wtorek, 23 czerwca 2009

Nie-moje, wielkie, krakowskie wesele. Odcinek 1

Oto jak kończymy, gdy będąc powołanym do trzymania się na marginesie przydziałów ról społecznych, w końcu się na jakąś połasimy. Ja zostałam poproszona na świadka. I nieopatrznie powiedziałam: „Tak”.
Pierwszej palpitacji serca doznaję po informacji ile kosztuje zarezerwowany dla gości hotel. Oczywiście istnieje ślubna koperta, ale jeśli zacznę ją opróżniać na pociągi, noclegi i nie zapominajmy też o datku dla Caritasu i Fundacji Tvn, to zszargam sobie druhnianą opinię jako stoliczna kutwa. Oczywiście jestem w totalnym proszku z robotą i w noc przed wyjazdem nie daję rady się położyć. Zamiast pojechać pociągiem o 12, jadę tym o 14, który a) jest opóźniony już na starcie b) jest opatrzony pewną nieznaną pasażerom klauzulą tajności, i między Wawą a Krakowem godzinę stoi w szczerym polu, bo zmienia się mu lokomotywę albo tory albo też wystrój sraczyków (choć akurat usunięcie żółtych dywanów z toalet bym zrozumiała). Myślałam, że zniosę jajo, stojąc sobie pod Krakowem z tykającym zegarkiem wyrzutów sumienia. (Nawiasem mówiąc współpasażerów, ekstrawertycznie wprowadzonych w serialowy dramat 12332 odcinka mojego życia miałam tak drętwych, że żałuję, iż nie opracowałam sztuczki cyrkowej z kulminacyjnym wyciągnięciem zniesionego jaja spomiędzy nóg. A najbliższy pasażer po prawej – jakżeby inaczej - okazał się przy okazji kościelnym doradcą ds. życia małżeńskiego i nuże mnie wtajemniczać w małżeńskie powinności i etc). Tym sposobem oczywiście spóźniam się na ślub. Przebieram się w moją stosowną sukienkę i stosowne pantofelki w taksówce, która oczywiście wiezie mnie z dworca przez Radom i Wrocław, a tak zmyślnie, że przy każdym ostrym hamowaniu na nowo z tej sukienki wypadam. Zostawiam bety na zakrystii, gdzie dopełniam formalności niemal w rodzaju spowiedzi i obrzezania jednocześnie, i dopiero wtedy megadyskretnie dostawiam się za Panną Młodą w kościele, uf. Po czym siadam na moim kolczastym bukieciku, co wydobywa ze mnie niesakralny odgłos, a Ksiądz częstuje mnie spojrzeniem, które cofa cały kościół do okresu zlodowacenia. Taaaa. Przestrzeń między krzesłami świadków i młodożeńców jest tak mała, że za każdym razem kiedy klęknę, nie mogę się podnieść. Mój towarzysz - świadek męski - na swoje szczęście jest niewierzący, więc cały czas siedzi i patrzy z zainteresowaniem, jak opierając się o jego kolana gramolę się to w górę, to w dół, dziecko z polio na rehabilitacji.

