środa, 31 lipca 2013

Robert Górski "Jak zostałem premierem" - rozmowy pełne moralnego niepokoju

Zacznijmy od tego, że każdy, choć trochę i jakkolwiek związany z kulturą, chciałby napisać książkę a na jej tylnej okładce mieć czarno-białe zdjęcia z papierosem ;). 
Szczerze gratulujemy panu Robertowi, że mu się udało, mimo że książki jako takiej nie napisał – bowiem ‘Jak zostałem premierem’ to wywiad bliżej mi nieznanego Mariusza Cieślika z liderem Kabaretu Moralnego Niepokoju. Rozważania, owszem, ciekawe i zajmujące, choć nieco dziwi fakt, że jeden z najbardziej znanych kabareciarzy w kraju, absolwent polonistyki jak by nie było, nie mógł samodzielnie napisać swej wesołej autobiografii. Może liźnięcie czterdziestki (z drugiej strony ;) to jeszcze nie jest na autobiografię moment odpowiedni. Poczekamy, zobaczymy.

Książka to zbiór opowieści z kabaretowych podróży po kraju, anegdot związanych ze spotykanymi ludźmi oraz laurek od znajomych z branży (oprócz ex-członkini KMN Katarzyny Pakosińskiej)

 „Jeden człowiek na scenie po dwudziestu minutach jest nudny, dwóch znudzi się po półgodzinie, a my mamy mnóstwo zróżnicowanych postaci: Borkowski jest wielki, Rafał jest niski, Mikołaj ma nieograniczoną mimikę, ja jestem sprawny aktorsko. No i potrzebna jest dziewczyna, która sprawia, że nie musimy przebierać się za kobiety (...) To idealny skład (...). Ja muszę dbać, żeby każdy czuł się na scenie dobrze i mógł trochę pograć.”

Górski opowiada też o początkach kariery - pracy w agencji reklamowej (gdzie współpracował przy sławnej swojego czasu kampanii Bogdan mówi bankowy), o dawaniu przedstawień w mafijnych spelunkach, o trzyletniej przygodzie z telewizyjną Dwójką, gdzie jego kabaret miał Tygodnik Moralnego Niepokoju.
Opowiada o ustalaniu strategii kabaretowej – znalezienia złotego środka, który pozwoliłby zarobić w trasie ale jednocześnie nie byłby niszczący dla rodzin.
"Po męczącej trasie ciężko się wraca do domu, gdzie czekają na ciebie złe oczy. Po różnych konfliktach ustaliliśmy schemat postępowania. Większość kabaretów powstaje na studiach, potem, kiedy czas szukać pracy, trzeba zdecydować czy to ciągnąć i dochodzi do dramatycznych wyborów. Część zespołu chce dalej grać, część nie. Jedni wierzą, że się uda, inni uważają, że to zbyt kruchy lód."
I o tym, jak skecze kończą swój żywot na telewizyjnej antenie.
"Trzeba bardzo uważać, żeby się nie przejeść publiczności, bo telewizja ma gdzieś twoją politykę. Jeśli nagra jakiś materiał to stara się go maksymalnie wyeksploatować, a to tworzy wrażenie, że ty się pchasz na ekran drzwiami i oknami. My najczęściej robimy tak, że rejestracja telewizyjna oznacza koniec grania programu. Dopiero co rok, półtora przygotowujemy zupełnie nowe teksty."
O dostosowaniu występów do publiczności – „to, co dobre dla publiczności krakowskiej niekoniecznie nadaje się na kabareton do Radomia”. „Im więcej jest ludzi na widowni, tym mniej wyrafinowany dowcip. Tłum nie oczekuje subtelności (...)”

Stosunkowo niedużo (jak dla mnie) jest wspominków z pierwszych lat zawiązywania się i działalności kabaretu. Ot,  po kolejnych występach na Dniach Polonistyki pojawił się pomysł na założenie kabaretu, wspomina Górski. No i zupełny brak Pakosińskiej – jeden ostrożny akapit, że takoż ją wyrzucili, jakoż i sama odeszła. No tyle to ja wiedziałam i przed lekturą.

