sobota, 30 marca 2013

O Jajku (dezajnerskim, chińskim, sadzonym, malowanym, złotem inkrustowanym. Dla plebsu i dal elit. Do podziału)


Dzisiaj z okazji świąt JAJO. Usadźmy się na sadzonym i się przyjrzyjmy.





















A nad takim siedziskiem w sam raz pasuje jedno z wielkoformatowych malowideł holenderskiego malarza realisty, który "rozsmakowal się z malarstwie jedzenia" - Tjalfa Sparnaaya.
Najważniejsza jednak rzecz to jakimi jajkami się w te święta będziem osobiście faszerować - oby to nie były jaja tak  nieskończenie chińskie jak te
Krajowe jajka stoiskowej babuni też mi już śmierdzą fuszerką...
Może warto zainwestować - niczym celebryckie gazetki - w młodość i elity?

Albo w wylęgarkę?












 


No ale to już do osobistej decyzji.
Tymczasem teraz trochę sztuki. Najsłynniejsze XVI-wieczne jajeczka rosyjskiego jubilera Petera Carla Fabergé - prototyp plebejskiego jajka z niespodzianką. Nie mogę sobie darować okazji do zapostowania tych cudeniek, mmm




Gdybym takie miała to bym trzymała w nim czopki - żeby to piękno zrównoważyć jakoś bezdyskusyjnie ludzką funkcjonalnością ;)

Szkoda, że jedyna sztuka na jaką możemy sobie pozwolić to taka jak w wykonaniu tego anonimowego właściciela hurtowni jajek, który z nich układa poprawne ideologicznie landszafty. Eh


















 


Zakończymy jajem architektonicznym [.]
No i tyle, smacznego jajka życzę!

środa, 27 marca 2013

Kompulsywne zachowania artystyczne na śniegu

Tak się zdobywa sławę w internecie - w zimie nie chodzi się na spacery po próżnicy i gdzie nogi poniosą, tylko robiąc duże i przemyślane kółka w zaspach. W lecie... to jeszcze zobaczymy, ale najpewniej trzeba będzie ułożyć jakąś piramidę z kwiatów albo dać się obleźć przez pszczoły, co już zresztą było [klik]
Na pierwszy ogień śniegowe rysunki Simona Becka


 A tu śniegowe rysunki Sonji Hinrichsen. Zauważmy, że w społeczeństwie globalnym upasinym na tym samym internecie, pomysły na zaistnienie bywają podobne, dlatego nawet w śniegowych zmazach spacerowych trzeba się wyspecjalizować. Więc robi Sonja kółka.
 Kółka, ale ambitniejsze, bo w większej skali i w dodatku na Syberii robi też Jim Denevan. Jim chyba robi pługiem, no ale Syberia to nie przelewki.

Natomiast Luke Aleckson (profesor na Northwestern Collage w St. Paul - co mi nic nie mówi, to St. Paul i w dodatku nie wiadomo od czego profesor ów, miejmy nadzieję, że nie od ZPT-ów) profesor wdziewa więc na nogi sitka malarskie i kroczy tak, najpewniej w systemie binarnym ;)

Gdyby zaś miał kto 150 wolnych roboczogodzin (czy istnieje ktoś aż tak bezrobotny?;) oraz tyleż kartonów po mleku i akwarelki to se może zrobić kolorowe igloo, jak pewien student w Kanadzie.

Kreatywność to najpopularniejsze słowo dekady, dlatego pamiętajmy, nawet idąc na święta do rodziny możemy wydeptać w śniegu życzenia jakieś lub choć kurczaczka z baziem w pysku ;)

źródło [.]

wtorek, 26 marca 2013

O powtórnych narodzinach telewizora i co wypatrzyłam w PRL-u ( a jak zaglądasz w otchłań to otchłań równocześnie zagląda w ciebie, więc co PRL zobaczył w sercu mym)


