sobota, 26 kwietnia 2014

O policyjnej technice zwanej konsternowaniem oraz samobójczych propozycjach na lato






















To było tak, to było tak. Właśnie pracowałam w ogródku w swoich najgorszych roboczych ciuchach, gumiakach, impregnowanych rękawicach i kołtunie na głowie. Akurat coś rozkopywałam pod obrośniętych chaszczem ogrodzeniem, na czworakach i z sekatorem w ręku, gdy zauważyłam, że na wysokości moich oczu, acz od drugiej strony parkanu, coś się usiłuje przez tę zieloność przedostać i skontaktować.
- Co tam kto tam? – zapytałam i zakładając, że to pies, bo często przy ogrodzeniu spacerują ludzie z psami, zawołałam zachęcająco:
- No co tam piesiu? Czego piesio szuka? Dobry piesio chce się przywitać, tak?
Niestety ostatnie gałązki odgarnęła ręka jak najbardziej ludzka i w powstałej dziurze pokazała się głowa policjanta.

Nastąpiła obopólna konsternacja.

- Słucham o co chodzi? – zapytałam groźniejszym tonem, choć efekt był zapewne pozorny ponieważ nadal znajdowałam się w pozycji na czworakach. Ale jednak z sekatorem.
- Eee, aaa – powiedział policjant. – Bo my tu mieliśmy zgłoszenie, że jakaś starsza kobieta się rozebrała a następnie próbowała się powiesić na drzewie. No i obeszliśmy całą okolicę i nikogo nie znaleźliśmy. Nie sprawdzaliśmy tylko tutaj....
- Acha – mówię i drapię się sekatorem w czoło, bo zaiste niezwykły to przypadek jak na naszą spokojną dzielnicę.
- A może... chodziło o panią? – pyta policjant.

Konsternacja.
Nie no, co ja mówię: megakonsternacja
Konsternacja wielka jak konstelacja.

„Proszę wyciągnąć ten swój notesik i zanotować w nim czynną napaść na policjanta albowiem jak zaraz przelezę przez te parkan i przyłożę waszmości dyżurnemu sekatorem w ten durny łeb z powodu podejrzewania mnie o bycie starszą kobietą...” mówię.
Nie, oczywiście nie mówię tak, tylko tak myślę. 
STARSZA KOBIETA?!?
No ale ja też go w sumie zwyzywałam, czoć czule i nieświadomie, nieprawdaż.
No bo ile ten policjant może mieć lat? 20coś? Co on może wiedzieć o desperacji kobiet rozbierających się publicznie na dzielnicowych skwerkach w celu targnięcia się? No nic nie może wiedzieć, zatem szuka po omacku, panie gacku.
Więc tylko cedzę przez zęby:
- Nie. Z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ nie chodzi o mnie.

Zastanawiające jednak, że techniki operacyjne poszukiwania zdesperowanych samobójczyń z zacięciem ekshibicjonistycznym wymagają robienia prześwitu w chaszczach okalających okoliczne posesje na tym właśnie poziomie przyklęku czworakowego, zamiast normalnego zadzwonienia dzwonkiem przy furtce. 
No ale wszak gdybym dyndała, nie otworzyłabym.

A zresztą czego spodziewać się po instytucji która wyrosła na pisaniu takich podań (oraz w celu uruchomienia radiotelefonu potrzebowała wibratora, hm):


Zatem szybka inwentaryzacja alternatywnych technik samobójczych:
Na pociąg: wersja męska i żeńska

Na gryza  (ktoś jeszcze chce przypomnieć sobie uroczą piosenkę Dumb Ways to die?)
Na upalne dni
 Na cyrkowca





