Niewątpliwymi bonusami są pojawiające się między wypowiedziami najpopularniejsze skecze Kabaretu Moralnego Niepokoju oraz fragmenty poczynionego przez Górskiego scenariusza filmowego (który stara się, zdaje się, wypromować). Można też (od biedy) za bonusy mniej bonusowe uznać rysunki jednego z członków kabaretu. Natomiast to, że książka jest ładnie wydana, jest bonusem niewątpliwym.

Podsumowując – na wakacje w sam raz.

(Przeczytane w ramach książkowych wyzwań lipcowych u Sardegny)

czwartek, 25 lipca 2013

Idealne wakacje (z książką w tle)


Cóż, powinnam była pewnie napisać, że jestem na urlopowyjeździe, że remanent i przerwa i nie będzie mnie do tego i śmego. Żeby ktoś nie pomyślał, że dokonałam żywota np wracając poboczem wiejskiej drogi na nie oświetlonym rowerze (ukraiński tir) lub oddając się rozkoszom żeglarstwa  siądnąwszy ;) okrakiem na skrzynce mieczowej (ciach) lub na sto innych sposób operacyjnych wakacyjnej kostuchy.
Nie napisałam, bo na ostatnią chwilę miałam do wyboru to zakomunikować lub się spakować.
A potem wyjechałam i byłam odcięta od internetów.
Z zamianą na poznawanie nowych ludzi, nowych miejsc oraz kontemplację przyrody ojczystej.
Ale wróciłam i teraz czas posegregować stare śmieci, napisać kilka recenzji oraz zakończyć lipiec w przyzwoitym stylu.

No krótki obrazowy tour, jak wyglądają idealne wakacje:
Na początek pakujemy co najważniejsze
 
 



















A jak się nie zmieści, to po afrykańsku (czytnika nadal brak ;)





















Wybieramy odpowiednią na urlop miejscowość
gdzie rozbijamy stosownie stylowy namiot

 namiot stąd [klik]

Żywimy się w pobliskim pubie i automatach






















Kąpiemy w lokalnej łaźni
Spacerujemy po oznakowanych szlakach





















odpoczywając na lokalnych deptakach
ubranym będąc w jakiegoś ulubionego pisarza (czyli w moim przypadku chętnie nawlekłabym na siebie Lema lub nawet Miłosza, zastanawiając się jednak czy w tem ubraniowym przypadku pisarz powinien być bardziej ulubiony czy  przystojny ;)
Dziękuję za uwagę. Oraz życzę udanych urlopów.

środa, 17 lipca 2013

Owoc kultury oraz retro-reklamy naszej młodości

Są takie reklamy, które zapadają w pamięć. Wczepiają się w nią kurczowo małymi haczykami durnowatych tekstów i plumkających melodii niczym tasiemiec w jelito. Tylko po to by zniechęcić. Mam w pamięci kilka reklam produktów, których nie kupię na pewno, ponieważ obrażają mnie czasem jako kobietę oraz częściowo jako człowieka ;) I zawsze jako świadomego konsumenta.
Dezodoranty utrzymujące świeżość przez 72h (czy nie spada jednocześnie zużycie mydła?), podkłady HD na facjatę, tusze, które zrobią ci z rzęs widły, tysiące wybuchających owoców (nic tak nie odświeża jak wybuch - fakt), substancje czynne w lekach (które jak wiemy składają się z substancji czynnych i z ulepszonych substancji czynnych). Ostatnio: molekuły higieny. Seriously? Doprawdyż nie wiem za kogo nas mają ci, którzy to wymyślają.


