sobota, 30 listopada 2013

Jeden, dwa, dwie trzecie, cztery, czterdzieści pięć i pięć czyli Literatura numeryczna

Jeden dzień Iwana Denisowicza’ Aleksander Sołżenicyn
„Szuchow popatrzył z nadzieją na mlecznobiała rurkę - gdyby pokazała czterdzieści jeden, nie pogoniliby do pracy. Ale dzisiaj na pewno nie dociągnęło do czterdziestu.”
Pozycja dla tych, którzy obowiązkowo w okresie zimowych muszą pisać afirmacje w rodzaju ‘znowu to białe gówno’. Opowieść o ludziach dla których przez całe dekady jedyną perspektywą był śnieg, zapluskwione prycze w barakach, zupy z pokrzyw i najdelikatniejsz a czułych - władza sowiecka. A jednak jest to opowieść nie tylko przygnębiająca  ale i szalenie ciekawa: każda chwila, jak pobudka, śniadanie, wymarsz do pracy, odwiedziny w izbie chorych, wręczanie dyspozytorom łapówek ze słoniny czy zwykłe palenie papierosa z samosiejki urasta do rangi kamienia milowego, którym wybrukowana jest ścieżka przetrwania zesłanych w mroźne objęcia  tajgi.
„Wszyscy z głowami wciśniętymi w ramiona, zapatuleni w buszłaty, zimno im nie tyle od mrozu, co od myśli, że przez cały dzień oprócz mrozu nic ich nie czeka.”
Ponieważ termometr nie osiąga minus 41 stopni, czytelnika czeka jednak dość sporo wrażeń, oprócz mrozu. 

‘Rzeka dwóch serc’ Ernest Hemingway
Ach, stary dobry Hemingway, którego czytaliśmy w szkołach, w czasach młodości, a potem?
Ci pionierzy, którzy zawsze patrzali a nie patrzyli i cebule krajali a nie kroili (swoją drogą – co by tacy zrobili z tak popularnym dzisiej wyłancznikiem? ;). Surowe pejzaże wypalonych równin, których opisy czytamy na pożółkłych ze starości stronach, pełne aromatu sosnowe lasy o których czytamy z tchnących stęchlizną, zmurszałych kartek (Biblioteka Szkolna,  1967 r.). Łowienie srebrnoszarych pstrągów, rąbanie sosnowych szczap, rozbijanie obozów z tkaną moskitierą, picie wody z rwącej rzeki przy pomocy kapelusza. To jest coś. Po przeżuciu twardniejącego literacko w naprawdę męską literaturę.
I, och, żeby blogerki kulinarne pisały czasem tak jak Ernest:
 „Oparł o pień sosny butelkę pełną podskakujących owadów. Szybko zalał wodą kubek mąki hreczanej. Do garnka wsypał garść kawy, wyłowił z puszki kawałek tłuszczu i rzucił go na gorącą patelnię. Następnie wylał ostrożnie hreczaną papkę na dymiącą patelnię, na której rozpłynęła się niczym lawa, a tłuszcz bryznął gwałtownie. Ciasto zaczęło twardnieć po brzegach, potem przyrumieniło się i nabrało kruchości.
(...)
Nick wiedział, że jedzenie jest za gorące. Spojrzał na ogień potem na namiot; nie miał zamiaru popsuć wszystkiego parząc sobie język. Przez całe lata nie doceniał smaku przysmażanych bananów, bo nigdy nie mógł się doczekać, żeby wystygły. Język miał ogromnie wrażliwy.”
2/3 sukcesu’ Joanna Chmielewska
Przeurocza opowiastka, na poły kryminalna, w której małoletnie rodzeństwo, Pawełek i Janeczka, zespół w zespół z psem Chabrem, rozwiązują zagadkę filatelistyczną. Urocza historia z czasów, gdy ludzie: zbierali znaczki, nie mieli telefonów, byli dobrze wychowani i uczynni (oczywiście oprócz schwartzcharakterów), a na poczcie były gigantyczne kolejki (a, zaraz, to całkiem tak jak teraz, hm). Czyta się szybko i przyjemnie a miejscami nie da rady się nie zaśmiać.
„- Jeśli jest coś podejrzanego, to chcemy to zbadać – oburzyła się Janeczka. – Możliwe, że wykryjemy jakąś tajemnicę i będzie z tego pożytek. Ze wszystkich naszych odkryć zawsze jest pożytek i bardzo dobrze wiesz, że nam na to pozwalają!
- Wasi rodzice... – zaczął dziadek dość gwałtownie.
- Nie będziesz przecież szkalował rodziców w obliczu ich własnych dzieci! – przerwał Pawełek ze zgorszeniem i naganą. – To jest niepedagogiczne.
Dziadka omal nie zatchnęło. Zreflektował się.”
Bardzo miła pozycja o dedukcji w czasach PRL-u. Bądźmy szczerzy - CSI pięt Janeczki i jej pomagiera Pawełka, niegodna całować ;).