Niedługo Wielkanoc. Tymczasem miałam tu u siebie przedsmak: telewizor umarł a po trzech dniach zmartwychwstał ;).
Świadomie i w pełni władz umysłowych doprowadziłam do jego śmierci, nie zapewniając mu dekodera do odbioru cyfrowego. Uznałam, że czas na zmianę, że stać mnie na takie oczyszczenie aury domowego thanks-szui, że będzie to pomysł ambitny i bohaterski zarazem – to telewizora niemanie.
Tymczasem jednak po wspomnieniu w rozmowie telefonicznej z rodzicami, iż mam zamiar wpadać w tygodniu w celu obejrzenia sobie ‘Dziwnych przypadków medycznych’ lub czegoś równie medycznie ambitnego doprowadziłam tychże (rodziców) do ataku paniki. W czasie więc gdy odbywałam pewnego dnia tourne po bankach i urzędach (co zawsze jest pewniakiem, bo się tam czeka goooodzinami) do mieszkania mojego zakradł był się podstępnie tatuś i zamontował mi dekoder. Czego nawet nie zauważyłam do czasu, aż do mnie nie zadzwonił i nie poinformował, że nie ma już teraz takiej potrzeby, żebym w tygodniu. Na obiady niedzielne proszę bardzo, ale żeby w tygodniu to proszę nie bardzo. Telefon od tego jest, nadal działający.
I tym sposobem telewizor ożył.

I to był koniec tej fascynującej opowieści, gdyby nie to, że ja nie mogę niczego w tym pudle obejrzeć nie robiąc przy okazji czegoś innego. Prasowanie odpada – bo ja nie prasuję, podjadanie odpada, bo lodówka świeci pustkami, robótki domowe odpadają bo nie opanowałam umiejętności operowania drutami i szydełkami. W grę wchodzi bazgrolenie po serwetkach, przysiady lub inne formy aktywności fizycznej lub zabawianie się w pisanie. Telewizoru mogę poświęcić maksymalnie jedno oko i jedno ucho, druga ta para musi tańczyć w tym samym czasie na innym parkiecie, bo inaczej strzela mnie percepcyjna cholera. ;)

No więc powiem co ostatnio w tym pudle widziałam. 





















Na TVP Historia ‘Jeden dzień w PRL-u’ a w nim materiały archiwalne, listy rodzin internowanych, listy do redakcji, ksiązki zażaleń, raporty z inspekcji, donosy tajnych współpracowników, uzasadnienia wyroków sądowych, komunikaty z obserwacji figurantów.
Fascynujące. Straszne. Bywa zabawnie ale w większości to serce się ściska. Próbuję sobie coś  przypomnieć, bo przecież zahaczyłam dzieciństwem o tamte czasy. Naszyjniki z rolek papieru toaletowego, pepegi, paczki z zachodu, majowe marsze, wakacje w Bułgarii, smutny generał w ciemnych okularach a potem przaśnie wesoły wąsacz-skoczek.
Gdzieś, coś. Rozpływa się przeszłość. Z głowy wylatuje. Ale na nogach trzyma się mocno. Bowiem pół tej zimy przechodziłam w odnalezionych na strychu i całkiem dobrze zachowanych Relaxach ;) Szyk i szok. I hipsterstwo.

A wracając filmu.
Pułkownik Pietrucha opisuje przypadek obywatela Wróbla, który od brata z Anglii dostał paczkę a w niej karton zagranicznych papierosów. Dwie paczki podarował znajomemu Gajowemu, który po wypaleniu podarował puste pudełka do zabawy swoim dzieciom. Po rozdarciu okazało się, iż w paczkach są dolary. Gajowy z dolarami udał się do Wróbla, który na tę wieść zemdlał. Następnie dostał obywatel Wróbel list od brata, w którym ten zakazywał dzielenia się z kimkolwiek papierosami z paczki. ;)
......
List więźniarki, która prosi o odroczenie na czas zimy, bo w domu ma 6 dzieci, których ‘nie ma komu chować’. Kobieta trafiła do więzienia za przywizienie do miasta najstarszemu synowi mięsa z własnego uboju. I po raz kolejny prosi w liście państwo socjalistyczne o zmiłowanie. :/





















......
 ‘Drogi redaktorze. Chleba za sanacji mieliśmy w bród a teraz, po 17 latach demokracji ludowej, braknie nam rozpaczliwie. Jedna piekarnia obsługuje tereny 2 miasteczek i 3 wiosek. Po otwarciu drzwi tłumy szturmują sklep i dochodzi do drastycznych scen. Po godzinie chleb się kończy. Jak za najgorszych okupacyjnych czasów.’


