środa, 31 października 2012

"Brak wiadomości od Gurba" Eduardo Mendoza



Historia jest tak prosta jak może być w tym ujęciu zabawna: dwóch kosmitów dostaje od przełożonych misję eksploracji Ziemi. Ponieważ z ich logiczno-matematycznego punktu widzenia trafili do kosmicznej ojczyzny  absurdu, od razu wpadają w kłopoty: jeden z kosmitów (przybrawszy postać atrakcyjnej młodej Hiszpanki) się gubi, a drugi (postury męskiej) go poszukuje. Z mniejszym lub większym skutkiem. Ale w wielce rozrywkowy sposób. Książka jest rodzajem pamiętniko-relacji i można ją miejscami potraktować jako rodzaj emocjonalnego przewodnika po przejawach śródziemnomorskiej maniany. 22 lata od pierwszego wydania ‘Gurba’ zmienić się mogło wiele, ale na pewno nie katalońska mentalność. Mnie osobiście najbardziej podobają się próby zrozumienia mechanizmów działania ludzkiego ciała, międzyludzkiej komunikacji i... zasad transportu. Bo wszystko naszemu słodkiemu kosmicie jawi się na Ziemi „proste w budowie, ale skomplikowane w obsłudze”.

„08.00
 Pojawiam się w miejscu zwanym Diagonal –Paseo de Garcia. Zostaję przejechany prze z autobus numer 17 linii Barceloneta – Vall d’ Hebron. Muszę odzyskać głowę, która na skutek kolizji potoczyła się na środek jezdni. Wykonanie zadania utrudniane przez przejeżdżające pojazdy.
08.01
Przejechany przez opla corsę.
08.02
Przejechany przez furgonetkę dostawczą.
08.03.
Przejechany przez taksówkę.”
„Nie ma w całym wszechświecie większego bubla i gorszego rupiecia niż ludzkie ciało. Same uszy, byle jak przyczepione do czaszki, wystarczyłyby, żeby je zdyskwalifikować. Nogi są śmieszne; wnętrzności obrzydliwe. Wszystkie głowy mają śmieszne twarze, do niczego niepasujące. Temu wszystkiemu istoty ludzkie winne są tylko do pewnego stopnia. Prawda jest taka, że miały pecha w ewolucji.”

 „Gurba” zaczęłam czytać już dawno. Spodobał mi się na tyle bardzo, że natychmiast go odłożyłam. Jestem bowiem jednym z tych czytelników, którzy masochistycznie dokończą gniota, ale coś doskonałego próbować będą sobie dawkować po kawałku niczym deser, jak tort w kawałkach.
Następnie chcąc ponapawać się Mendozą w oryginale, w Hiszpanii wybrałam się do księgarni:
- Chcieć przeczytać Gurba – powiedziałam z entuzjazmem do czarnowłosej pani z obsługi.
- 15 euro – powiedziała uśmiechnięta, wręczając mi po chwili lekturę.
- Już nie chcieć przeczytać Gurba – odpowiedziałam ze smutkiem a następnie zdematerializowałam się kosmicznie, choć z frustracją typowo polską.
A teraz wróciłam do Gurba z powodu czytelniczego wyzwania Trójki e-Pik, co bardzo sobie chwalę.
Tylko czy Gurb wróci do siebie? ;)

„12.00
Idę piechotą od stacji metra aż do statku. Kiedy docieram na miejsce, załamuje mnie to, co widzę. Bluszcz tarasuje luki, w wielu miejscach odpadł lakier, ktoś zerwał z drzwi wizerunek Najświętszego Serca Jezusowego. W takim stanie nie mogę pokazać się na mojej planecie.
12.02
Kupuję w mieście ścierkę, ajax i parę gumowych rękawiczek. Wracam na statek i do roboty.”

Przejdźmy do okładek. Nie mogę się powstrzymać, żeby nie zrobić małego przeglądu, poczynając od ojczyzny autora:


Ostatnia okładka jest  z Amazona, do kindla...    co by tłumaczyło czemu kindla nie posiadam ;)

wtorek, 30 października 2012

Matka Joanna od blogerów

Zdarzyć się mogło, zdarzyć się musiało...

Pewnie na połowie nie tyle istniejących blogów ale blogów na które zaglądam pojawił się już post-wspomnienie o mądrej, walczącej blogerce Chustce. Choć pewnie raczej tylko link do piosenki albo wiersz. Tak netowa wić. Taka nieumiejętność nazywania rzeczy. Albo brak potrzeby ich nazywania.
Taki gest-skinienie: ja też.
Dzisiaj rano pojawiła się na jej stronie smutna wiadomość o przegranej z chorobą.Weszłam, zostawiłam wyrazy współczucia dla rodziny i... miałam wyjść. No bo stało się, co się miało stać, koniec pieśni, cóż zrobić. Ale coś mnie tknęło, zostałam i zaczęłam czytać inne kondolencje. Oraz chlipania, buziaczki, zapewnienia, deklaracje. A najczęściej trzy kropki (...) I myślę, że naprawdę tragiczne jest to, że właśnie umierająca blogerka tyle osób uczyła "żyć prawdziwie" "okazywać miłość" "uświadomić sobie nieodwracalność rzeczy". Dobrze, że to robiła (pisząc w końcu tylko o własnym życiu) ALE szkoda, że musiała to robić, bo wszyscy zrozpaczeni czytelnicy jej bloga nie mieli/nie mogli się tego nauczyć gdzie indziej. Na przykład w życiu realnym, na przykład bez obecności widma śmierci za plecami. Nie jestem jakoś doniośle religijna, jak też mam świadomość, że powoływanie się na Boga jest obecnie co najmniej niemodne, ale te wszystkie "przesyłam śnieżną energię", "będziesz w kroplach deszczu", "spotkamy się po drugiej stronie tęczy", "leć do słońca"... ten cały new-age'owski sentymentalizm przyrodniczy... Co uzmysławia naszą  językową nieumiejętność rozmawiania o śmierci ("śmierć nie istnieje" napisał ktoś, oł really?) i ubierania w słowa własnych emocji, żalu, bólu. Kim jest to pokolenie, które Chustę czytało? Trzydziestolatkowie, którzy nie umieją się ogarnąć w życiu i wysłowić w obliczu śmierci? No to chyba rzeczywiście lepiej dać linka do piosenki. O podróży na Marsa. Tak.
Hm.


