 



Cztery róże dla Lucienne’ Roland Topor
„Mamusiu – powiedział mały Serge budzą csię – dzisiaj w nocy przyszedł jakiś pan i zrobił siusiu na moje łóżko.” (Alibi dziecka)
Topor. Francuski odpowiednik Mrożka. Pisarz i rysownik, którego nie może nie znać każden jeden wielbiciel Monthy Pythona. Enfant terrible topornie poważnej literatury. Aaabsurdalny. Zzzawadiacki. ‘Cztery róże dla Lucienne’ to dawka stosownie zabawnych opowiastek i opowiadań. Postaci jak ze snu po ciężkostrawnej kolacji. Kanapka z szynką, serem, dżemem i nutellą ;)
 „Mały Henio, przyczajony za fotelem w bawialni, czekał z bijącym sercem, Była za trzy dwunasta. Niedługo będzie mógł zaskoczyć Świętego Mikołaja i wydrzeć mu, prośbą i błaganiem, wagon pocztowy do elektrycznej kolejki.
(...)
Henio był zbity z tropu. Nie tak wyobrażał sobie Świętego Mikołaja. Ten był młody i dość zmanierowany.
- Usiądź mi na kolanach... Dam ci cukielecka.
Henio usłuchał skwapliwie. Cukierki okazały się pyszne a pieszczoty, które im towarzyszyły, były słodkie, bardzo słodkie...” (Opowieść wigilijna)
Dodam tylko, że tacie Henia powiodło się nieco yyy gorzej. 

45 pomysłów na powieść’ Krzysztof Varga
To była moja pierwsza powieść tego autora. Nie zniechęcała mnie jeszcze wtedy (tak jak teraz) olbrzymia fizis jakiegokolwiek autora rozpychająca okładkę własnej książki (tak, tak, drogi blogerze Kominku ;) Co tu mamy? Scenki z życia. Pocztówki z miast. Zabytkowe mosty, słoneczne ulice, galerie sztuki, żółte autobusy, puste pociągi, zakurzone antykwariaty, wydeptane alejki. Z głośników sączy się jazz albo radiowe wiadomości. Oko czujnego obserwatora tańczy w objęciach z rozedrganym ciągiem myśli.
Chętnie wraca się do takiego kompendium codzienności zawieszonej w czasie. Bardziej niż do pędzącej akcji, do zdarzeń wybuchających jak fajerwerki. Niczym groszek z całej, opisanej tu, różnokolorowej sałatki dni można wybierać elokwencję poszczególnych spostrzeżeń.
„Wciąż zagrażają nam alkohole, nieświeże produkty spożywcze, zażywane bez umiaru paraleki, dekadenckie wiersze i powieści postmodernistyczne, pewni swego mitomani, nadlatujące z obcych planet kosmiczne nimfomanki, oszalali nagle na punkcie religijnym sąsiedzi. (...) Atakują budziki telefonów, napadowe bóle głowy i brzucha, niedowład wszystkich kończyn, nowe płyty lirycznych piosenkarzy, tłumne tańce na rocznicowych przyjęciach.” („Pretty vacant” Sex Pistols)
Że tak sparafrazuję Ernesta powyżej - wargi mam ogromnie wrażliwe, ju noł? ;)


 