......
Sonda uliczna „Czy pan jest szczęśliwy?” Nikt nie odpowiedział twierdząco, większość uciekała, niektórzy potykając się o kabel od mikrofonu redaktora w sztruksowej marynarce. Jedna brunetka z trwałą a la owcza gęstwina odpowiedziała rezolutnie ‘Jestem szczęśliwa. Ale może dlatego, że w Warszawie jestem od niedawna!’
......
„Kochany mężu, Wacek kochany,  nie umiem ci napisać co się w mym sercu dzieje. Wróć do nas, och, zeby to się już wreszcie skończyło, żeby było tak jak przedtem (...) A teraz co u mnie: zdałam wieprza, ziemniaki też już wykopane (...)”















......
Analiza pisma medycznego, które trzeba ‘naprostować’, bo za mało w nim doniesień o sukcesach radzieckiej medycyny. Ponadto za dużo tematyki seksuologicznej, która ‘sprzyja niezdrowej ekscytacji tematem’. Po co na przykład informacje o przeciętnej długości męskiego prącia wynoszącej 14,6 cm? Czemu ma to służyć? ‘Długosć prącia nie ma znaczenia w pożyciu w naszym ustroju’ ;). Wiadomo też – donosi inwigilant rzeczonego pisma –  ‘długośc winno się mierzyć w stanie wzbudzenia, co jest niemożliwe!’.
(14,6? To chyba nie za Gomułki było ;)
......
List szeregowego Stefana do matki, w którym donosi, iż ponad połowa jednostki nie posiada w ogóle trzewików, podczas gdy dowódca gnębi ich niemiłosiernie, każąc całymi dniami chodzić w pełnym ekwipunku. Dodatkowo urządza im nocami biegi, które skutkują przemęczeniem. Pewnej nocy zmęczony kolega Stefana dostał się pod czołg. Koledzy żałowali poległego, próbując wyciągnąć spod czołgu ‘choć kilka kości’, czego sierżant im kategorycznie zakazał wrzeszcąc że ‘w tym kraju jest aż nadto ścierwa nadającego do przemielenia  i że raz dziennie ktoś pod czołgiem powinien lądować dla poprawienia morale’
......
No i na deser historia ekspedientki sklepu odzieżowego, którą odwiedziła inspekcja. Ekspedientka, po szczegółowej inwentaryzacji zasobów sklepu, okazała się nie posiadać kwitów na trzy staniczki nylonowe eksponowane w celach przyciągnięcia klientek na wystawie. Staniczki te kupiła spod lady w piekarni na przeciwko. Ekspedientka tłumaczyła, iż wszystkie kobiety z sąsiedztwa kupują staniki w tej PIEKARNI, ma na to świadków i można to sprawdzić. Niestety komisja inspekcyjna nie dała jej wiary i sprawdzić nie chciała. I tak ekspedientka zakończyła swoją karierę w branży handlowej.


Reżyser Maciej Drygas przez ponad rok zbierał dokumentację do filmu, przedstawiającego zwykły, niczym szczególnym nie wyróżniający się dzień - 27 września 1962 roku. Powstała krótka historia o czasach, które dziś wydają się zarazem odległe i znajome. Tego dnia w PRL urodziło się 1600 obywateli, około 600 zmarło. Zachmurzenie było umiarkowane, "Trybuna Ludu" pisała o uroczystym koncercie artystów z ZSRR, wydawnictwo Iskry wydało książkę poświęconą życiu Lenina, "Życie Warszawy" donosiło o zatrzymaniu dużej partii kawy zbożowej. ('Jeden dzień w PRL-u', dokument, reż. Maciej Drygas,  Polska/Francja, 2005)

Posiadanie żyjącego telewizora nastraja mnie bardzo, bardzo smutno. Smutno rozstraja mnie też to, że  młodzież, która się wczoraj udała na koncert Justina Bibera, w ogóle się o tym nie dowie, bo nie sądzę, żeby po lekcjach oglądała TVP Historię. A Justin i tak myślał, że gra w Rosji, co jedna z jego fanek uzasadniała w dzienniku tym ‘że może dysponował mapą z czasu rozbiorów’. (O ludzie! Choć przynajmniej wiedzą, co to rozbiory...).
Godni siebie odbiorcy.

