czwartek, 30 czerwca 2011

Schody do nieba

Schody. Cudowny wynalazek architektury, umożliwiający ludzkości wchodzenie do podniebnych komnat i na wieże katedr. A w przypadku upper clasy na piętro z sypialniami. Schody, na górze których człowiek jest istotą ludzką, pełną planów i pomysłów, a na dole których już tylko martwą, szmacianą lalką, ze skręconym kręgosłupem.
Niedawno dowiedziałam się, że tak właśnie zginęła M. Co jest o tyle szokujące, że chwilę wcześniej wygrała z rakiem. W ogóle tyle wygranych bitew zaliczyła w życiu. Ale nie ze schodami.
Wszyscy nagle zaczynają śpiewać jednym głosem: „A jeszcze wczoraj o niej pomyślałem, a zadzwonić miałam, a libacja miała się odbyć, ale niestety się opóźniła i teraz to można co najwyżej na stypie.”
Zupełnie jakby ta świeżo odłowiona z zapomnienia kolektywna mieszanina ludzkich zaniechań miała możność przyczynić się do zgonu.


M. była osobą rozrywkową, więc się (chyba) nie obrazi:



Jeśli w nocy będzie skrzypieć podłoga, a drzwi same się zamkną lub roztworzą, to zdejmę.

środa, 29 czerwca 2011

Histeryczne czynności zastępcze

To jeden z tych momentów w życiu: mam tyle rozgrzebanych spraw, że nie wiadomo w co ręce włożyć. Pewne projekty już dawno powinny być odhaczone, inne już dawno skończone i zapomniane, bo tak nakazuje ludzka przyzwoitość i boskie prawa zapewne też. Projekty w trakcie powinny zaś choć odrobinę posunąć się do przodu, a nie podstępnie zmieniać trajektorię lotu i lądować w punkcie wyjścia. Tymczasem zza horyzontu już łypią złowieszczo lipcowe zobowiązania. W związku z tym imam się histerycznych czynności zastępczych, począwszy od wyprowadzania na spacer niewidzialnego psa a skończywszy na podlewaniu kwiatków w środku nocy, i to nie zwykła kranówką, ale przegotowaną i przestudzoną, żeby im ostatecznie dogodzić.
Kwiatkom, nie projektom.

piątek, 10 czerwca 2011

Osiedlowy maraton

To już szósty dzień jak jogginguję wieczorami. Brzmi dobrze. A teraz erraty: nie wieczorami, tylko w nocy. Wczoraj o drugiej oddawałam się raczej energicznemu marszowi paradowemu, obawiając się, że bieganie o tej porze może zostać uznane za ucieczkę z radiem. Miałam też dzień przerwy z perwersyjnym dosiadaniem piłki rehabilitacyjnej – efekt bólowo-mięśniowy następnego dnia, o dziwo, okazał się nawet bardziej dokuczliwy. Samych sił i płuc starcza mi na dwie trzy, minuty, potem przerwa, wymachy, rozciągania na trzepaku i takie tam. Biegnąc mam w pamięci filmik instruktażowy z YouTuba, o tym jak należy unosić nogi, co robić z nogą, która cię akuratnie wyprzedza, a co z tą drugą co z tyłu. Trochę dziwnie ‘należy’ – biegnę jakby podskakiwała sprężynowo, no ale co my tam wiemy o bieganiu, wychowankowie złych stolicznych dzielnic, co to goniliśmy najwyżej autobus spóźnieni na ważne spotkanie albo uciekaliśmy co sił przed pijanym dresiarzem pełnym ku nas amorów. Co my tam wiemy w porównaniu z profesjonalną rasą biegaczy Nike. Biegacz Niki może sobie idiotycznie sprężynować w celu idealnej rzeźby musculusa lydkusa, podczas gdy my dajemy upust instynktowi samozachowawczemu w biegu o życie. No ale nadeszły czasy, gdy trzeba być pięknym i młodym oraz - żeby być produktywnym członkiem społeczeństwa – należy mieć też spory zapasik serotoniny, którąż to postanowiłam sobie wydzielić przez sport, zamiast przez czekoladę i papierosa. Ewidentnie czuję, że pobiegowa serotonina wydziela mi się w innej części fabryki, w oddziale „Sport czyni zdrowym”, a nie w „Wyrzuty sumienia i inne pierdy”. Samo bieganie jest nudne, pełne chodnikowej widowni patrzącej z politowaniem w zestawie z pieskiem i papieroskiem na twoją walkę o zdrowy tryb życia i oskarżającej cię w cichości ducha o inne bezeceństwa, jak wegetarianizm i może jeszcze przykładne płacenie podatków.
Ale uczucie błogości po takiej godzinie przebierania nogami– bezcenne.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...