Piąte dziecko’ Doris Lessing
Nie jest dobrze w rodzinie wielodzietnej, gdzie po czworgu dzieciach słodkich i udanych zdarza się genetyczny zbuk, potworny Ben. No i co tu robić, panie dzieju? David i Harriet, do tej pory udane małżeństwo i szczęśliwi rodzice, reagują na problem odmiennie: postanawiają oddać potworne dziecko do zakładu, z którego jednak szybko zabiera go, targana wyrzutami sumienia, matka. Na pohybel reszty rodziny.
Oczywiście opowieść pełna jest opisów większej złożoności zachowań, nie aż tak dużej jednak, byśmy nie kibicowali wyekspediowaniu Bena z rodziny w kosmos. Plus takie życiowe smaczki – że jak masz duży dom, do którego w lecie zwalają się spokrewnieni letnicy, to nigdy przenigdy nie będą się wystarczająco dokładać do zużycia surowców, za to zawsze przezawsze będą chcieli być obsługiwani jak książęta ;) Co jest zresztą mało istotne, bo najistotniejszy jest Ben. Straszliwy, sadystyczny niedorozwój emocjonalny, którego zachowanie nie jest bynajmniej plamą na koszuli tylko podkoszulkiem w strzępach. Ale jednak: dziecko.

 









........
Książki przeczytane  ramach listopadowego wyzwania 'Trójka e-pik' u Sardegny (kategorie: książka z liczbą w tytule oraz kategoria Literackie Zaduszki - książki pisarzy, którzy odeszli w tym roku).

Przyznaję, że sama sprawiłam sobie kłopot postanawiając wyszukać wszystkie potrzebne pozycje 1-10 (taak -ambicja pada gdzieś w połowie drogi ;) we własnej/rodzinnej biblioteczce. Oraz obarczając je stronniczym warunkiem małej objętości ;). 
Było miło więc polecam take numerologie ;)

niedziela, 24 listopada 2013

Koledzy z pracy a syndrom chrześcijańskiego męczeństwa

Mamy w pracy takiego dziwnego kolegę. Jest bardzo rosły i przystojny, niczym młody Bóg, ale oprócz tej niewątpliwej zalety coś jest z nim bardzo nie tak. Trudno to wytłumaczyć, to wrażenie podobne do odbioru efektów komputerowych w produkcjach filmowych – niby wszystko jest jak trzeba, i drzewa i niebo i rzeki, ale wiemy, że ten landszafcik wygenerował komputer, ze nikt nie ruszył tyłka ze studia, żeby to sfilmować w naturze. No więc ten, nazwijmy go H. jest jak taki wadliwy efekt komputerowy w otaczającej go ludzkiej ciżbie. Niby mówi, niby chodzi, niby swoje robi, ale jest w tym jeden wielki zgrzyt, jakby był kosmitą w źle pod szyją zapiętym ludzkim garniturze, nieskoordynowanym społecznie odrzutkiem, biurowym błędem statystycznym, wadliwą odbitką z matrycy. Zanim go poznałam i zanim moja intuicja wyraźnie uderzyła w klakson, to słyszałam różne podśmiechujki, aluzje i najordynarniejsze ploty, że H. to i że H. tamto. I że H. to ch.
- O co chodzi z tym H.? – pytałam prostolinijnie, bo twierdzenia, że H. to ch. sumienie nie pozwalało mi przyjąć na wiarę.
- Saaaama zobaczysz – odpowiadano.
Ale oczywiście zamiast ubrać się w skafander ochronny, to w typowo kobiecy sposób starałam się jakoś temu biednemu, opluwanemu H. zrekompensować zły piar i obdarzyć czułą otwartością umysłu na jego styl. To był oczywiście błąd, bo H. uznał najwyraźniej, że swój spotkał swego, nie umiejąc zaklasyfikować mojej postawy do podzbioru chrześcijańskiego męczeństwa w dobrej sprawie. No ale to było męczeństwo na moich warunkach. Męczeństwo pełne wskazówek, pouczeń, przepracowywania problemu boleśnie autystycznej autonomii w stadle. Niestety nic nie dało się zrobić. Wszystko toczyło się na poziomie niuansów: sposobie zagajania rozmowy, prowadzenia dialogu, reakcji na bodźce i aluzje, czytania między wierszami - poziomie kompletnie niedostępnym jego autystycznemu umysłu ;). Było to niczym rżnięcie drewnianą piłą metalowego kloca. H. pozostał kulą armatnią toczącą się w poprzek torów do gry w kręgle, słoniem w składzie porcelany, gejem z parady w zakonie urszulanek.
W końcu nie wytrzymałam i zapytałam po prostu:
- Czy ty masz zespół cieśni nieprzystosowania społecznego albo zespół Aspergera albo coś?
- Nie, dlaczego pytasz?
- Ach nic, to po prostu takie modne ostatnio...