Zdjęcia dedykuję tym, którzy byli wtedy dziećmi. Albo nieledwie zygotą ;)
A młodemu pokoleniu ku przestrodze. Pamiętajcie:  
‘W demokracji mówisz co chcesz, robisz co ci każą’.

sobota, 23 marca 2013

Imieniny, wersja 2.0 soft. O dziwnych imionach i patentach na wyproszing gości

Po pierwsze ciężko mi się na te imieniny zebrać – ideologicznie, że tak powiem. XXI wiek a my, ludzkość, obchodzimy święto własnego imienia... no plis. Życzę ci wszystkiego najlepszego, z powodu, że się nazywasz Magda, bo gdybyś Kazimiera, to wówczas bym ci nie życzyła, no bo kogo o tym imieniu może spotkać coś dobrego? Kto czytał „Dziewczęta z Nowolipek” ten wie. Co innego Angelika.







-Mujeju – mówi mamusia – Jak mi się nie chce urządzać tych imienin, tylko się natyram!
Imieniny są mamusiowe, pojawić się więc trzeba. Zwłaszcza, że w pokoju zwierzeń (dużym pokoju zwanym salonem) mam funkcję moderatora dyskusji. Jako jedyna niepijąca i apolityczna. Jako córka tatka niepijącego, który jednak na imieninach napić się musi, gdyż tak karze obowiązująca tradycja. Jako córka matki niepijącej a zarazem nieobecnej, gdyż uwiązanej w kuchni przy garach (to w końcu jej imieniny!), gdyż tak każe tradycja. I w tym bermudzkim trójkącie miotam się między moderowaniem dyskusji, wyciąganiem z kuchni mamusi i odbieraniem butelki tacie, który chce hojnie ugościć gości trunkami, żałośnie jednak nie dorównuje im w tempie spożycia, w dodatku ma makabryczną alergię na wódkę pt. ‘Śliwkowa ekstaza’ i kicha do sałatki.
Tematyka polityczna. To już nie to, co kiedyś. Żadnych wrzasków i przerzucania się argumentami. Żadnych strat w postaci wyrwanych oponentowi kępek włosia. Albowiem dobór gości drogą ewolucji pozostawił tych o niedramatycznie podobnych poglądach. Nie to, co kiedyś, dawniej niż drzewniej, gdy się z nocnikowej miejscówki przypatrywałam achom i ochom lub szlochom. Kiedyś to była Wielka Pardubicka, rozlegał się strzał i konie z pianą na pysku ruszały z kopyta, by krwawo przedrzeć się przez tor ku mecie, w postaci Racji Nadrzędnej. Teraz koniki pasą się zgodnie na jednaj łące. Nuuuda.
– Oziębiło się – zaczynam, gdy dwóch oponentów jednej frakcji jednocześnie bierze wdech. Zaczynam skromnie, ale jak każdy potrzebuję rozgrzewki. Jednocześnie jakieś 50 % sił oddaję trudom trawienia imieninowego obiadu, wielkości moich tygodniowych racji żywnościowych. Następnie na wokandę wchodzą tematy takie jak: żywość GMO, co tak naprawdę znajduje się w unijnej parówce, kto ze sławnych aktorów pił za dużo, ale przestał, kto ze sławnych pisarzy pił jeszcze więcej i przestać nie zdążył. Oraz na czym polegał cud na Wisłą, dlaczego Węgrzy są fajni a Francuzi wredni, co tak naprawdę przesyłała w listach Sobieskiemu Marysieńka (kto nie wie, niech sobie poszuka, podpowiem tylko, że teraz to się nazywa depilacja brazylijska ;). Oraz co było na Feministycznym Kongresie Kobiet (mamy przedstawicielkę). Co było na Uniwersytecie Trzeciego Wieku (mamy przedstawicielkę). Który z renesansowych malarzy miał więcej fikuśnych chorób wenerycznych (nie mamy przedstawiciela ;). Dlaczego Tuwim jest fajniejszy od Brzechwy. Która płyta Kaczmarskiego była najlepsza. Dlaczego film ‘Obława’ zawodzi sromotnie, jeśli się na niego idzie z przekonaniem, że to komedia.
Każdy temat ma swój niepowtarzalny proces karny, w którym jest sędzia i ława przysięgłych i się go wiesza lub uniewinnia. A najczęściej skazuje na dożywocie, co oznacza, że dożywotnio będzie na kolejnych imieninach wracał. Jest też ulubiony temat – gościowe dzieci. Komu się udało bardziej, a komu wcale. I to wyjaśnia, czemu tam w ogóle siedzę. Ciężko mnie bowiem oplotkować, skoro mogę na delikwenta wypytującego mnie o przebieg kariery zawodowej upuścić niechcący jajeczko w majonezie.
 (A kariera ma się jak wyżej)