Nie-moje, wielkie, krakowskie wesele. Odcinek 2

Wreszcie Państwo Młodzi i cała gościnna sfora wychodzą na zewnątrz i teraz gram rolę małej Chinki, rozdaję wszystkim do ręki małe porcje ryżu, jakby to były nagrody za uszycie adidasów ;)
Piękny dzień, piękna para.... Ale w jasnym świetle dnia wychodzi na jaw ogrom pracy i przygotowań władowanych w Pannę Młodą. Włosy w lokach, twardych i niezniszczalnych jak sprężyny lotnicze. Skóra śniada opalona natryskowo, makijaż permanentny oczu i ust, rzęsy przedłużone metodą doklejania, oczy podkreślone kolorowymi soczewkami, zęby wybielone... Na rany Chrystusa! (rany tez zapewne podbarwione i przyklejone w tej wersji) Po cholerę to? Przecież pod spodem jest piękna. Zdarłabym z niej to wszystko, umyła włosy i musnęła policzki różem.
K. została zrobiona, zbudowana na nowo. Sklajstrowana i wyszydełkowana. Składany model "Panna Młoda". Budynek oparty na skomplikowanych planach: oto pion hydrauliczny, a tu mamy elektrykę. Czy ten ślub nie miał być przypadkiem uzasadnieniem tych kosztownych i nieco zbędnych zabiegów? Dlaczego ktoś tak urodziwy ciągle chce więcej, dłużej, wyżej, mocniej, szczuplej bielej? Ja na tym ślubie jestem trochę za blada – z niewyspania - ale przynajmniej jestem sobą, nie montowała mnie ekipa specjalistów – kosmetologów. No tak. Nie zmontowano mnie do tego stopnia, że czuję, że się zaraz rozsypię. Na szczęścia świadek męski ma raka, więc pasujemy do siebie jak ulał. Młoda para jest opalona i energiczna,  my jesteśmy bladzi i ledwo żywi – czyli misterium doboru naturalnego. 
Szafa gra.

Nie-moje, wielkie, krakowskie wesele. Odcinek 3

Przed kościołem kolejka, odstawiam gdzieś moją wielką torbę - dysponuję bowiem jako świadek kopertą, ale nie elegancką kopertówką jako kobieta. Kwiatki i koperty, przekazywanie z rąk do rąk na linii państwo młodzi-świadkowie-rodzice, zupełnie jak na wesołym socrealistycznym obrazie sunęły cegły (brakuje tylko ścieżki dźwiękowej z piosenką o odbudowie Warszawy). Torba przełożona do jakiegoś bajeranckiego ferrari bogatego wujka Panny M., zaparkowanego przed kościołem (bagażnik elegancko z przodu, zero wkładania od tyłu). Restauracja ślubna jest niedaleko, na Rynku. Panna M. wkurwiona jak Bogini Zła z mitologii, bo podobno przyszło więcej gości, niż było zaproszonych. Niestety w jej przypadku nawet irytacyjne stężenie twarzy podkreśla tylko kolejne walory urody. Scenografia następująca: dwie sale pełne rustykalanych ław i ludzkiego megaścisku, oraz miniparkiecik do tańca (3 na 3 metry, brakuje tylko krat i skazańca z dożywociem do kompletu). Najwyraźniej niewyspanie powoduje u mnie objawy klaustrofobiczne. Następuje toast a potem chaos, który jest mi na rękę, bo muszę jednak się zameldować zanim na dobre się zacznie. Wracam z bogatym wujkiem do auta, z którym ludzie robią sobie zdjęcia. Zabieram torbę z porsze i tyle w kwestii kurtuazji, hehe. Kto ma porsze, nie mowi prosze. Nikt mnie nie podwiezie, wujka nie śmiałabym o to prosić, w końcu jestem singielką w obcym mieście, która przyjechała pociągiem – ostatni szczebel w łańcuchu pokarmowym. Niestety buty, krok za krokiem, nieziemsko mnie obcierają, i staram się nie spocić, tachając energicznie niczym ruska baba ze stadionu swoją mega torbę, żeby potem nie waniać przy biesiadzie weselnej. Z tego wszystkiego gubię kierunki na nieziemsko zatłoczonych krętych krakouliczkach, muszę wrócić do punktu wyjścia i zacząć swoją morderczą podróż jeszcze raz. Melduję się, a potem gnam z powrotem. Niestety jedzenie było w między czasie. Panna M. pyta gdzie tak długo, ja pytam gdzie kawa oraz jej trzy espressowe siostry i elektrokardiogram. Nie ma do czego tańczyć, widać jestem za wybredna, ale potrzeba mi muzy, która mnie rozrusza, a nie urwie mi łeb i spowoduje palpitacyjny zawał w bezgłowej pozostałości. Mimo wszystko staram się spełniać powinności idealnej świadkowej – np: zabawiam uprzejmą rozmową stolikowego sąsiada, odpowiadam na pytania Panny M. czy się jej świeci nos, że nie świeci, albo podaję niebieskie bibułki wchłaniające sebum (tak, tak, niby światowa, a nie wiedziałam co to). Goście też pragną się nie świecić, więc bibułki wyruszają w podróż po sali. Po chwili przypomina to religijny zjazd fanów świętej Weroniki (co też za facjata mi się tu odbiła?). Świadek Pana M. przeżywa ciężki szok, na widok bibułki, która wchłonęła w siebie 200 watową światłość jego nosa. Następuje etap rzucania z okna restauracji bukietu Panny M w rozhisteryzowany tłum na dole. Tłumek stoi na ulicy, więc zaczynają zatrzymywać się zaciekawieni, zagraniczni turyści, tworząc tłumek 2 i – klasycznie – tłumek 3 zainteresowany tłumkiem 2, i etc. Wkrótce pod oknami stoi cały krakowski rynek. To dobry moment żeby zacząć recytować alternatywną poezję skandynawską - niestety ktoś zabiera mi mikrofon : /. Tymczasem na dole dochodzi do wesołych wrzaskorękoczynów, a obiżuteryjnione w pierścionki kobitki wysuwają się na prowadzenie w tej pierwszoligowej rozgrywce życia. Wesoła, podstarzała acz temperamentna ciotka wrzeszczy: „Ja muszę złapać, ja mam kandydata!!!”. Ktoś łapie, ktoś jest zdruzgotany. Panowie w 2-giej turze mają gorzej, bo rzucony krawat zawisa na kablu nad ulicą, ktoś chce wzywać strażaków, ale w końcu tworzy się piramida zakończona całkiem niezłym żylastym 11-latkiem (Rozważam to przez chwilę, na tej jałowej pustyni męskiego DNA, jednak nie chcę mieć kłopotów prawnych.)
Pod koniec siedzimy przy stolikach na krakowskim rynku, w ciepłą czerwcową noc. Weselisko dogorywa, na parkiecie babcie podrygujące przy elektropunku. Świadek męski odwozi mnie do hotelu swoim autem, w którym jest więcej miejsca do tańca niż na parkiecie.
Przyklejam sobie do facjaty pozostałe bibułki i idę spać.
Boże, spać!