Trzy przykłady piękności męskiej prosz:


Jest też u mnie w pracy pewien L. L jest cudowny, wprost go uwielbiam. Wszyscy go uwielbiają. Ma w sobie tyle ciepła i poczucia humoru, a kiedy się śmieje przybiera uroczą pozę małego barokowego putta. Ale jest taki (Boże przebacz) szpetny. Gdyby roześmiał się w barokowym kościele to wszystkie putta by pospadały i rozbiły się na posadzce na znak protestu. Mówi się czasem o kobiecie, że wygląda jak milion dolarów. L tymczasem wygląda jak wzięty u mafii kredyt na milion koreańskich jenów, jeśli wiecie o co mi chodzi. Myślę, że choć szczerze, to przynajmniej częściowo uwielbiam go, żeby mu zrekompensować ten wygląd, jest to moją prywatna forma chrześcijańskiego męczeństwa. (No i oczywiście zawsze się w takich przypadkach człowiek zastanawia, czy zaopatrzony w Hollywódzki wygląd, osobnik taki wygenerowałby w sobie tak ujmującą osobowość. Hm.)

Trzy przykłady męskiego szpetyzmu prosz:






















Kiedyś spotkałam w korytarz stojących obok siebie H i L. Rozmawiali przez chwilę, po czym odwrócili się w moją stronę.
- Co tam? – zapytał L. bo przyłapano mnie, niestety, stojącą z przekrzywioną głową, z przygryzioną wargą i z bezwstydnie głupkowatym uśmiechem pokrywającym to wszystko, jak się im przyglądałam.
- Aaaa nic, myślę nad taką jedną operacją...– powiedziałam. – Yyyy... bankową...
Ale tak naprawdę to się zastanawiałam, kiedy będą możliwe transplantacje mózgu z jednego ciała do drugiego. Żeby wydłubać osobowość L. i wsadzić do ciała H. (i mogłabym nawet za to zapłacić ;). O ileż wszystko byłoby wtedy prostsze. Mogłabym uwieść L. w H. i pod rękę pójść z nim na pogrzeb H. w L., który by za długo nie pożył, bądźmy szczerzy, bo wieśniacy z widłami i pochodniami (którzy czają się, jak przebierańcy, w ciałach piarowców, menedżerów, konsultantów i recepcjonistek każdego biurowca) błyskawicznie by go dorwali i zmiażdżyli mu ciastowatą głowę w kserokopiarce.

No ale cóż, takie są koszta wizji szczęścia osobowości chwilowo całkowicie pozbawionej chrześcijańskiego miłosierdzia, czyli mnie ;)

czwartek, 21 listopada 2013

Urodziny - rzecz miła. Wizja przyszłości to mogiła ;)

Houston, mamy problem!
Instalacja siadła, wycieka azot, balony z tlenem opadają, rośnie nadciśnienie, kable straciły elastyczność, odpada poszycie KADŁUBA!
Czyli ten no, urodziny mam. KOLEJNE.

Ale kto by się przejmował, skoro mamy to:


-Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin - mówią. - Ooosiemnastych, taaak?
-Nie, ćmoki. - odpowiadam. - Czydziestych!
Bo teraz tak się mówi, żeby więcej osób zrozumiało. W Warszawie.

Jest taki żarcik rysunkowy, którego nie mogę teraz znaleźć, a który świetnie by się tu nadał. Przedstawia dwie panie. I jedna mówi do drugiej:
- Zupełnie nie wygląda pani na 34 lata. Raczej na bardzo zniszczoną 25 latkę!
Grunt to umieć dobierać komplementy. Oczywiście zakłamanie jest mile widziane, ale bez przesady ;)

A teraz męski punkt widzenia, 40-tka, więc TROCHĘ na zapas. Ale obawy w zalążkach te same, już przed oczami migające.


Epickie torty były w zeszłym roku, proszę se obejrzeć [tu] .