W końcu dwa solidne kawałki szarlotki pod kołderką z soków żołądkowych powodują moją senność i chęć powrotu do domu. No ale ale. Goście się nigdzie nie wybierają, not even close. Zmęczoną mamusię znajduję w kuchni.
- Chciałabym, żeby już sobie poszli – mówi.
- A ja bym chciała pokoju na świecie - odpowiadam. Oraz:
- Zapakuj mi trochę tego, tego i tego. Tylko nie w słoiki. W słoikach nie wezmę!
Tymczasem u gości następuje totalna dezaktywacja funkcji Odwrót do domowych pieleszy. Goście zapadli na zołowacenie kończyn dolnych potrzebnych do wyjścia. I co gorsza goście nadal pałaszują buliony, sałatki i szarlotki, które uważam za swoje dziedzictwo i mam niekłamaną ochotę zabrać w celu konsumpcji osobistej. Aaa!
I tutaj rozpoczyna się proces subtelnego wyprosingu, ponieważ nawet najbardziej gościnny gospodarz  ma swoje granice wytrzymałości ludzkiej oraz datę przydatności do społecznego współżycia imieninowego. Następuje przegrupowanie rodzinnego odziału Słat.
Ja stosuję technikę oddzielania osobników pojedynczych od stada w pokoju bocznym, zagradzając drzwi własnym ciałem, gdzie szlachetnie proponuję odprowadzenie z powodu późnej już godziny. Palaczy można zatrzasnąć na balkonie („No doprawdy, zupełnie o tobie zapomniałam!’.) Tymczasem tatuś w ogóle się nie cacka odcinając dostęp do toalety. Niestety goście stłoczeni w toaletowej kolejce w przedpokoju dostrzegają odklejającą się tapetę, co owocuje dodatkową półgodziną udzielania porad remontowych i dywagacji na temat doborów kolorystycznych („Jesteśmy za młodzi na pastele!”)
Wybija północ. Mama z sympatycznej i gościnnej pani domu zmienia się w dynię. Alergia taty w połączeniu ze skutkami ‘Śliwkowej ekstazy’ powoduje jego półprzytomne trąbienie we wszelkie dostępne w domu chusteczki, obawiam się, że za chwilę może się też dostać obrusowi i firance. Tymczasem goście trzymają się dzielnie, pokolenie, które czteroosobową rodziną jeździło maluchem na wczasy do Bułgarii tak łatwo się przecież nie podda trudnościom tak nikłym, jak zgon gospodarzy!
W końcu mówię pas. Żegnam się i wsiadam na rower. Trochę się martwię, bo o tej porze mgła jak przędza, a mnie wysiadło światło.
- Zadzwoń za kwadrans i powiedz, że coś cię przejechało – mówi mamusia. – Jak będziemy do ciebie że niby jechać, to ich przy okazji odprowadzimy.
No ba.

ps. Jeśli ktoś ma lepszy patent na wyprosing to poprosing :)
.........
A teraz trochę przykładów finezyjnych imion, w sam raz do świętowania ;)


czwartek, 21 marca 2013

Murzyn, Żyd, gęś i karaluch czyli Międzynarodowy Dzień Walki z Dyskryminacją Rasową