Na twarz
No i przejście przez wersje nieudane



..........
Martwi mnie, że dzielnicowe starsze kobiety zachowują się coraz mniej stosownie, dołączając do grona zachowujących się niestosownie młodzieńców [klik]. Martwi mnie też, że nie mam szczęścia być świadkiem takich perwersyjnych sytuacji, a jeśli już, to nie mam przy sobie aparatu, w celu udokumentowania upadku bliźniego swego.
Moje przygody z policją  stają się natomiast wybitnie monotematyczne [klik]  
Żeby chociaż było tak:

czwartek, 17 kwietnia 2014

Bezduszne ćwirki poranne i nocne eskapady śmieciarką oraz o różnicach między mieszkaniem w bloku i domostwie autonomicznym



Obudziło mnie kląskanie makolągwy, ale tylko literacko bo w rzeczywistości to była kilkugodzinna narada jednej sroki z drugą. Jedna cholera siedziała na dachu a druga na drzewie. Small talk.
Wrony, kruki i sroki to najinteligentniejsze ptaki w całym świecie fauny i stanowczo za mało się w filmografii korzysta z ich intelektualnego zaplecza – kruki najczęściej pojawiają się jako mroczne zapowiedzi przyszłej katastrofy, wrony dziobią ulubionych aktorów Hiczkoka, a o zmyślnej roli dla sroki to jeszcze w ogóle nie słyszałam. A przecież można by nakręcić piękny wizualnie film gdzie sroka pospołu z zebrą, dalmatyńczykiem i orką pod przewodnictwem białego czarodzieja ratują świat przed czarną dziurą – czy coś takiego, byle artystycznie czarno-białe to było, bez tej chujowej disnejowskiej kolorystyki.
(w nawiązaniu do zeszłomiesięcznego posta o zwierzętach w filmie [klik])

Na dowód moich rozważań prosz: złożone, 8-etapowe zadanie dla kruka w celu zdobycia gastronomicznej nagrody.

Natomiast sowy po Harrym Potterze zapewne na lata utknęły na etacie listonoszy. Miejmy nadzieję, iż za rok sowi związek zawodowy nie wygra przetargu z Pocztą Polską, bo mogłoby się nam zastać po powrocie do domu coś takiego:
Co i tak byłoby lepsze niż odbieranie pism z sądu w monopolowym.
Pamiętam jak tatuś uraczył mnie wiadomością, ze teraz pisma będziem odbierać w kioskach ruchu. Zacukałam się i zmartwiłam, że mu się demencja starcza pospieszyła i na głowę rzuciła, potem jednak okazało się, że to prawda. Od tej pory wierzę we wszystko, co mi mówi. Np że pan Mietek, sąsiad, właśnie się nawrócił i został religijnym człowiekiem (jest po 60 i wcześniej był bardzo niegrzeczny). Z drugiej strony u sąsiadów obok przez cały czas gra na cały regulator Radio Maryja, więc można się tylko albo powiesić albo nawrócić. Nie mam nic przeciwko żadnemu radiu, sama czasem lubię sobie po wstaniu z wyrka zakrzyknąć ‘Alleluja!’ dla dodania otuchy (zwłaszcza jeśli czeka mnie nieuchronne tego dnia ukrzyżowanie) natomiast regulacja głośności w rejony słyszalne tylko dla nietoperzy (które nie są ptakami) to dla mnie świętość.
Silentio sacrum est, czy jakoś tak. 

Dlatego nie tęsknię do mieszkania W BLOKU, gdzie, gdy odwiedzam rodziców, ciągle słychać jakieś tivi, jakieś radio, jakieś trzaskania drzwiami i wrzaski, gdzie dzieci piętro wyżej toczą od ściany do ściany metalowe kulki, a sąsiad dwa piętra wyżej wierci dziury w celu powieszenia zdjęć rodzinnych, których jest 1231, w związku z czym sąsiad z piętra niżej wali kluczem francuskim w kaloryfer. A sąsiadka z dołu przychodzi do rodziców przedyskutować kwestię, że ciągle słyszy nad kanapą jakąś ciężko pracującą maszynę, która jej przeszkadza.
- Ojej, co też to może być? My nic nie słyszymy – rzucamy sobie z mamusią w drzwiach  znaczące spojrzenia, ale idziemy wobec sąsiadki w zaparte i rozkładamy ręce.