Przy czym zauważyłam, że:
a) Popularniejsza staje się tradycja obchodzenia urodzin bloga, a nie własnych. Niektórzy nawet, wychodząc naprzeciw (uwielbiam to ;) czytelniczym oczekiwaniom, uskuteczniają rozdawnictwo upominków z tej okazji.
b) Nagle wszyscy obchodzą urodziny w listopadzie! Gdzieś nie zajrzę (może podobne przyciąga podobne?) to urodziny. W związku z tym w przyszłym roku mam zamiar przenieść własne na kiedy indziej, może na maj.

I proszę mi nie stolatać po próżnicy, tylko jak zrobię blogu lifting wizualny, nowe zakładki i podstrony i podam numer konta, to wpłacić datek, tak? ;) Ewentualnie będzie coś do kupienia, żeby nie było, że z Rumunów pochodzi moja linia arystokratyczna, no. 
To buziaki, listopadowi solenizanci i Wy, cała reszto, xxx.

wtorek, 19 listopada 2013

Ognisko wspomnień czyli nocny seans z nihilistą


















- Nie podniecają mnie aj-gadżety, baby mnie denerwują, gardzę sportem, nienawidzę dzieci, kultura mnie nudzi, nie mam predyspozycji do zrobienia kariery i zaczynam łysieć – deklamuje z tym swoim grymasem męczennika na twarzy R.
- No ale przynajmniej masz dużą domową bibliotekę – mówię ja.
- Ale tylko dlatego, że muszę! Gdybym w tych okolicznościach nic nie czytał to sięgnąłbym dna. – fuka R. - Zresztą współczesna literatura to dno. A skoro już o tym mowa to powinnaś coś napisać, koniecznie.
Touche.
To jednak klasyczna klinga. A dyskusja zgodnie z przewidywaniami zbocza w rejony dyskursu okołoliterackiego, choć pechowo mogłaby osunąć się na grząskie tereny omawiania najnowszych preparatów z magnezem przeciw skurczom nocnym, bo mój drugi (i zarazem ostatni) argument pocieszycielski dotyczył zgrabnych łydek R.
No ale dawno żeśmy się nie widzieli to i argumentów skolko.
R. ma makabrycznego doła. Obchodził niedawno urodziny i zaczął dokonywać bilansów. R wierzy w mobilizującą siłę podsumowań, w słupki za i przeciw, w kolumny zysków i strat. Kiedy ja mam czasami doła to R. umie mnie rzetelnie pocieszyć. Podejrzewam, że w skrytości ducha cieszy się, gdy sądzi, że ktoś ma gorzej od niego, a ponieważ jest dobrym chłopcem to wie, że to jest uczucie ZŁE i tak usilnie stara się nad nim zapanować, wkłada w to tyle entuzjazmu i zaangażowania, że mimowolnie się nam ten jego syntetyczny (ale jednak) optymizm udziela. Kiedy R. ma doła ja obieram inną technikę – rzucam zdania moderujące ciąg lamentów. Jestem skupiona i analityczna, zsuwam na czubek nosa okulary, zakładam nogę na nogę i wyobrażam sobie, że po wszystkim R. zapłaci mi stówę (czy ile się teraz bierze w gabinetach ;). 
Ostatnio R. rzuciła dziewczyna, która się w końcu chyba zorientowała, że R. jej nawet nie lubi. Zrobiła to tuż przed jego urodzinami, żeby, jak wyjaśniła, ‘zaoszczędzić na prezencie, który i tak byłby pożegnalny’. Co klasa to hasa a co rozsądek to zdrowy jak to mawiają... lub może jak to przed chwilą wymyśliłam na kolanie.
- To mi daje przewagę – twierdzi R. – jeśli nie lubię dziewczyn, z którymi się spotykam. Jestem pozornie zaangażowany a za to całkiem wyluzowany, nie macham ogonem jak wesoły piesek z przejęcia, za każdym razem kiedy rzuci mi się byle kość.
Ziewam ostentacyjnie, bo już znam tę śpiewkę.
- Ty to w ogóle byłaś trudnym przypadkiem – peroruje nadal R. – bo albo w ogóle nie rzucałaś kości całe lata świetlne, albo się cała odzierałaś z mięsa aż do kości i wręczałaś to człowiekowi na talerzu niczym tatar. I nie wiadomo było co z tym zrobić. I  nie wiadomo było z którą wersją ciebie się człowiek obudzi. Doszłaś wreszcie od czego zależały te skrajności? – pyta.
- Od tego, co zjadłam na kolację – odpowiadam, bo mam w zanadrzu przygotowany cały zestawik nic nie wnoszących, ale gładkich ripost.