Ostatnio jednak trafiłam na perełkę, która szczerze mnie rozbawiła swoją baśniową interpretacją pewnych  miejskich rejonów, zakazanych po 22 dzielnic. Skąd my znamy te zakapiorne mordy pełne dobrych chęci? I ta podprogowa promocja czytelnictwa ;)
Poświecę państwu ;)

A tu trochę pionierskich reklam z lat 90
Wesołe scenki z sierocińca, majtki opadające pod prysznicem przy odgłosach plumkania i japońskie kasy fiskalne - no łza się w oku kręci, normalnie ;)

Do tematu reklam muszę wracać częściej, a póki co trochę jeszcze bardziej pionierskich pionierów. Pogoda taka sobie, więc wygenerujmy choć kilka ciepłych wspomnień ;)




Dziękuję za uwagę.

niedziela, 14 lipca 2013

Letni pojedynek packarski powodem do zmniejszenia demograficznego niżu oraz jak doszłam kto mi ukradł mięso ;)

Weekendowe ogródkowanie się z grillem w tle jest jednak ciekawsze (oraz bardziej kalorie spalające) z udziałem dzieci. Z jakiego innego powodu mielibyśmy się gonić dookoła altanki, łazić na czworakach, wszyscy wszystkich klepać packą w zadek i w końcu umyć starą balię, żeby w niej urządzić basen dla plastikowego rekina, nakarmionego następnie znalezionymi pod drzewem śliwkami?
Cóż, może jeszcze z powodu magicznych grzybowych  pigułek, ale to nie moja bajka.

Niektóre spotkania dzieci niewątpliwie uatrakcyjniają – nie, żeby bez dzieci było niefajnie i nudno, ale z jakiego innego powodu miałabym proponować strzelanie z łuku, palenie ogniska w piecyku, wspólne oglądanie robaków i zabawy w wiązanie (gdy zostałam pojmaną księżniczką ;)?
Myślę, że bez dzieci byłoby to jakieś dziwne co najmniej (zwłaszcza wiązanie ;).
Że sobie tak, dajmy na to, siedzimy my, zblazowani dorośli, z kawką i papieroskiem i omawiamy rozpadające się małżeństwa i przygodne seksy i nieludzkie podatki i sezon ogórkowy w teatrach, a ja tu ni z tego ni z owego idę dolać rekinowi świeżej wody oraz klepię packą mojego gościa w zadek, który on posłusznie wypina.
Nie bardzo to widzę.

No ale mieć na co dzień taki maraton sportowy to też nie. Zadyszka zabija zapewne więcej ludzi niż papierosy ;). A poza tym to się udaje tylko z ŁADNYMI, pociesznymi  i śmiesznie mówiącymi dzieci. Nie z rozkapryszonymi, przemądrzałymi albo mordy drącymi i kupy walącymi bachorami, które jedyne czego pragną to być w centrum uwagi. Bo to JA mam być w centrum uwagi, żeby była jasność ;). A kogo ci przyprowadzą zaproszeni rodzice to zawsze wielka niewiadoma. Niedawno A. przyprowadziła swojego ładnego, pociesznego i śmiesznie mówiącego synka. Przyniosła też pyszne muffiny własnego wyrobu, które następnie zjadł tenże własnego wyrobu syn.
Nie ma więc idealnych rozwiązań.

Aaaaby unieruchomić niesformne dziecko należy mu zaproponować zabawę w centaura  ;)
"Ten młody zdusi centaury (...)
Do nieba pójdzie po laury (...)"
(Poprzestałabym na zacytowaniu, gdyby nie to, że teraz, być może, w ramach poprawności politycznej należałoby też dodać drugą wersję, islamską, że 'będą w niebie na niego czekać 72 Laury' mianowicie...hm)
...
Dobra rada: na gardenparty trzeba robić zdjęcia, dużo zdjęć, które później ulegną skasowaniu, nie mając żadnej wartości artystycznej, jeno li tylko dokumentalno-kryminalistyczną. Np to, że I. wyszła z gardenparty z karkówką w dłoni  wyszło dopiero na zdjęciach właśnie. Po dwóch godzinach szukania (bo se tą karkówkę odłożyłam po skończeniu grillowania na obiad dnia następnego ;)
Nie ma idealnych zakończeń.