Wracamy do mieszkania i hyc do pokoju. Tatuś właśnie schodzi z roweru stacjonarnego, umordowany, ale dumny jak paw:
- Kręciłem godzinę! – oznajmia.
- Szybko, szybko, właź na ten rower z powrotem – krzyczymy. – Jak po tej interwencji przestaniesz kręcić, to będzie podejrzane i sąsiadka się zorientuje, że kręcimy!
- Kręciłem godzinę! – oznajmia znowu tatuś.
- Nie dyskutuj i właź na rower! – krzyczymy, ale już szeptem, bo nie wiadomo czy sąsiadka nie stoi pod drzwiami i nie podsłuchuje.
I tatuś w stanie przedzawałowym kręci jeszcze godzinę w celu ukrycia źle sprokurowanego kłamstwa. Tak, nikt nie jest bez winy, ale ostatnie, czego się pożąda w bloku to ostry dźwięk dzwonka interweniującego sąsiada. A wiadomo ile taki potrafi wydzwonić?


Potem jednak nastaje szczęśliwa godzina 22.00 i wszystko stopniowo cichnie. Oprócz pijanych młodzieńców, którzy wracają z imprezy i pod balkonem omawiają na cały regulator sprawy przy pomocy malowniczych określeń niecenzuralnych.

("Aleś lalunię wyrwał! ")

Tymczasem o 6.00 rano trzeba na osiedlu skosić trawnik, wiadomo. Spółdzielnia bowiem stawia na mieszkańców rano wstających a nie jakichś obiboków gnijących w pościeli do  8.00. A trawa – wiadomo – daje się skosić tylko z zaskoczenia, kiedy śpi pod poranną rosą, inaczej sztywnieje jak beton i skosić się nie daje. Tylko o 6.00!

Nie, nie nie.
Uciekam od tego ludzkiego, zabetonowango mrowiska do ciszy, do moich własnych czterech ścian, do bezludnej enklawy.
Mmmm.


I od 5.00 rano mam pod oknem koncert ptasiego radia, żeby to jeszcze były słowicze trele ale to jest regularne, bezduszne, kilkugodzinne napierdalnanie WRONY. Kiedyś nie wytrzymałam i w samych majtkach i T-shircie wyskoczyłam z łóżka i z domu. Wspominałam już, że jestem przygotowana na wypadek ptasiej wojny? Mam łuk i procę, mam zapasy kapsli i kamieni. Mam determinację, żeby wrócić do łóżka i pospać jeszcze ze 3 godziny. I jak tylko rozkleiło mi się jedno oko to zaczynam do tej wrony, siedzącej na czubku łysego drzewa i monologującej, przypuszczać natarcie. Po kwadransie zaczynam przypuszczać, że oprócz odmrożenia tyłka nic nie wskóram, bo w tych nerwowych warunkach mam słabą celność. Przeciwnik łamie mi ostatecznie morale, kiedy zasłania się przed nadlatującym pociskiem rozpostartym skrzydłem, strzepuje je po trafieniu, składa i napierdala dalej swoją melodię nie zmieniwszy pozycji ani o centymetr. Wracam pokonana jak Niemce spod Staliningradu. Temperatura podobna.
(Drogi Mikołaju! Chcę kondora. Albo jastrzębia. Choć - jak donoszą moje tajne źródła ornitologiczne - dwa kruki są w stanie przepędzić tego ostatniego ze swoich terenów łowieckich, aaa.)






Tymczasem skoro mieszkam nie na osiedlu ale bliżej terenów, którymi zajmuje się MIASTO, to koszenie trawników odbywa się o 3.00 nad ranem. Godzinę wcześniej (i codziennie) przejeżdżają śmieciarki. Byłam ciekawa co to za łomot podrywa mi regularnie głowę na poduszce i poszłam raz obejrzeć technikę panów śmietnikowych: śmieciarka podjeżdża i pan śmieciarz wyjmuje metalowy kubeł z cementowego skafandra. Wspina się, wyrzuca zawartość do naczepki i zrzuca z wysokości tejże - bądź co bądź – ciężarówki, ten metalowy kubełek wprost w trzewia betonowej obudowy.
Łuuup!!!