Nie mniej jednak R. awansował z czasem na najciekawszego z moim byłych. Nie ożenił się, nie został gejem, nie zdecydował się na żaden konkretny zawód, nadal uprawia absurdalne zapasy z życiem. Związek z R. był niemal idealny, bo nie tylko, że R. niespecjalnie mnie lubił, ale i ja nie za specjalnie przepadałam za R. Byliśmy wolni od niestałości uczuć, od nieprzewidywalnych porywów miłosnych. Związek z R. bardzo ukształtował we mnie brak odbiorcy pluszowych misiów, plastikowych serduszek i tanich słów w rodzaju, że kocham. Za to bardzo ukształtował we mnie pieska z odpadniętym ogonkiem. Oraz poczucie emocjonalnego bezpieczeństwa wywindował ponad normę.
No ale to stare dzieje.
Jest noc, a my palimy papierosy i wspominamy. W radiu spiker czyta wiadomości i myli się okrutnie, zupełnie jakby pierwszy raz pracował na nocną zmianę. A potem urządzamy sobie ognisko i palimy stare roczniki Przeglądów technicznych z lat 60, kiedy nie było jeszcze ani nas ani aj-gadżetów ale zestaw złudzeń trzydziestolatka był chyba dość podobny. Że niby jeszcze nie, ale jakby jednak już. Jeśli wiecie, o co mi chodzi.

(A jak nie wiecie to pokażę to na przykładzie tego oto żółwia ;)
















Też mam niedługo urodziny i mam nadzieję, że R. sowicie odpracuje tę stówkę ;).

piątek, 15 listopada 2013

Tęczowe zamieszki narodowe i co tam, panie, w kolorowym świecie sztuki słychać






















Gdyby 11 listopada nie zapłonęła tęcza to może należałoby ją podpalić – jako miły, społeczny gest i ukłon w stronę mediów. Gdyby media miały bowiem zrobić materiał o tym jak to tłum maszerował, złożył wieńce pod pomnikami jakiś wąsatych dziadów z przeszłości a następnie się rozszedł – to nikogo by to nie obeszło. Byłaby to totalna nuuuuda. A tak, dzięki tęczy, mieliśmy do rozwałkowania na tysiące pantonów temat-samograj (samopał? ;)

Wszyscy już o tęczy napisali, wymiędlili tę tęczę na 100 sposobów. Ile aspektów mogło zostać poruszonych? Społeczne (o trudnym życiu mniejszości), techniczne (jak gasić i reportaż o życiu strażaków), modowe (dlaczego nie wszystkim kobietom do twarzy we wszystkich kolorach), animalistyczne (studium życia kameleona), pewnie w pismach artystycznych było lub będzie coś o sposobach budowania instalacji niepalnych. Albo właśnie o budowaniu obiektów z samozapłonem, bo kiedyś to artysta musiał kipnąć, żeby osiągnąć sławę, a teraz to wystarczy, jak coś mu płonie. W odpowiednim momencie rzecz jasna. I żyrafa już nie wystarczy ;)

Każdy chuligan, który na co dzień musi się zmagać z kolorystyczną jednostajnością życia - przyozdabiając żonę fioletowymi siniakami, narożnik zakładu pracy ciepłą żółcią, a nietrzeźwy nos czerwienią, może se kupić czarną kominiarkę i wyzwoliwszy się z tego jednostajnego zestawu, rozwinąć artystycznie czyli wyżyć się na tęczy (nieświadomie wkraczając na tereny graniczne między instalacją a performancem). Bo 11 listopada i tak wszystko pójdzie na konto narodowców. 
(Podobno w Krakowie, pod Wawelem, płonął smok ale jakoś nikogo to nie obeszło, ha! ;). Niezależne źródła związane z aranżacją wnętrz podają nieoficjalnie, że (również) płonąca budka przed ambasadą rosyjską została urządzona w stylu zaginionej bursztynowej komnaty – stąd straty liczone na 200 tys. Z drugiej strony, analizując rzecz w duchu optymizmu, ta budka przyczyniła się jednak do ocieplenia stosunków polsko-rosyjskich – dość PUNKTOWO, ale jednak ;). Więc nie przesadzajmy z tą tragiczną nutą, z podziałem narodu i takie tam, po prostu weźmy w przyszłym roku kiełbaski ;).