No to teraz kilka sprzętów podnoszących jakość grillparty do poziomu europejskiego:
Mało inwazyjny przestrzennie grill ścienny, przydatny zwłaszcza w czasie niespodziewanego deszczu ;)









Ekologiczna ławeczka z wieszakiem na torebki
Lampy solarne. Ponoć solarny motylek z Biedro to hit tego sezonu
Hamaczek oczywiście, w ustronnym miejscu gdzieś, na tyle szeroki, żeby się na nim pomieścić razem z książkami (do tych zaciskających się na człowieku niczym siatka na szynce nigdy mnie nie ciągnęło ;)
 Malownicze kwietniki urządzone w starych gratach, podwyższające walory estetyczne obejścia
















I jako wisienka na torcie, oznaka ziemiańskiego luksusu: JACUZZI. Kapitalne, kanibalne, wszystko jedno.

No to bawcie się dobrze, zanim znowu zacznie padać.

środa, 10 lipca 2013

Na skrzydle motyla lub - jeśli kto woli - na pałeczce okrężnicy czyli ‘Dowód’ Ebena Alexandra

Tuż pod koniec lektury zajrzałam na listę najlepiej sprzedających się ostatnio książek działu non-fiction i ‘Dowód’ dumnie prężył się na pozycji pierwszej. Co mnie dość zastanowiło bo, na pierwszy rzut oka, podtytuł czyli ‘Prawdziwa historia neurochirurga, który przekroczył granicę śmierci i odkrył niebo‘ może świadczyć o tym, że książka ta jest jakąś formą religijnego świadectwa.

















Eben Alexander to amerykański neurochirurg – lekarz o tyle pechowy co odważny. Pechowy bo zapadł na groźne bakteryjne zapalenie opon mózgowych, spowodowane pałeczką okrężnicy i prawie tydzień spędził w śpiączce z marnymi rokowaniami na przeżycie. Odważny – bo kiedy się już obudził, postanowił opisać co mu się wtedy (kiedy go nie było) przydarzyło. Nie muszę chyba dodawać, że w środowisku lekarskim to strzał-samobój czyli  najpewniejszy powód do naukowej kompromitacji i śmichów-chichów wśród kolegów w białych kitlach.

Książka toczy się dwutorowo. Alexander opowiada o swoim życiu, pracy, rodzinie i o tym jak nagle, bez ostrzeżenia, zaatakowała go choroba. Oraz co działo się w szpitalu, kiedy leżał pod respiratorem w śpiączce. Druga warstwa to przeżycia doktora w Tunelu, alternatywnej rzeczywistości, którą określa on jako interaktywnie rzeczywistą i ultra intensywną. Całość tych przeżyć jest dla niego na tyle spójna, że nie może uznać ich za halucynacje lub majaczenia kory nowej (czyli odpowiedzialnej za tworzenie takich wyobrażeń części mózgowej, która przez rzeczony tydzień i tak mu nie działała). Nie jest to świadectwo religijne. Czytelnik, który spodziewa się, że doktorek po przebudzeniu krzyknie ‘Alelluja! Jezus nas kocha!’ może się poczuć nieco zawiedziony. Alexander wszelkimi naukowymi sposobami próbuje wyjaśnić to, co mu się w ogóle przydarzyło. Jest ostrożny, jeśli można oczywiście tak nazwać kogoś, kto decyduje się wydać taką książkę. Operuje dość uniwersalnymi, żeby nie powiedzieć nieco New-Age-owskimi określeniami: Świadomość albo Istota (zamiast Bóg). A po rekonwalescencji podejmuje codzienne próby medytacyjne, które zapewniłyby mu pewien rodzaj podobnych przeżyć. Próbuje żyć z nowym rodzajem wiedzy o świecie.

Myślę, że ta nomenklaturowa ostrożność (choć bardziej jednak widoczna w licznych wywiadach z autorem niż w samej książce, hm) to mądry zabieg marketingowy– tzw chrześcijański (czy ogólnie proreligijny) czytelnik może sobie uzupełnić we własnym zakresie wszelkie luki i uznać ‘Dowód’ za znakomite świadectwo na istnienie Boga i Nieba; natomiast wszyscy agnostycy i ateiści równie dobrze mogą się podpiąć pod którąś z naukowych prób wytłumaczenia interaktywnej rzeczywistości, w której przebywał Alexander (choć pełne malowniczych opisów rozdziały z nazwami ‘Tunel’ czy ‘Jądro’ może być im ciężko przebrnąć).