Nie jest moim zamiarem nikogo urazić, jest moim zamiarem wyrazić tylko smutek z powodu merytorycznego ubóstwa w kwestii składania kondolencji, nie ocierających się o banał. Bo zastanawia mnie to, że skoro tak higienicznie pozbyliśmy się z życia religii, to czemu mamy teraz takie problemy z odchodzeniem do strefy cienia? Bez wracania w atmosferycznych środkach wyrazu.

niedziela, 28 października 2012

Powietrze rzednie, za to atmosfera się zagęszcza czyli o nieprzemijającym pożądaniu do Czomolungmy : „Wszystko za Everest” Jon Krakauer



Pierwszy śnieg w tym sezonie to dobry moment, żeby zabrać się w końcu do recenzji mocno zimowej pozycji przeczytanej w ramach październi- kowego wyzwania Trójka e-Pik. 
(Nie chcąc samotnie występować pod szyldem 'Jedyna blogerka, która nie zrobiła porządku w szafie, w celu przeniesienia tam z podłogi stosu ciuchów wielkości Everestu, pod którym najprawdopodobniej leżały zaplanowane do przeczytania książki' ;). Zrezygnowawszy z pełnej niebezpieczeństw wyprawy do najbliższego Empiku (te schody!;) i zakupu podróżniczych opisów ciepłych krain (wtedy jeszcze nie śnieżyło;) zebrałam się w sobie i spod everestowej ciuchokupy wygrzebałam przeczytaną prawie 15 lat temu pozycję o zdobywaniu najwyższej góry świata, zwanej czule Czomolungmą. A jest do czego wracać.

 "Wszystko ze Everest" (ang. "Into thin air") Jona Krakauera to opis fatalnego i pełnego ofiar sezonu wspinaczkowego 1996. "10 maja stanąłem na szczycie, ale cena sukcesu była straszna" - pisze we wstępie Krakauer. A potem to już tylko powietrze rzednie, za to atmosfera się zagęszcza.
Dobrze jest wrócić do książki, z której jedyne, co się zapamiętało, to naukę, że w celach defekacji nocnej nie należy opuszczać namiotu w butach bez raków jako, że można skończyć kilkaset metrów niżej w górskiej szczelinie z wypiętą na ratowników szczeliną własną w odmrożonym tyłku. Hm. Dobrze jest wrócić, żeby zapamiętać coś nowego.
Krakauer, dziennikarz i alpinista, rozdział po rozdziale, rzucając trochę światła na historię alpinizmu w tym rejonie, opisuje zdobywanie kolejnych baz-obozów, żmudny proces aklimatyzacji oraz samych uczestników wyprawy - tych, którzy przeżyją i tych, którym Everest do domu wrócić już nie pozwoli. 
Zmagania z ograniczeniami ludzkiego organizmu na wysokościach, gdzie powietrze jest o jedną trzecią  uboższe w tlen w porównaniu z poziomem morza, gdzie trzeba liczyć się z możliwością zapadnięcia ni z tego ni z owego na obrzęk płuc albo mózgu, znosić bezsenne noce na zmianę z problemami jelitowymi i dzień w dzień to odmrażać sobie kończyny to znów dostawać udaru słonecznego. Unikać tak spadających kawałków masy lodowej jak i nieodpowiedzialnych członków wyprawy, pić 4 litry wody dziennie ze stopionego śniegu i próbować utrzymać  w sobie ten rodzaj entuzjazmu, który każdego alpinistę pod Everest przywiódł, a który na nieludzkich wysokościach powodujących niedotlenienie mózgu zmienił się w rodzaj obojętnej katatonii i nieprzemijającego cierpienia. I mimo że uwielbiam te krew w żyłam mrożące medyczne historie powikłań to tym razem bardziej skupiłam się na  finansowym  i ekologicznym aspekcie zdobywania najwyższej góry świata. Okazuje się, że i z Everestu zdolny przedstawiciel ludzkości jest w stanie uczynić wielkie śmietnisko, wyrzucając tony śmieci i puste butle po tlenie a wszystko to rezolutnie posypane zamrożonymi zwłokami alpinistów, którzy nie dali rady. Musowo jest tam mega malowniczo :) Szukanie sponsorów staje się zrozumiale konieczne, gdy dowiadujemy się, że  samo pozwolenie na zdobycie szczytu kosztuje tyle, co hipoteka domu... (65 tys. dolarów od osoby - 15 lat temu, przypominam). Strategiczna strona całego przedsięwzięcia to gra w przewidywanie pogody. Do tego dochodzi pewnego rodzaju ubezwłasnowolnienie uczestników wypraw komercyjnych. Alpinista-amator czyli klient zrzuca z siebie wprost na ramiona przewodnika odpowiedzialność za życiowe decyzje, musi za to bezwarunkowo akceptować jego punkt widzenia, np odwrót 10 minut od szczytu w niesprzyjających warunkach pogodowych - co po zapłaceniu 65 dolarowych tysi niekoniecznie musi się podobać. Kiedy jednak w grę wchodzi rywalizacja dwóch komercyjnych wypraw, korek pod szczytem złożony z mozolnie gramolących się pół-zombie oraz nadciągająca burza... cóż, logiczną konsekwencją jest pojawienie się trupów.
Jedyne, czego mi w książce nieco brakowało to poczucia humoru. Cejrowski to nie jest, oj nie. Oczywiście rozumiemy, że pan wy kra kra Krakauer jest smutnym recenzentem śmiertelnych himalajskich żniw i napisał tę pozycję niejako w ramach terapeutycznego rozliczenia, nie mogąc sobie darować finiszu w namiocie, podczas gdy ktoś 20 metrów dalej w tym samym czasie umierał. Ale nawet jeśli jak napisał „na wyskości powyżej 8800 m do mózgu dociera tak mało tlenu, że pod względem zdolności kojarzenia dorównywałem nierozgarniętemu dziecku” to nie są mi znane żadne badania mówiące o tym, że uprawianie alpinizmu odcina dopływ poczucia humoru w jakiejkolwiek formie.
Alpinizm w żadnym razie nie jest wesołym sportem, jawi się smutny wniosek.
Autor wspomina co prawda mimochodem o romansie między Amerykanką a Szerpem, co wliczyłabym do zbioru a propos poczucia humoru tylko z uwagi na tego romansu możliwości – wydaje się, że na wysokościach, gdzie jak już wspomniałam liczne przypadki krwotoków i obrzęków występują zaraz po „Dzień doby” nieco zabawną jest próba przepychania krwi do ciał jamistych ;) No ale co ja tam wiem o prawdziwych, życiowych wyzwaniach, pfff.