Jeśli zobaczycie kiedyś elegancką panienkę, która w godzinach wieczornych wyciąga metalowy kubeł z kosza na śmieci (wraz z zawartością), żeby wepchnąć pod niego starą poduszkę, to dowiecie się gdzie mieszkam.
Bo to będę ja.
I to będzie znaczyło, że chcę się w końcu wyspać.
Alleluja! Kraaa-kraaa.


A teraz korki z ekologicznej operetki (proszę zająć się czymś pożytecznym i zostawić to włączone w tle w ramach socjopatycznego eksperymentu – mimo ajfonów-srajfonów to właśnie do odbioru takich odgłosów zaprojektowała nas macocha ziemia. Byle nie o 5 rano!)


Albo ptasie efekty wizualne w procesie upierzania się:


Nie, żeby jakoś specjalnie się interesowała procesem rozwojowym papug ale to fascynujące, że dojście do pełnej krasy zajęło im 30 dni. A mnie 30 lat i darowaną paletkę do makijażu ;).
A i tak nadal wyglądam na nieco oskubaną, heh.
No chyba, że w weekendy, w weekendy wyglądam tak:





















Dziękuję za uwagę.
A jeśli mi serdecznie współczujecie to poproszę pod koniec miesiąca o oddanie na moje gorzkie żale głosa kosa w zabawie u Szeptów w metrze.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Kobiety bowiem, o ile nie kochają, posiadają wszystkie zimną krew starego adwokata

Jedną z ważnych rzeczy, której nauczyłam się będąc z M., jest sposób w jaki należy odpowiadać na pytania typu:
- Jakich perfum używasz?
Prawidłowa odpowiedź nie brzmi:
- Wszystko jedno, byle nie pachniały jak odświeżacz do kibla! Żadnej sosnowej nuty, tyle.


Otóż tak odpowiadać nie można. Prawidłowa odpowiedź to miejsce nie tylko na product placement konkretnego flakonika, ale i nas samych na drabinie społecznej. Czy jesteśmy raczej tanie i zadowoli nas byle co (typ kurnej chaty) czy raczej zamkiem, do zdobycia tylko z armią trudnodostępnych flakoników, trufli, markowych torebek i weekendów w Paryżu.
Kiedyś spotykałam się z chłopakiem, który, w końcu,  leżąc w zmiędlonej pościeli powiedział do mnie:
- Niesamowite, jak łatwo poszło. Myślałem, że będę cię musiał zabrać na jakąś wycieczkę zagraniczną!
Śmiałam się, owszem, ale zapamiętałam sobie tę lekcję taktyki damsko-męskiej. Bo wcześniej to myślałam po prostu, że każde z nas zainwestowało kilka miesięcy życia w rozwojowe przedsięwzięcie pod nazwą MY.

Kiedyś indziej spotykałam się z chłopakiem, z którym od początku mieliśmy rozdzielność majątkową: na wszelkich wyjściach płaciliśmy każde za swoje potrzeby. W końcu zaprosiłam go do siebie.
- Ooo? – zdziwił się. – Ale zapraszasz mnie na noc? Przecież ja ci nigdy nic nie postawiłem.
No cóż, skoro tak, zatem i ja mu też nic nie postawiłam, zrezygnowana złym czasowym placementem tej uwagi oraz ogólnie tą fatalną przypadłością, że mężczyźni mówią mi więcej niż powinni. 
Obraz jak obraz, ma być ładny, z ryczącym jeleniem, wiadomo, ale czy ja naprawdę muszę wiedzieć jakim jajem zagruntowane jest płótno na blejtramie? 
No ale niestety się dowiedziałam w między czasie.

