-dwu-latka.
No sorry, ale takich staroci to ja nie obrabiam, nieprawdaż. 
Jestem jak jemioł, zmumifikowana odrobinkę, więc potrzebuję świeżej krwi.
Choć, oczywiście, bez przesady.
Choć jednak uzmysłowiłam sobie, że potrzebuję kogoś, kto będzie do mnie biegł, potykając się, w rozpiętej kurteczce, krzycząc "Będziemy się całować!'". Mmm.
Jak ktoś ma widoki na zabójczego dwudziestotrzylatka to proszę słać anonse ;)
W końcu mamy karnawał.
Juhahaha, tylko leniom i waleniom to nie pasi.
 ....
No to jeszcze dwie porady, jak podrywać. Rozrzut ideologiczny - biegunowy.

















Faktycznie, milcząca wydaję się bardziej tajemnicza. Albowiem ponieważ niemilcząca rujnuję swój program obróbki piaru, heh.

środa, 1 stycznia 2014

O co tyle hałasu - to tylko wrota czasu!

Klasyczny antagonizm staro-nowo-roczny, na tysiącach obrazków w postaci starca i kopiącego go w zadek niemowlaka, przedstawimy za pomocą pięknych zdjęć dwóch fotografików.

Witaj, 2014 !
(Fot. Thierry Bouet, zdjęcia nowoprzybyłych, młodszych niż pozauterusowa godzina, Francuzików)
Żegnaj 2013!
(fot. Lee Jeffries, fotografujący starych, bezdomnych i uzależnionych)

Niesamowite są te zdjęcia Lee, aż mi się Szekspirem odbija ta niestrawność przemijania:

"Człowiek, gdy na świat przyjdzie w świetlistej orbicie
Krąży, lecz wkrótce pełznąć pocznie w wiek dojrzały -
A odtąd przeciwności ćmią słoneczne życie,
Aż ręce Czasu zniszczą, co same wpierw dały.
Czas wszelką młodość w końcu z powabu odziera,
Złośliwie żłobi bruzdy w najpiękniejszej twarzy,
Najrzadszy skarb Natury z ochotą pożera,
Aż wszystko wokół zetnie, najsroższy z kosiarzy."
(sonet 60)
Ale potem mi się przypomina Lec:
"Zegar tyka. Wszystkich.
Czas robi swoje. A ty człowieku?"

No to ten,  wszystkiego najlepszego w nowym roku i żebyśmy się nie dali pożreć i robili swoje (najlepiej na swoim)! 

Ach, nie mogę się powstrzymać, heh, a czarny to humor będzie:


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...