Podsumowując: polecam lec pod ciepłą kołdrą i przygotować zapas skarpet (gwarantuję, że kolejne pary będziemy zakładać po każdym, prowadzącym wyżej, rozdziale). Dla odważnych wersja z całkowitym zaszyciem się pod kołdrą, gdzie po jakimś czasie znikome wysycenie powietrza tlenem da nam niejaki obraz opisywanej sytuacji ;).
„Wszystko za Everest” to dokładnie to, czego wymagam od literatury podróżniczej: przypadki medyczne, dużo trupów, walka z przeciwnościami losu i przemiana głównego bohatera (bo Krakauer raczej się już w Himalaje nie wybierze)
Obok prezentuję epicką wprost okładkę posiadanego pierwszego wydania „Wszystkiego za Everest” z czasów, kiedy w wydawnictwie Prószyński nie hodowano jeszcze tzw. projektantów okładek, a na składzie były jedynie a) wielkie białe kulfony w czarnym obrysie oraz b) wielkie czarne kulfony w białej otoczce. Żałość tak wielka, że człowiek ma ochotę przestać oddychać tlenem. Jeśli alpinizm to najwyższy rodzaj masochizmu w sporcie to czytając książkę w TEJ okładce oddałam się wyjątkowo bolesnemu masochizmowi estetycznemu. Już wolę te różowo-żółte zmazy w nowym wydaniu.
Dziękuję za uwagę.

Książka przeczytana w ramach październikowego wyzwania Trójka e-Pik

( górskie foto w środku:   shredlife.tumblr.com)

update: A tu mała wizualka 3D wędrówek na tej trasie.


piątek, 26 października 2012

Psy i My. Oddech zagłady.Przypominajka z wakacji na poprawę humoru (acz nie mojego)



Oto jak podróżowałam po Berlinie, ze słodką T. i jej ukochanymi psami, nieśmiałym Fifim i psotną Dolly. I wszstko byłoby pięknie, gdyby nie to, że
- Fifiemu strasznie, ale to strasznie, jedzie z pyska. A że jest to pies czuły to upodobał sobie miejscówkę na moim brzuchu z opcją wtulania się w mój biust, miażdżąc go niemiłosiernie i raz po raz dysząc mi tym gazem muszkatałowym w twarz ;(
- Dolly uwielbia skakać po aucie, wszystko głośno komentuje (hauhauhauhau!!!! x 1000) albo wyje do podkładów z rzewnych piosenek bałkańskich, które uwielbia zapodawać w aucie jej pani. Ponadto ma drobne problemy gastryczne objawiające się w chwilach radości cichym nie mniej bardzo smrodliwym popierdywaniem. (Chwile radości są o tyleż bezpodstawne co liczne :I )
W związku z czym po takiej wesołej podwózce byłam całkowicie oczadziała, ogłuchnięta a dwa naleśniki z przodu miałam nieestetycznie przyozdobione psią sierścią. I odpowiedź na zadawane sobie od czasu do czasu pytanie czy aby na pewno chcę mieć psa brzmiała wówczas bardzo stanowczo.
NIE.
Jak również odnosiłam wrażenie że 2.40 eurosa za bilet do berlińskiego metra to nie jest takiż znowu straszny wydatek.
(Najwyraźniej to nie tylko mój problem :)















Jednym słowem stałam się odtąd fanką raczej takich sposobów podróżowania z pupilami (od zawietrznej ;) :


Pozostaje też kwestia samej T. - osoby bardzo oryginalnej (artystki w końcu) która zdaje się nie dostrzegać, że skończyła już 6 (słownie: sześć) dekad życia. I się teraz boję, że zechce mnie odwiedzić, a moja dzielnica jednak nie jest przygotowana na taki poziom zabójczego hipsterstwa i berlińskiej awangardy.