Na szczęście  jesteśmy blogerami i NIE MUSIMY o tym pisać.
Zamiast tego przeprowadzimy przegląd łatwopalnych instalacji artystycznych przyznając im punkty w skali palności (od 1 do 10 zapałek).
Hm.
Po namyśle stwierdzam, że to jednak zbyt trudne kryterium. 
Co ja tam mogę wiedzieć, skoro jedyne co podpalam to papierosy?
No to w takim razie zinwentaryzujemy tęczowe obiekty artystyczne.
Na pierwszy ogień (hyhy) idzie meksykański artysta Gabriel Dawe i jego włóczkowa Radiant Thread.

Argentyńczyk Augusto Esquivel wszystko robi w guzikach. 
(Trudno powiedzieć, czemu ma to służyć, ale odkąd zakupiłam nowy płaszczyk i w drodze do pracy odpadły mi wszystkie guziki właśnie, to bardziej się skłaniam do pozytywnej oceny posiadania TAKIEJ ilości guzków do kompletu. Ale w celach użytkowych, na litość.)
Brytyjczyk David T. Waller jest autorem tęczowej instalacji złożonej z 2500 tysiąca panów samochodzików.
Hiszpanka Pilar Albarracín natomiast robi min tęczowe mandale z majtek. (Poza galerią to się nazywa rozwieszanie prania)

Bułgarski artysta Pravdoliub Ivanov postawił 10 metrową, tęczową kolumienkę z miseczek o nazwie Monument to the Unknown Washerwoman. Słodziutkie.

Włoszka Lara Favaretto postawiła na tęczowe konfetti. Wiatraczki postawiła ;)
A teraz idziemy na miasto. Banpo Bridge Rainbow w Korei. Brak mi słów. Być może nie zanotowano tam zwiększonej liczby skoków samobójczych wśród estetów.

Tymczasem u nas, żeby nie było, że mamy gorzej niż w Korejach, też mamy tęczowy most, most Narutowicza w Rzeszowie. Który jest po prosty pięknisty! Tu sobie można poczytać, że nie ja jedna tak sądzę [klik]
(Narutowicz się pewnie w grobie przewraca a nawet może obraca niczym wiertło ;). Tu na pewno zostanie zanotowana zwiększona liczba samobójstw. Plus warto zaznaczyć to miejsce na mapie w przypadku postępującej depresji.

Podsumowując: tęcza w sztuce nie zawsze jest plusem dodatnim. A ostatni, definitywny dowód, z historii sztuki tym razem, poniżej ;)

poniedziałek, 11 listopada 2013

Blizna, siwizna, ojczyzna czyli o maszerowaniu i flag wywieszaniu





















Patriotyzm nie istnieje, co udowodnić może chociażby porównanie liczebności flag wywieszanych 3 maja i 11 listopada z ich multigęstwiną powiewającą w czasie Euro 2012. To bardzo ciekawe, że tak niewiele osób pragnie podpisać się pod entuzjazmem ku czci niepodległości a tak dużo pod żenującym poziomem naszej piłeczki w zadek wkopanej (bo przecież nie do bramki, hyh). 
Kiedy patriotyzm stał się synonimem obciachu, a uczestnictwo w marszach listopadowych zyskało miano nazizmu? Najwyraźniej odkąd wychowana na otwartych granicach i internetach młodzież się skosmopolityzowała a niektóre partie, nie pouczone przez piarowców, skutecznie zarżnęły atrakcyjność wizji bycia patriotą kochającym polskość.
Co do marszu: Może gdyby kombatantki się trochę bardziej postarały to bym poszła?