Dzisiejsze święto uświetnimy odpowiednimi fragmentami z kultowych polskich filmów.
W finale zatańczą dla nas dwie pary: Murzyn z karaluchem

oraz Żyd z gąską

I ten biedny Zielnik po konserwatorium, gnębiona a piękna bidulka, noż serce się ściska.
'Robota nie gęś - nie wytopi się' - proszę to sobie zapamiętać ;)
Miód na moje uszy :D

wtorek, 19 marca 2013

Wszyscy jesteśmy Kominkami czyli ‘Bloger’ Tomka Tomczyka

W Hollywood zanim film zostanie ukończony, ma tytuł zastępczy, tytuł roboczy. A piszę o tym w związku (choć bardziej prawdopodobne, że jednak bez) z tym, że zanim poznałam dokonania Kominka, roboczo i lekceważąco nazywałam go Kaloryferem. No bo co to za Kominek? Że niby ma aspiracje do arystokratycznego salonu? I jeszcze by może się chciał wkręcić do krajowego establishmentu przez to swoje blogerstwo. Jestem (no dobrze – byłam) wyjątkowo impregnowana na życie polskiej blogosfery - dochodziły do mnie co prawda słuchy o tzw. Blog Forum Gdańsk i solennie sobie przyrzekałam poszukać namiarów na Blog Forum Warszawa, żeby się może wkręcić na jakieś darmowe żarcie (oficjalnie: odczyt), jeśli rzecz będzie się działa nie dalej niż 5 przystanków ode mnie. Tymczasem nawet znajomi nieblogerzy wiedzieli, że BFG to impreza ogólnokrajowa i jedyna. Co mi dało do myślenia.

Dziesiątki blogerów zastanawiało się w postach (albo tylko w zaciszu swej alkowy) „co takiego ma Kominek, czego nie mam ja?”. Otóż Kominek, eks Kaloryfer, ma niewątpliwie instynkt psa gończego. Kominek złapał trop i pocwałował.

Słodka T. przysłała mi kominkową książkę, której szczerze przyznam, iż za 39 zeta kupić nie miałam najmniejszego zamiaru (że też taki twardziel jak Kominek wydał książkę w miękkiej oprawie, no toż to zgroza niekompatybilności ;). Oprócz tego, że ‘Bloger’ (sugerujący próbę autobiografii) powinien mieć tytuł ‘Vademecum Blogera’ więcej grzechów (autora) nie pamiętam. Kominek pisze krótkie, treściwe rozdziały, pełne porad, które tylko odhaczałam w myślach, bo (co za szczęście!) do wszystkich doszłam sama, intuicyjnie. Co nie znaczy, że postanowiłam je technicznie wprowadzić w życie, nieprawdaż ;). Jest trochę porad z kursu kreatywnego pisania w stylu amerykańskiego uniwerka, np jak wzbudzić emocjonalne zaangażowanie czytelnika. Ale rozumiemy, że książka skierowana jest też dla blogerów początkujących, którzy w szkole mogli się nauczyć co najwyżej pisania suchych esejów z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem, jeśli nie rozwiązywania samych testów. Lekcji o chwytaniu za serce lub inne organy raczej nie było.

Kominek znalazł swoją niszę. Każde środowisko ma swoich celebrytów, czołowych przedstawicieli, których się wokoło międli w mediach aż do zarzygania, a blogosfera była w tej materii tak jałowa jak laboratoryjne szkiełko. Aż pojawił się ktoś, kto się obwołał samozwańczym królem, sam się koronował na najpopularniejszego polskiego blogera. Zrobił to pierwszy. Był wytrwały i pracowity. A przez pracowitość rozumiem ekspansywność własnej osoby. No i jest też Kominek typem samca-alfy, żaden tam niepewny swego blondyn-wymoczek, co to bardzo mądry jest, ale nikt go nie słucha, bo odpowiedzi udziela z intonacją pytającą. Kominek nawet jak zadaje pytanie to na końcu ma to pytanie wykrzyknik! Kominek nie pyta, Kominek odpowiada. Twierdzi i reasumuje. Trudno tego nie docenić. Trudno się oprzeć temu Chuckowi Norrisowi krajowej blogosfery ;)