Jestem niewdzięczną łajzą, wiem.

wtorek, 23 października 2012

Na per TY. Dryfowanie. Przysadka do spraw wydzielania chęci

Dzisiaj byłam u sąsiadek i tak plotkujemy i to i tamto to może by  na per ty przejść, sugeruję niejako prosząc by na mnie Pani nie wołano. No bo jaka ja tam Pani, heh.
No ale. Jedna ma włosy zrobione bardzo, z pasemkami, a druga makijaż. Staranny. Jedna ma męża a druga taką godność i powagę obycia, że na pewno jej zawsze resztę w sklepie wydają. Jedna ma samochód a druga była na wczasach turystycznych w bardzo ekskluzywnym miejscu z broszurki na papierze błyszczącym. Jedna ma dziecko z szóstkami a druga psa. Z rodowodem. Obydwie mają etaty i pensje i zusy.
Ja nie mam z tego nic. I to nie mam ostentacyjnie. Jestem w gaciach wylniałych, włosach wypłowiałych a mojemu roweru, na którym przyjechałam, właśnie wszystkie śróbki wypadły i potoczyły się naokoło mnie śpiewając piosenkę na melodię żałobną. Czuję się w obowiązku gruźliczo zakaszleć ;). No więc przechodzimy na ty. Widzę chwilę nie tyle wahania, co tego zadowolenia jak przy obdzielaniu poparzonych dziatek w sierocińcu dobrami w postaci przeterminowanych wafli Wedla: naści. No to naści, Kamila, Marzena, Ilona. 
Aż chce mi się niemal wspomnieć, że jesteśmy w podobnym, o ile nie identycznym wieku, ale to może i lepiej że nie wiedzą, one chyba myślą, że mam szansę zostać nimi za jakieś 10 lat, jak się dobrze zrobię, podkoloruję i ogarnę. Tylko że ja 10 lat temu nie miałam takiego zamiaru i nie mam go teraz, może za 10 lat będę go miała, ten zamiar, ale wtedy to już będzie za późno.
Ale czemu nie mam tego bardzo kobiecego imperatywu, żeby mieć ten zamiar? Czemu mi to tak wisi, w końcu nie opuściłam jeszcze wieku rozrodczego, tzw. pełni sił, kiedy należy zabiegać, ogarniać, gromadzić i się chociaż malować? Może brakuje mi jakiegoś genu? Jakiegoś organu: przysadki do spraw wydzielania chęci.
Osobiście czuję się całkiem kompatybilna i błogosławiona w tym stanie absolutnego nieskażenia obowiązującymi normami społecznymi, tylko dlaczego moje pokolenie nie może mi tego wybaczyć, dlaczego mnie strofuje, mobilizuje i zapędza?
- Tak, tak, tak, wszystko pięknie - mówi mi K. - Tylko powiedz ty mi ile masz na swoim funduszu emerytalnym?
Na wszelki wypadek nie mówię, bo może przestałybyśmy się przyjaźnić, gdyby jej  głowę nawiedziła wizja tego, jak na starość będę jej podbierała z domowej apteczki Metocardy i Captoprile na nadciśnienie, na które nie będzie mnie stać, bo nie zaczęłam się jeszcze życiowo ogarniać, zabiegać i gromadzić.
(Do mojej mamy przychodzi taka jej nieogarnięta znajoma typu podbierak i podbiera. I moje jeszcze zdrowe serce się wprost ściska na ten widok. Niestety przychodzi też notoryczna znajoma od pożyczek pieniężnych, na co mi się natomiast ściska żołądek, ponieważ wie on lepiej ode mnie, że ja się dzięki tej niefrasobliwej opieszałości już nie załapię, bo pożyczkowa pula jest ograniczona...)
- Powinnaś się zdrowo odżywiać - radzi P. - Bo na starość nie będzie cię stać na leki.
P. ogarnia się zatrważająco dobrze. Nie przyjaźnimy się już.
Zamiast tego dryfuję.

Pamiętam taką przeczytaną ponad dekadę temu książkę Sobczaka "Dryf"... czy on jeszcze coś napisał, ten Sobczak, był  taki Stasiukowy przecież, więc chyba powinien?

Tymczasem złapałam pierwsze zlecenia po wakacjach. Ręce mi się trzęsły jak u chirurga z parkinsonem, jakby o życie szło, a przecież tylko nad kartką papieru się pochylałam.

sobota, 20 października 2012

Fajnego chłopaka dziś spotkałam...

...jak mknęłam na swoim rowerze. Zatrzymałam się, żeby mu zrobić zdjęcie.