To, czego najbardziej mi zabrakło, to jakikolwiek cień poczucia humoru u autora. Na szczęście w książce nie ma też patosu. ‘Dowód’ to próba rozliczenia się ze zmianą zapatrywań – przed chorobą Alexander był lekarzem, który - jak większość lekarzy - dość protekcjonalnie traktował wszystkie opowieści o życiu po życiu (niezależnie od tego jak do nich doszło, jako że w między czasie zmieniła się definicja śmierci: z ‘ustania krążenia’ na ‘śmierć mózgową’). Po wyzdrowieniu zaś uwierzył w szerszy aspekt ludzkiego istnienia, nie ograniczony perspektywą ‘tu i teraz’. Książkę czyta się szybko, wątek zmagań z chorobą ma w sobie coś z kryminału, napięcie rośnie, kołowrotek przenikania dwóch rzeczywistości się rozpędza. Ale przyznaję, że dla mnie to część medyczna była powodem sięgnięcia po lekturę, natomiast część - nazwijmy to - metafizyczną traktuję z pewną rezerwą, nie odmawiając jednak doktorowi Ebenowi prawa do wiary w to, co mu się przydarzyło.

Po skończeniu ‘Dowodu’ (już w trakcie następnej lektury) utłukłam nim kilka komarów. Zdrapując ich krwawe pozostałości z okładkowego motyla pomyślałam sobie: „Rzeczywiście - ‘tu i teraz’ jako jedyna perspektywa to rzecz dość frustrująca”.
(I okrężnicy się teraz boję ;)

Ciekawe, że w polskim wydaniu motylek urósł był i wyparł z tytułu Niebo (występujące w podtytule już tylko jako niebo)  Hm.
(Jako bonus omuszona fizis Alexandra.)
...
(Oczywiście nie muszę chyba dodawać, że Wyborcza wzięła jakiegoś lewicującego profesora z tłuczkiem i mało subtelnie zrobiła z Ebena halucynogennego kotlecika? ;)
...
Tu link do angielskiej strony z wystąpieniem autora i artykułem. Zapożyczam fragment przesłania:

Alexander says that he traveled through this heaven, surrounded by "millions of butterflies," with a woman. This woman gave him three messages: “You are loved and cherished, dearly, forever," “You have nothing to fear" and “There is nothing you can do wrong.”
(...) Eventually, the neurosurgeon awoke from the coma. He penned a book, "Proof of Heaven," describing his journey. 
(Po namyśle - nie boję się już okrężnicy ;)
.......................
Eben Alexander
"Dowód. Prawdziwa historia neurochirurga, który przekroczył granicę śmierci i odkrył niebo."
Wydawnictwo: ZNAK Litera Nova
Kraków 2013

sobota, 6 lipca 2013

Wszystko jest odpowiedzią. Gdyby tylko jeszcze znać pytanie (kryzys blogera w letni dzień)

W przedpokoju stosy kartonowych pudeł o karnacji zdrowszej niż moja bladość. Na stole kolumny papierów, niczym makiety niedbałych wieżowców z nieistniejących miast. Stojące pod ścianami ramki, które od tygodni czekają by zawisnąć. Przygnębiająco bezwładne stosy ubrań, nie zakwalifikowanych jeszcze do prania, ale też bez prawa wstępu do matki-szafy.
Oto cena prowadzenia bloga. 
Blogów. Portali, serwisów, fejsów.
Tej godzinki, która by była w sam raz, żeby. Aby. Zamiast.