Bardzo mnie ujął swoimi historiami o rodzicielskim wsparciu. Zgadzam się z tym, że o rodzinie mówi się dobrze albo wcale. Nie jest w dobrym tonie fotografowanie się na grobach antenatów (vide krajowi celebryci) i opowiadanie o molestwoaniu przez tatę (terapeucie takie rzeczy, a nie prasie) i nieustającym konflikcie z matką. Ponadto środowiska rówieśnicze posiadają jakiś niezrozumiały dla mnie kompleks odcinania się od korzeni. Wszystko zawdzięczają tylko sobie, znane nazwisko im tylko utrudniało, a co niedzielne bywanie u rodziców na obiedzie jest takie prowincjonalne... natychmiast pojawia się w takim przypadku diagnoza o nie odciętej pępowinie. Co jest z wami, że musicie aż tak uciekać od trzewi własnej matki, które wypchnęły was na świat? Od starszej wersji puli swojego materiału genetycznego? (Wybaczcie, dygresja)

Natomiast poczucia humoru Kominkowi niestety ciut braknie. Kominek jest rzemieślnikiem w rodzaju Kinga – ma sprawność odmierzania i składania słów we frazy, które mają za zadanie wywołać uśmiech. I wywołują niekiedy. Ale nie ma w tym lekkości, naturalnego daru. Różnica taka jak między zapachem kwiatów a odświeżaczem Brise (co nie znaczy, że się w mojej toalecie da wytrzymać dzięki kwiatom, if you know what I mean). Tak samo jest zresztą ze wzbudzaniem emocji w rodzaju wzruszenia. Ścieg warsztatowy, bardzo sprawny, solidny. Nie mniej starego, literackiego wyjadacza nie da się oszukać. Ale nie dla niego jest ta książka. Stary wyjadacz na pewno by się nie brał za zarabianie na blogu.

Cenię Kominka za osobowość, za tą pewność, którą umiał sprzedać, za konsekwentne continuum działań. To ciężka praca. Choć pewnie istotniejsze jest, że to pasja. Blogowanie to jedynie możliwe medium, które dało Kominkowi owe środki do promocji własnej osoby. Czy w innych czasach, z innymi narzędziami, też by coś dla siebie znalazł? Nie wiadomo. No i czy byłoby to tak skuteczne? Bez obiektywizmu, bez wychodzenia z domu? Na razie ani z niego pisarz ani dziennikarz. Za to bloger. Najważniejsze to znaleźć się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu z odpowiednim planem. Jako pierwszy. Że ‘pierwsi będą ostatnimi’ to fragment z Biblii, współcześnie wielce nieaktualny. Ale chodzi też o wybór medium. I tu się chłopak wstrzelił idealnie. Zobaczymy na kogo wyrośnie (wiem, że to tak wygląda, ale nie, nie uderzam w protekcjonalny ton. To tylko sentymentalne pożegnanie z Kaloryferem ;)

Jeśli blogosfera to autostrada to wyminął on nas wszystkich. Swoją szesnastokołową cysterną ;). I nie ma w gruncie rzeczy znaczenia, co wiezie.
............
Gdyby ktoś miał ochotę przeczytać ‘Blogera’ Tomka Tomczyka to już za chwilę (definicji chwili, tłumaczącej też moją nierychliwość w kwestii tej metarecenzji, bliżej po wakacjach w Hiszpanii do maniany) będzie u mnie możliwość zdobycia przechodniego, blogerskiego egzemplarza, który po przeczytaniu należy puścić dalej. Stay tunned, zwłaszcza że przewiduję losowanie chętnych w bikini (w sensie że ja będę w bikini – dla jasności ;)*
No to ten, idę sie podchudzać czy coś.

* w sumie nie wiem, kto to przeczyta, więc dla większej jasności dodam, że to tylko żart. Bikini w marcu? Seriously? ;)

( Kominkową koafiurę zasponsorował Dział Artystyczny z bocznego panelu)