– Przypakuj trochę – powiedziałam mu. – I głowa do góry!
Aparat, ledwo migawkę nacisłam, pierdnął komunikatem, że baterie należy mu wymienić a następnie umarł. I szła jakaś mała dziewczyna z pieskiem, gdy próbowałam go reanimować, więc się uśmiechnęłam.
- No głupia jakaś, słupkowi zdjęcie robi! – powiedziała mała zołza.
Ja taka nie bardzo jestem do dzieci, a już do takich mądralińskich i kategorycznych to zupełnie nie. Ale co jej miałam powiedzieć? „Poczekaj aż skończysz trzydziestkę to inaczej będziesz śpiewać”. Już nie wiem, co bardziej tragiczne: czy to, że małe dziewczynki nie mają za grosz wyobraźni czy to, że dziewczynki trzydziestoletnie widzą w słupkach chłopców...
Więc przejechałam małoletnią zołzę i jej pieska.
Nie, wróć.
Po prostu pojechałam dalej...

czwartek, 18 października 2012

Psychozabawa

Proszę się skupić i odpowiadać uczciwie! Jeśli o mnie chodzi to - balansując na krawędzi - ale ostałam się w grupie inteligentów (co za ulga! ;) Pewnie tylko dlatego, że nie rozumiem ostatniego pytania (moim zdaniem to ostatnie pytanie coś śmierdzi,  chyba że pokrętnie drwi z semiotyki logicznej albo przymila się o tradycyjnej, spiskowej teorii dziejów... )

(Dzięki, 'prawie normalna' K.)


Pocieszające, doprawdyż...

środa, 17 października 2012

Społeczna kampania ekologiczno-gramatyczna czyli dlaczego lepiej włączać. Oraz Samobójcy: Reaktywacja

Telewizor to dla mnie (dentystyczne) pudełko rozpaczy. W telewizji naszej ciężko zobaczyć coś, co od razu nie powoduje zgrzytania zębów. 
Niedawno pstrykłam Tv w sam raz na materiał o samobójcach, pięknie. (W związku z Dniem Chorego Psychicznie, zdaje się. No wiadomo - nie chcesz żyć w tym pięknym kraju, toś wariat.)
„Co roku próbom samobójczym oddaje się 4000 ludzi” mówi szpikerka.
Cóż, gdyby tych 2000 ludzi oddało się tym innym 2000 ludzi to może myśli o samobójstwie można by uniknąć. Jeśli by dobrze poszło, bo jak oddawanie się idzie źle to sama mam ochotę na samobójstwo choć bardziej z naciskiem na zabójstwo i mord ;).
A następnie:
„Gdy  świat zbudowany z kartonu wali się pod naporem spadających cegieł...”
Że WHAT? Czy my nadal o samobójcach czy też o katastrofie budowlanej, która spotkała bezdomnych?
I się zastanawiam, czy muszę podszlifować mój sposób budowania metafor (bo to chyba było to?) czy może prościej się zabić?

Tymczasem ostatnio zobaczyłam taką oto w dwójnasób pouczającą reklamówkę, zamówioną przez Ministerstwo Środowiska. A nawet dwie:




"Z emitowanych filmów wynika, że o środowisko dbamy wspólnie, bazując na naturalnych, ludzkich aspektach zachowań i nawyków." (link
Z emitowanych filmów to jak dla mnie wynika, że dzielni mężczyźni muszą znosić pożycie z niedouczonymi nimfomankami. Plus głos z offu objaśniający czule, że w sumie nieważne jak mówimy, skoro jesteśmy tak bidni że najważniejsze to jednak oszczędzać.

(Po kliknięciu w linka można zobaczyć jeszcze pogadanki Bralczyka z Lwem-Starowiczem. Po co komu seksuolog w spotach o oszczędzaniu łatwo wyjaśnić oczywistym faktem, że Polacy lepiej się prokreują przy zgaszonym - jakby ktoś nie wiedział, to mu Lew powie i się dowie ;)
Tyle na dziś.

poniedziałek, 15 października 2012

Wiejskość czarodziejskość czyli dlaczego należy bezwzględnie wybrać się czasem za miasto

Wczoraj o mało co nie umarłam. Wróciłam po całym dniu na wsi i na chwilkę - dosłownie na chwilkę tylko - postanowiłam usiąść przed kompem i odebrać pocztę. Obudziłam się zwisając z krzesła w pozycji wygiętej w pałąk do tylu. Głowie mojej biednej, na której niewidzialny ktoś postawił najwyraźniej jakąś niewidzialną siatę, odcięło to dostęp do tlenu, z zamianą na ślinę (:I) co okazało się czynnikiem wystarczająco wybudzającym na szczęście. Dziś rano głowa wróciła do pozycji wyjściowej, czyli jako-takiego utrzymywania się raczej prosto na karku, natomiast do wyra wczoraj maszerowałam niczym ten kosmita ubrany w skórę wiejskiego farmera  w pierwszej części "Men in black", jeśli ktoś to jeszcze pamięta.
Także nie ma żartów - po szoku, jakim jest kontakt z naturą, należy ponowne wejście w cywilizację bezpiecznie przełożyć, a nie rzucać się panicznie do komputera i przy nim tracić wątek.
A na natury łonie bardzo bardzo, chociaż natura to dzicz. Sitowo-chwastowie nie pilnowane zarasta wszystko pazernie i o ile człowiek nie jest tylko gościem, a np właścicielem miejscówki, to może wpaść w czarną rozpacz. Szanowna I. rozpaczy powiedziała stanowcze "Eee tam", podkręciła swój motorek, co ma go w dolnej części pleców i zabrała się do karczowania. Tymczasem ja dany mi na łonie czas podzieliłam na trzy: jedna trzecia prac ogrodniczych, jedna trzecia leżenia na trawie z papieroskiem w słońcu i jedna trzecia czynności w formularzu życia zaznaczanych jako inne: łażenie, zdjęć robienie, picie herbatek, gadki do matek, nawoływanie psa, który mnie permanentnie ignorował, gonienie kuropatw (o ile nie były to bażanty), które na nasz widok leniwie zrywały się do lotu i jedzenie jabłek ze zdziczałego sadu.
Bo to ten rajcujący rodzaj jesieni, jeszcze, na razie, póki co.