Moja młodość upływała w czasach bezinteresownych fascynacji, z których te najstaranniej wybrane przeznaczało się do konsumpcji, za którą nie wystawiało się rachunku a napiwkiem był poranny śmiech i garść wydzielonych endorfin.
Eh.
W tych nowych czasach nie umiem się jakoś odnaleźć. 
Nie chodzi o gatunek pańć, które nie dają za darmo i potem chwalą się tym w programach Ewy Drzyzgi. Chodzi o szacunek postkoitalny i doprawdyż nasza szczerość i bezinteresowność nie czyni nas wygranymi moralnie, jeśli po wszystkim nasz amigo nie czuje do nas respektu - nawet jeżeli utknęliśmy z nim w dłuższym związku – skoro nie ma on linii kredytowej do spłacenia, skoro nie spieniężył nerek by w nasze zdobycie zainwestować, skoro wszystko dostał za darmo, w promocji, na tacy, podetknięte pod nos. Jak może nas zatem szanować?

Dlatego mataczymy tak, by dostać perfumy z najwyższej półki, które kompletnie nic nas nie obchodzą.
Nasz wybranek przychodzi z tymi perfumami jak pies z gazetą w pysku i mówi:
- Proszę, słońce, nie było łatwo zdobyć tych Noir de Soir de Nabuchodonozuar, nie było ich na Allegro ani w podwarszawskiej hurtowni, w Poznaniu tylko mignęła edycja limitowana, ale w końcu kolega z byłej pracy siostry był służbowo w [dalekie, zagraniczne miejsce] i udało się go namówić, żeby tam...
A my odpowiadamy:
- Och, dziękuję najdroższy, ale to są przecież perfumy z ciężką nutą [trudne słowo] na zimę, za pół roku będzie jak znalazł, ale na lato to ja używam czegoś lżejszego, z nutą [inne trudne słowo] na przykład, choćby Jour de Knur de Fraupazur, mmm. Ale dziękuję oczywiście, naprawdę jestem pod wrażeniem.
I aport, bucu.

Pewne z zasady są odwieczne i nie należy ich podważać zbytnim pobłażaniem. Wyobraźmy sobie, dajmy na to, naszych antenatów sprzed miliona lat: on, Neanderczalczyk, wraca za-sapiens ale bardzo dumny z polowania, ciągnąc za trąbę upolowanego mamuta. Nie było go tydzień, słania się na nogach, a ze szram na klacie wypadają mu, gdy pokasłuje, powbijane weń, tygrysie pazury.
A ona, Neandertalka, macha włochatą ręką i mówi:
- Hej, i po co się kłopotałeś? Mamy trochę jagód i orzeszków a poza tym wczoraj kipnęła Babcia Eukarionta, doprawdyż wystarczyłoby gdybyś ją tu spod skały przeciągnął przez obiadem a nie znikał na tydzień i rysował mi teraz podłogę tygrysim pedicurem.
No nie ma takiej opcji.
Neandertalka zna zasady, jest wdzięczna za mamuta, którego wcześniej zażądała i rozkłada owłosione nogi i mijają lata i stulecia a zasady mimo obecności golarek i zaawansowanego kalibru darów pozostają takie same. I trzeba je respektować.

Idźmy się zatem teraz spryskać czymś, co nie jedzie sosną, drogie koleżanki ;)

(A w tytule oczywiście Balzak ;)

czwartek, 3 kwietnia 2014

Nie mogę opanować tego nałogu, by leżeć tak jak w Vogue'u czyli okładkowy przegląd najsłynniejszego pisma modowego

Ach, dawno minęły już te lifestajlowe czasy, gdy ze stołeczkiem składanym wędkarskim maszerowałam sobie do Empików w celu przewertowania prasy modowej zagranicznej. I oddawałam się temu zajęciu wśród innych dziewcząt, uparcie w czasie wertowania stojących, które teraz są zapewne szafiarkami z żylakami, heh.
Teraz mamy internety a mi jakoś w międzyczasie umknęło to zainteresowanie modom i co tam w krainie hot-kotjure słychać. Maszyna stoi zakurzona, manekin o wdzięcznym imieniu Irenka zmumifikował się gdzieś w kącie sypialni pod górą swetrów jeszcze-niewystarczająco-brudnych-by-je-uprać. Cóż, życie.