Jako osoba pragnąca pozostać w głównym nurcie a zarazem nie mogąca sprzeniewierzyć się zasadom tak głęboko mi w dzieciństwie zaszczepionym przez kolejki po srajtaśmy i banany na ulicy Dzierżyńskiego, mam zamiar zostać w domu, owinąć się flagą i zjeść schabowego w buraczkach.
Intymnie i czule, droga ojczyzno.
Chociaż... ulicę dalej wymieniają chodniki. Może pójdę i porozrzucam trochę kostek, w dziennikach mówili, że ponoć patrioci tak robią? Hm.
Ach, ten obskubany z piórek sarkazm!


I troszku mrożyzny czyli spojrzenie emigranta:


















Lepiej mi chyba w temacie poszło w zeszłym roku, bo skupiłam się na biało-czerwonych outfitach [klik] 

.........
Dla mnie konstrukcję listopada da się streścić w 4 punktach:
1.śmierć
2.patriotyzm
3.urodziny
4.śnieg
Przy czym pewna jest tylko obecność  śmierci i urodzin. Jak widać.

sobota, 2 listopada 2013

Zmarłosie, truchła i grobulaki. O gościach z 2 listopada czyli długa droga do domu... tj do grobu ;)

W zeszłym roku wypowiedziałam się już na temat Halloween oraz czemu należy na cmentarz przyjeżdżać punktualnie, a ponieważ człowiek co roku nie zmienia zdania na niektóre tematy i nie ma nic do dodania, to w tym sezonie po prostu odwiedzimy, zgodnie ze staropolską tradycją, wirtualny cmentarzyk. 
Ale po kolei. Najpierw prześledzimy ostatnią drogę na to wieczne osiedle.


1. Kostnica

Bardzo piękny wizualnie shorcik. Proszę docenić jako że rzadko daję coś gustownego ;)


2. Pogrzeb
(proszę sobie kliknąć w celu powiększenia dla lepszej delektacji)


















A tu link do artykułu Wirtualne życie umarłych [klik] (Można przeczytać, mimo, że artykuł, stosownie do okoliczności, za mgłą)

A teraz wisienka na torcie (dosłownie, jeśli ktoś zbytnio lubi torty) czyli bardzo popularna w Stanach trumna w rozmiarze XXL. (Pod rozwagę, hm)













3. Cmentarz

Wśród jednakich marmurowych lub lastrykowych płyt dopada człowieka tęsknota za pomnikami nieco bardziej zaawansowanymi estetycznie, np takimi jak sarkofag poniżej. Ja tam w każdym razie czuję, że wieczność (wietrzność?) spędzona pod płytą bez kościotrupa czule tulącego moje popiersie to nie będzie już to...
Inna zajmująca mnie kwestia to tajemniczy zanik tak popularnego niegdyś nagrobnego epitafium. Cóż to były za perełki, z humorem i charakterne, podczas gdy co mamy dzisiaj do podziwiania na płytach? Czcionkę co najwyżej i to marną czasem, bo jak Boga kocham widziałam ostatnio imię i nazwisko w czymś co przypominało Comic Sans.
No to popatrzmy co nas omija:

"Nie było mnie. Nie ma mnie. Nie wiem nic. Nie moja to już sprawa."

"Tu złożono Leburde, mistrza gry scenicznej, który żył mniej więcej sto lat. Ileż razy umierałem! Tak jednakże nigdy. O dobre zdrowie dla was wstawiam się u bogów". 

"Pewien jestem, ze jutra nie ma".

"Spoczywam tu ja, Florus, woźnica, dziecko jeszcze. Szybko chciałem pędzić, szybko stoczyłem się w ciemność".

No to wracamy do alei zasłużonych.

Dwóch hipsterów, którzy nie lubiom grobbingu ;)

 ( a młodzież dalej nie odróżnia Wszystkich świętych od Zaduszek)



Lepiej zamiast się gapić, zatańczcie coś dla nas, bo kolejna tradycja upadnie ;)
Tymczasem gdybyście zobaczyli na cmentarzu parę uroczych staruszków czyszczących z zapałem płyty nagrobne z wykutymi już  nazwiskami i datami narodzin (bo jeszcze nie śmierci), SWOJE płyty, to byście się jako i ja wzruszyli i pomyśleli, że takie rzeczy to tylko u nas ;)
Takie związkowe planowanie wieczności.

I tym wesołym akcentem...
Do przyszłego. Obyśmy się wszyscy spotkali w tym gronie. NAD płytą, nieprawdaż.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...