Kimkolwiek jesteś, chciałabym cię zjeść w buraczkach...
Jak to mówią: an apple a day keeps the doctor away... if you throw it hard enough :)
Acha, czyli moja fryzura ma korzenie w naturze...
Komu się na tę wiejską malowniczość nie rozszczelniają pośladki? Mmm.










































Leżing uprawiałam w znanej wiejskiej pozycji - na belę
lub na drabinę
Żeby nie było, że nie zostałam wcześniej ostrzeżona w kwestii mojego prawie umarcia ;)
Także to jedyne moja przygody erotyczna z podduszaniem i dławieniem w ten weekend ;)) który mimo to uważam za udany. Aczkolwiek zapowiedziałam I. że "Jak po powrocie znajdę gdzieś kleszcza to cię pozwę!" (za dużo seriali amerykańskich, hm)

sobota, 13 października 2012

Gra w Chińczyka czyli o piersiach obfitych w literaturze afirmowanych

Uczcijmy nagrodę Nobla dla chińskiego pisarza imć Mo Yana (łatwo zapamiętać: Janek z MO ;) autora powieści "Obfite piersi, pełne uda" i "Kraina wódki"
Nie czytałam. Nie mam też nic o udkach ani wódkach, także...
Bilboard z 2010 Filipa Tofila 

Zdecydowanie razem! Gdyby ktoś chciał oddać głos wręcz przeciwny proszę się nie krępować ;)
Idźmy dalej

I żeby nie było, naprawdę istnieją takie produkty, oczywiście nie muszę chyba dodawać, że chińskie ;)


Auto challenge dla chłopców:
Auto-challenge dla dziewczynek:
I jako  podsumowanie tematu, mądrość z internetu nieznanego autora

czwartek, 11 października 2012

PRL wg młodego pokolenia i dla młodego pokolenia

Pudel z sarną skrzyżowany (pudel na głowie a od pach po łydki sarna)- tak wg autorów książki "Nasz mały PRL" wyglądała każda niewiasta w pięknych okolicznościach PRL-u. No ja tam nie wiem, miałam co prawda taką polonistkę, którą nazywaliśmy Sarenką, bo nosiła kwieciste legginsy do kolan pod którymi rozciągał się jej szczeciniasty zagajnik, ale generalizować to bym się jednak bała. Chyba, że ktoś by mnie chciał wydać, za pieniądze to mogę nie tylko generalizować ale i pleść androny (plecienie tychże = ważny dział gospodarki PRL-u ;)
Autorzy książki "Nasz mały PRL" przez pół roku żyli w M-3 z trwałą, wąsami i maluchem. Oto wyniki eksperymentu 
Eksperymentu - dodajmy- typowo socjalistycznego, gdzie faktami manipuluje się tak, by pasowały do założeń. Czyli że kiedyś było źle a teraz jest dobrze. Że kiedyś nic nie było a teraz wszystko jest. (Z tym, że życie wychodzi jakby taniej za zachodnią granicą, chyba, że chodzi o zarobki, to wtedy się robi drożej. Ale o tym sza)
Więcej tutaj
http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,114757,12506298.html

Niech ktoś to proszę przeczyta i mi powie, czy jedynym informatorem eksperymentatorów z trwałą i wąsami była tylko pani Basia, ich sąsiadka. Za wąsy jednak -o ile nie nosiła ich również pudlowa sarenka - stawiam duży plus :)

A skoro już jesteśmy w temacie to warto przypomnieć sklep, który wszyscy już znają i pieją. Pan tu nie stał sprzedaż retro ubrań prowadzi w działach takich jak T-shirt lub Longsleeve, ponieważ młoda klientela nie zrozumiałaby zapewne nazwy koszulka z krótkim albo długim rękawem.
pantuniestal.com
(Koszulkę z napisem 'Dziadowstwo" poleca się nosić tylko osobom bardzo wystylizowanym, inaczej efekt humorystyczny może nie tylko nie zaistnieć ale i strzelić nam gola do własnej bramki. Czyli ja nie zakładam ;)

A tu sklep, gdzie kupić można gadżeciarskie hity PRL-u: kubki z baru mlecznego, grę w kapsle, siatkowe siatki na zakupy czy figurki Bolka i Lola plus Krecika. Oraz oczywiście tabliczki z ważnymi mądrościami. Teraz dom bez jednej takiej tabliczki to jak bez duszy...
spodlady.com 
Zestaw Łubu-dubu













Coś mi tam świtało swojego czasu, że siem PRL modny staje, ostateczne uprawomocnienie wyroku skazującego w tej kwestii nastąpiło, kiedy znajomi hipsterzy zaczęli zamawiać meble w stylu lat 60. lub kupować meble z lat 70. renowacji poddane oraz obowiązkowo obwieszać ściany tak tabliczkami jak i plakatami. No i nastąpił wysyp knajp stylizowanych na śmieciową eklektyczność soc- retro (przegląd np tu) Gdzie oczywiście można sobie też skomponować własny zestaw PRL, zwłaszcza gdy już bekniemy po hamburgerze.






foto stąd





No, także, o ile jeszcze nie wyrzuciłeś, to przytargajże jeden z drugim taki retro fotel ze śmietnika, bo się niemodny stajesz i nie na czasie, nawet jeśli z tamtych czasów pochodzisz być może.
A nie tylko do Ikei jeździć po podusie.