Zrobimy sobie dziś przegląd okładek ostatniego Vogue'a.

Anna Rubik w ramach - jak mi się zdaje - wsparcia dla Ukrainy, rozebrała  się w  Vogue'u rosyjskim. (Zatem nie wierzmy plotkom, że mamy bana na eksport mięsa do Rosji ;)
W Vogue'u italiańskim (spójrzmy na okładkę - doprawdyż - kogo ma to zachęcić do kupna?) antropologiczne zmazy w obiektywie Stevena Meisela.
Jednak jest w tym coś życiowego, przestroga poniekąd - jeśli zamierzacie suszyć rano włosy po ukończeniu makijażu, to spłynie on malowniczo właśnie w ten sposób:





















 I właśnie wtedy dziobnie was paw (czy tam puścicie jakiegoś z nerwów), to się zdarza częściej niż myślicie ;).

W edycji niderlandzkiej jeszcze lepiej - twarze jak po złuszczaniu naskórka laserem i raki w majtochach zimujące.
 Za to makijaże bardzo mi się podobają - właśnie w takich wojennych barwach negocjowałabym jako finansistka miliardy na nowe inwestycje. Oraz rozwiązałabym problem zapomnianych z domu okularów.
Vogue chiński: dużo chińskiego luda to i na okładce ciasno. W środku ekonomiczne porady jak z gracją obnosić na plecach tłuszcz od którego pękają szwy w bluzeczkach (to się zdarza częściej niż myślicie, choć raczej w spodniach).
I prawdziwy wizerunek kobiety porannej (moje włosy też zawsze rano wyglądają tak, jakby je mały Chińczyk w nocy zawijał na ichni alfabet ;)
Teraz przejdę do dwóch charakterystycznych zjawisk okładkowych.
Pierwsze to występujący (np we wspomnianej już  edycji niderlandzkiej oraz portugalskiej) tzw KUC:


Inne częste zjawisko to wyjątkowa niechęć do litery 'G', którą często zastępuje się Głową (w edycji tureckiej kuca zastąpiono posągową boginią która połknęła kij od szczotki, ale już w środku mamy rozkładówkę z gipsowym kucykiem ;)
W wydaniu hamerykańskim i espaniolskim dodatkowo fiksacje na punkcie niechcianych części ciała ("proszę usunąć ten ohydny łokieć!") oraz części pożądanych ("w miejscu gdzie powinny być piersi, proszę o jędrnie prężące się obojczyki!")
Leżenie, naturalny i ukochany stan każdego homo sapiens pachniens kobieticus, zdaje się być czynnością pracochłonną i niewygodną tylko w Vogue'u:
Mimo, że kiedyś (poniżej przykład z lat 50.) było dużo wygodniej. Ach, ta emancypacja!
Spóźniłam się z tym podsumowującym marzec postem, pozwolę sobie zatem jeszcze na jedną, kwietniową okładkę z piękną pięćdziesięcioletnią kulinarką anglikańską Najdżelą. Mimo gładkości lic wiek można poznać po kłopotach z artretyzmem - spójrzmy na nienaturalnie sztywne ułożenie stawów barkowych i łokciowych.
Najdżela musi być wyjątkowo łebska, skoro nie dało się jej głowy wepchnąć między O i U. Rispekt. 
Pamiętajcie, że gdyby nadarzyła się wam kiedykolwiek szansa zaistnienia na okładce Vogue'a, aby wasz prawnik wynegocjował wielkość głowy, która nie da się upchnąć między samogłoski.

Dziękuję za uwagę. 
Bardzo to było pouczające, zwłaszcza że niedawno dostałam w prezencie kuferek z kosmetykami i jak ja się nim teraz potraktuję, to oh, drżyjcie stołeczki składane wędkarskie. I narody.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...