sobota, 16 marca 2013

Doktorat ze strategii kolejkowych oraz jak sprytnie promować zdrowy tryb życia


Niedawno kupiłam w Biedro kolejną roślinę z mojej listy [tu]. Oraz, muszę też uczciwie dodać, kefirek i batonik.
Ominąwszy kolejkę podchodzę ci ja z koszykiem do kasy i pytam kasjerkę, czy w sklepie nadal obowiązuje zasada (znajomość zasad to podstawa:), że z roślinami bez kolejki. Obowiązuje, mówi kasjerka, pokazuję jej więc roślinę i sobie stoję z koszykiem, podczas gdy przez dalszą część kolejki przetacza się tajfun.
– Hej hej! – krzyczy pierwsza część kolejki.
– Co to ma znaczyć? – krzyczy kolejkowy ogonek.
– Ma to znaczyć tyle, że klienta z rośliną w koszyku obowiązuje kolejkowe pierwszeństwo – odpowiadam.
Ale agresywna blondynka, którą właśnie wyprzedziłam, nie uznaje zasad, które jej nie odpowiadają.
– Ja nie pozwolę! – mówi i wyrywa mi porfel z ręki.
A jest to zniszczona dzielnicowa blondynka w wieku o tyle nieokreślonym co zaawansowanym. Kobieta, która z wyglądu (jak na moje oko) nie zaznała w życiu ani kariery ani miłości ani szczęścia ani NAWET udanego utleniania, teraz jednak stoi na czele kolejkowego frontu narodowego, świeżo przepoczwarzona w sklepową działaczkę, więc nie chcę jej psuć tych pięciu minut sławy, wzdycham tylko w milczeniu.
– Cwaniactwo! – drze się kolejka.
Kolejka wpatruje ze złościa w kasjerkę, która się kurczy, bo znajduje się między (kolejkowym) młotem a (roślinnym) kowadłem.
– Nooo, ale pani ma tu jeszcze kefirek... – mówi płaczliwie.
– To zróbmy tak – mówię dygocąc ze szczęścia, bo portfel jednak do mnie wrócił (a szkoda, nie ma jak porządna gimnastyka w bonusie z wycieniowaniem fryzu w postaci szamotaniny ;) – rezygnuję z reszty zakupów i proszę mi tylko policzyć za tę oto roślinę.
Ciężarne to mogą bez kolejki, a pani nie jest NAWET ciężarna! – drze się blondynka, podczas gdy ja się w skrytości ducha cieszę, bo w puchówce na dwóch polarach to mi się wydaje, że jestem wizualnie bardzo ciężarna ;).
- No to ja jednak może policzę już pani wszystko... – kasjerka nieśmiało zaczyna nabijać.
Kolejka już wie, że nic nie wskóra i boli to kolejkę bardzo. I pada argument kluczowy.
- To NAS powinna pani prosić o pozwolenie, że bez kolejki! Nas, a nie jakąś kasjerkę!
Tylko czy wszystkich razem czy każdego z osobna – zastanawiam się – a może anonimową ankietę z podsumowaniem wyników? Płacę i zabieram kwiatową przyczynę kolejkowego skandalu.
- No i o co tyle krzyku, po co te nerwy? – pytam blondynkę na odchodnym.
-CZWANIACTWO! – blondynka ryczy na mnie z takim uczuciem, że aż pluje, na szczęście w porę zasłaniam się rośliną.
- O, skąd pani wiedziała, że tą roślinę należy zraszać?
I idę, a za mną spiętrzenie kolejkowej rozpaczy i goryczy.
- OOO, jak tak, to my se wszyscy następnym razem weźmiemy do koszyka po roślinie!!! – konstatuje kolejka.
-Właśnie! Wszyscy se kupimy roślinę i bez kolejki wszyscy!!!

I tak się proszę państwa, promuje ekologiczny tryb życia. Odwołując się do wygórowanych ambicji miernoty. Odwoływanie się do zdrowego rozsądku nigdy nie działa tak dobrze ;)
(Chociaż możliwe, że nie rozegrałam tego najlepiej, zbyt butna byłam, niesiona wiarą w zasadność zasad i w dobrą wolę tłumu, co to w rozkroku stał, bo za sobą miał już najprzyjemnieszą cześć konsumpcyjnej rozrywki (pakowanie do koszyka), a przed sobą część najmniej przyjemną (płacenie). Potrzeba mi więcej pokory. I kory dębu, bo to też zdrowe ;)

Tymczasem tak wygląda kolejka w Tajlandii (i wszystko jasne ;)




















U nas najlepsze są kolejki ideowe
Stanowczo muszę więcej pisać o kolejkach, toż to taki pocieszny a życiowy i retro temat jest - [apteka]/[empik]. 

No to ten... Bóg zapłać za uwagę ;)

UPDATE: Och, ja mogłam o tym zapomnieć. Zygmunt w kolejce ;)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...