update:
Proszę proszę a tu za jedyne 49 zł (zamiast 99) można nabyć PRL-owskie 2 złote z kłosami, huhu.
Ta nasza mennica to ma łeb na karku! ;)

poniedziałek, 8 października 2012

O szczęśliwym Felixie co ze stratosfery skoczył raportuje niniejszym mistrzyni lotów w dół

Jestem normalnie tak podjarana jak szczeniaczek po grzybach halucynogennych. Jutro ok godz. 14.00 transmisja skoku z granicy stratosfery 43-letniego austriackiego spadochroniarza Felixa Baumgartnera. Felix skoczy z 35 tys. metrów oraz ma zamiar przekroczyć barierę dźwięku. Mmm.
Feliks jest przystojny, chociaż ma taką dziwną głowę...
Felix ma na granicy stratosfery taki mały domek...
 Felix będzie robił po drodze takie oto kwiatki ku uciesze dam...

Co prawda skoki próbne odbyły się już w lipcu i Felix mimo, że postarzał się od tego czasu o rok (wg medialnych danych) to ma się raczej dobrze. Także raczej nie ma co liczyć na atrakcje w stylu że się rozbryźnie jak mokra plama, ewentualnie wbije w podłoże na kilometr (swoją drogą od razu zadzwoniłam do R. zapytać jak opcja jest bardziej z tej wysokości prawdopodobna ale odpowiedziało mi wymowne milczenie)
Tutaj bardzo ładny materiał filmowy

tutaj więcej na temat: http://www.tvn24.pl/raporty/skok-ze-stratosfery,519

Ach, fajnie być takim dziarskim 40-latkiem! Powodzenia, Feliksie, ty sukinsynu (czule!)
......
Tymczasem człowiek-chomik nadal pokonuje zaplanowaną trasę, podczas której spali 36 tys. kalorii :)

(Myślę ze najfajniej to by było spaść 35 tys. kilometrów spalając 36 tys. kalorii no nie?)

A kto to powiedział: "Kołowrotek się kręci, tylko chomik zdechł"
Bo mi się to bardzo podoba ;)

niedziela, 7 października 2012

Wiejska królewna nadal pija mleko. Oraz papier toaletowy jako jesienny must-have.

Obudziłam się dzisiaj z silnym przekonaniem, że muszę iść wydoić krowy i przeczytać "Super Ekspress".
(Nie pamiętam, co mi się śniło)
Już nie wiem, co gorsze.
Chyba jednak krów dojenie, mleko jest teraz tak bardzo bardzo passe, że nie można się wśród światowych ludzi przyznać, że kawę to z mlekiem poproszę. A jak u znajomych człowiek - poproszony serdecznie by się czuć jak u siebie w domu - zagląda (jak u siebie) do lodówki (co jest o tyle trudne, że lodówka ukryta cała w obudowie i trudno ją namierzyć) i szuka mleka, to się patrzą jak na ćwoka z Mozambiku.
"My nie pijemy mleka!"
Chyba, że chodzi o ryżowo-sojowe

Tak więc zakupiłam wczoraj mleko kozie, coby mnie do światowości nieco przybliżyło. I teraz nie wiem, czy je wlać do kawy. Jest jeszcze tyle tajemnic świata, które muszę zgooglować ;)
(Natomiast kozi ser tak uwielbiam jak staram się go nie kupować, bo mi kieszeń rujnuje... i to nie w sensie, że tam przez tydzień zalega ;)
Tyle wiejskich wątków na dziś. A teraz wierszyk w temacie tegoż oraz mojego samopoczucia.


Elegia

Kochana, brzydniesz, więc na wsi osiedlisz się pewnie.
Tam zwierciadło nie słyszało o takiej królewnie.

Rzeczka też jest pomarszczona, ziemia w zmarszczkach cała
i myśleć o swych mężczyznach dawno zapomniała.


A tam - same wyrostki. Kim są ich rodzice?
Tylko ci, co ich sadzają, znają tajemnicę,
albo nikt zgoła, albo na ścianach ikony.
Wiosną same paragrafy orzą tam zagony.

Jedź na wieś, przyjaciółko. Gdzie pole, zagajnik,
tam można patrzeć w ziemię, ubrać się zwyczajniej.
Tam na sto wiorst ty jedna masz szminkę i puder,
a okazję, by je użyć, znajdziesz chyba cudem.

Wiesz, lepiej się tam starzeć, gdzie wiorsta majaczy,
gdzie uroda nic nie znaczy,
albo znaczy, że młodość to ziarno i las,
dlatego, że natura jest tam cały czas.

Jak Bóg da, pokonasz smutek i chandrę niemiłą.
Nawet lasy tam szumią, że już się zdarzyło
wszystko. A na dodatek nie raz. Właśnie suma
tego, co się wydarzyło, to jest źródło szumu.


Lepiej starzeć się na wsi. Choć żyjąc samotnie
własny krzyżyk zobaczyć możesz wielokrotnie
w rozdartej sośnie, brzozie, łodydze bławata
i w tym czymś, co zaledwie jedną dobę lata.

Ja też tam przyjadę. Lecz ty w każdym moim słowie
upatruj tych tutaj rzeczy zwycięstwo - nie swoje.
Ziemi bliski jest język - tak jak prześcieradłu -
nie miłości, lecz wgnieceń, wybojów, upadków.

Albo i nie przyjadę. Każda z tych bruzd, oznak,
ma tak jak woda w studni, dosyć ostry posmak.
Pobocza, chaos kępek, no i co tam jeszcze,
to wszystko jednak jest tym, czego właśnie nie chcesz.