Nie-moje, wielkie, krakowskie wesele. Odcinek 4

Następnego dnia po weselu (który wskutek snu ma strukturę ciągłą i nie przypomina już sklejonego przez obłąkanego montażystę ciągu przerzedzonych stopklatek), umawiam się na rynku z Państwem M.. i jestem świadkiem tzw. dokrętek. Jak to na filmie – scen nie kręci się w porządku chronologicznym. Kamerzysta filmuje oświadczyny Pana M. ku Pannie M. w celu zdobycia jej ręki i pokrycia palca obrączką. Państwo Młodzi na obrączkach mają wygrawerowane zagraniczne wersje swoich imion, ale i tak to lepsze niż Żabcia&Kotek (bo słyszałam o takim przypadku animalistycznego ekumenizmu). Rzęsy Panny M. wyglądają w jasnym świetle dnia jak dwa nietoperze. Pytam, kiedy te nietoperze odlecą i okazuje się, że za jakieś 2 tygodnie, chyba, że się pójdzie do specjalistki kosmetologicznej i sprawi, że będą miały małe. Heh. Po chwili ja i moje wylniałe oczęta gnamy pociągiem w kierunku mojego warszawskiego światka.
Drodzy Państwo M, zanim skończę pisać tę weselną epopeję wam się już zapewne dziecko zrodzi, ale sami rozumiecie, że chrzestną nie zostanę. :)
Misja Świadek: odhaczona. Taa-dam. Spocznij. I spać!

czwartek, 4 czerwca 2009

Akwarela rules!



Najwyraźniej jestem  erotycznie opóźniona, bo dopiero niedawno dowiedziałam się, w czym specjalizuje się Beata Usze - i nie jest to bynajmniej produkcja części zamiennych do Kłapouchego ;)
Chociaż biorąc pod uwagę dwuznaczność sformułowań... ;)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...