To było jak fala - ten blogowy entuzjazm, kreatywność, interakcyjność. Każdy każdemu. I recenzyjkę i komentarzyk i obrazek i konkursik i jak ja tobie tak ty mi. A nawet jeśli nie, to nadal ja tobie. Ale powoli się słyszy/ widzi tu i tam, że już czas się zdystansować, odpuścić, że życie, że cerowanie i szycie. Że nurt nurtem, ale rzeka trochę wysycha.
I mnie jakoś odrzuca.
Anegdoty i złote myśli i przemyślenia i obserwacje mi gdzieś tam w lewej półkuli więdną i obumierają, nieprzelane i niewklikane.
Nie sprawia mi to już przyjemności, to uwiązanie.
(Choć komentarz zacny przeczytać to zawsze coś miłego. 
Ale już  zamiast odpowiedzi pustki.)
Za to fejs mi jeszcze czasem sprawia - obrazek, dwuwiersz, pyk i myk i logout.
Z obrazów przesuwających się przez umysł jak przez slajdowisko bierzemy jedną stopklatę i umieszczamy w zuckerbergowym gniazdku.
Mała absorpcja czasu i uwagi.

O, szybka się w jednej ramce stłukła, bo się przewróciła na karton. 
To idę.

Sprawić by moje wnętrze/życie/obejście wyglądało raczej tak
niż tak
















A cytat w tytule autorstwa Paula Eerika Rummo, co go musiałam zgooglować, bo takie smutki się pamięta, owszem, ale imion dwuczłonowych to już nie.

wtorek, 2 lipca 2013

Zabójcze półki z książkami atakują! Oraz o wydawniczych wyprzach

Boję się tego tygodnia, nie wiem jak to w tym tygodniu będzie, może będę udawać, że mnie w tym tygodniu nie ma?
Nazamawiałam sobie książek w Znaku - no kto to myślał nie nazamawiać jak stoją po 9,90? Toż papierosy droższe! Ogarnął mnie jakiś taki rodzaj euforycznego oczadzenia i siuup wszystkiego po trochu do wirtualnego koszyka. No ale trzeba będzie zapłacić też również za te książki, które po 9,90 oddzielnie, a razem to już całkiem takie 9,90 nie jest. Do niczego jest to humanistyczne wykształcenie jak przychodzi do dodawania! A kurier też przyjdzie i co ja mu powiem? Może go zapytam czy by nie wziął nerki, hm.
Oraz nie wiem gdzie będę te multipla nowych ksiąg trzymać. Półeczki z Ikejów stoją sobie oparte pod ścianą, gdyż humanistyczne wykształcenie odmawia współpracy przy wierceniu otworów w ścianie i ich zawieszeniu. Co w ogólnym rozrachunku jest bezpieczniejszą opcją gdyż Ikejowe półeczki i tak by pod naporem książkogramów nie wytrzymały. 

Przypominam sobie w takich momentach jak urządzałam lata temu owymi półkowymi szwe(n)dami sypialnię i ustawiłam na półeczkach dość ciężkie albumy o sztuce. Albumy na półeczkach stały dumnie a ja pod półeczkami siedziałam na łóżeczku, piłam herbatkę i podziwiałam.
A potem - co można by przypisać posiadaniu intuicji, działaniu opatrzności lub mrygowi trzeciego oka - wstałam i wyszłam. Niedopita herbata stała nadal, kiedy półeczki jednocześnie odmówiły dalszej współpracy i wystrzeliły albumami w łóżeczko. 
To była sieczka, że matkobosko.
Ale mnie tam już nie było, co by poniekąd tłumaczyło czemu teraz jestem tu.

Doprawdyż po tym incydencie nie rozumiem filmów, w których chcąc zabić jakiegoś figuranta podkłada mu się pod łóżko bombę. Skoro wystarczyłoby zawiesić obok Ikejową półeczkę z albumami o sztuce - tylko kołki rozporowe dobrać tak, by ewentualnie opóźnić czas zapłonu.

Więc spodziewajcie się jakiejś zabójczej recenzji niedługo.
.........

Tymczasem jednej książki mogę się trwale pozbyć. Niniejszym zawiadamiam, iż okręgowa komisja inwentaryzacyjna do spraw przydziału biografii blogerskich celebrytów (w składzie ja + borsalino) po rozpatrzeniu 9 podań ustaliła co następuje: Bloger wędruje do Baby ze wsi.
Gratulujemy, oklaski.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...