Jedź na wieś i pamiętaj, że proces starzenia
potwierdza, że istnieją wszelkie połączenia
na różne sposoby. A ich masy nieprzebrane,
tak jak i nasze drogi — nie wszystkie są znane.

Pejzaż jest tym, czego nie znasz. Popatrz się na rzekę.
Pamiętaj o tym, kiedy na swój los narzekasz.
Kiedy na tej szarości oprzesz swe spojrzenie,
poznasz siebie i szarą barwę otoczenia.

Josif Brodski
przekład Katarzyna Krzyżewska 

......................

Powinnam się osiedlić na wsi jak nic. Pomijając starzenie styl też mam odpowiedni - po tygodniu noszenia stylowego szala z papieru toaletowego przerzuciłam się na megastylowy naszyjnik z papieru toaletowego.
( katar - żeby nie było ;)
Gdybym się tak nie bała oklapnięcia koafiury to zrobiłabym sobie coś takiego:

piątek, 5 października 2012

Skandal w aptece czyli jak się nie zachowywać kupując wstydliwe produkty

Podobno ludzi nadal ogarnia krępacja oraz ogólne embarasmą podczas kupowania w aptece wstydliwych produktów, takich jak piguły na potencję, czopki doodbytnicze czy też testy ciążowe (wiadomo - wpadka!)
(Ja tam w każdym razie jak raz mi się zdarzyło kupować taki test to se na wszelki wypadek (dla pewności i niwelacji domniemanych objawów wrogości co do mej moralności) założyłam wszelkie dostępne w domu obrączki – po dziadkach plus była jeszcze jakaś darowana po starej ciotce - także razem miałam TRZY :). I jak nerwowo przydzwoniłam tym kastetem w szybkę to farmaceutce zęby zadzwoniły, hehe... No ale to było dawno. )
Co do prezerwatyw to nie mam pewności co do poziomu wstydliwości, ale już się chyba naród oswoił z tym lateksowym towarzyszem oddawania się chuciom wszelakim, a może to nadal zależy od wieku kupującego? Albo od ogólnej pewności siebie, która u mnie ogólnie ma się dobrze, dopóki nie dochodzi do kwestii odzyskiwania należności.  Ale do rzeczy.
Apteka, środek dnia. 
A w gigantycznej kolejce od zatrzęsienia i bab i dzieciów i emerytów, a wszystko toto szeleści receptami i siatkami i prycha i kicha i rozsiewa zarazki, tak że od razu czuję, że mi będzie po wizycie tutejszej raczej gorzej niż lepiej.
Kolejkowa stonoga przepycha mnie perystaltycznie do okienka.
- Poproszę  prezerwatywy jakieś owocowe, tylko muszą być bardziej tak XXL, jak nie ma z owocowych to jakieś kolorowe chociaż te prezerwatywy, żeby się dobrze komponowały Z CZERNIĄ oraz może jeszcze lubrykant, no wie pan, taki do wszystkiego, oraz  najlepiej też test ciążowy bo nie wiadomo jednak jak to się skończy! - mówię na wydechu do obokularnionego pana farmaceuty. 
Nie to że wrzeszczę, ale szept to też nie jest ;)
W aptece nagle zapada cisza jakby ktoś włączył przycisk MUTE. Kolejkowe głowy zwracają się w moją stronę i patrzą na mnie oczy wielkie, o tak
Dzieci wtulają się mocniej w matki a moherowe berety wczepiają się jakby ściślej w siwe trwałe emerytek. W końcu ktoś upuszcza z brzękiem coś, jakieś klucze chyba. Co mnie nieco otrzeźwia.
- Eee nie no, żartowałam - zwracam się w przestrzeń - właściwie to tylko coś na przeziębienie!
Ktoś wyłącza przycisk Mute, niemniej Volume level aptecznej stonogi się znacznie minimalizuje. Niektórzy się krzywią, że i czasoprzestrzeń by tak nie spotrafiła, inni doceniają seksualne poczucie humoru osoby z nosem nabrzmiałym a czerwonym jak u Renifera Rudolfa i owiniętej szalikiem w barwie podkreślającej bladość i bardziej prawdopodobne, że rychły zgon niż współ-życie. Pan Farmaceucik też się do mnie szczerzy spod okularów, które pewnie niejeden glicerynowy czopek widziały. I mówi do mnie:
- Niech się pani wstrzyma... przynajmniej do czasu wyzdrowienia!
Czego sobie bardzo życzę. Wyzdrowienia i trochę dania na wstrzymanie z temperamentem, jak na razie tylko słownym zresztą.

wtorek, 2 października 2012

Zakochanie jak choroba

Pierwsze objawy zakochania podobne są do pierwszych symptomów choroby. Nagle wstrząsa nami jakiś dreszcz.  Czujemy się tak dziwnie lekko. Nie idziemy po prostu ulicą a jakby płyniemy. Na zmianę zimno nam i gorąco, ale raczej gorąco. Myśli nam jakoś tak wirują, że człowiek woli raczej usiąść niż stać a najlepiej to się położyć ;). Spojrzenie mamy nieobecne i zaczynamy jakby dyszeć. 
I tak dalej.
(Jakby się ktoś pytał to nie, nie jestem zakochana, jedyne co mnie wzięło to przeziębienie.)
Ale dobrze pamiętać to porównanie, żeby sobie w razie czego przypomnieć, co nas omija. W tej dwuznaczności objawów.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...