Pierwszy śnieg w tym sezonie to dobry moment,
żeby zabrać się w końcu do recenzji mocno zimowej pozycji przeczytanej w ramach
październi- kowego wyzwania Trójka e-Pik.
(Nie chcąc samotnie
występować pod szyldem 'Jedyna blogerka, która nie zrobiła porządku w szafie, w
celu przeniesienia tam z podłogi stosu ciuchów wielkości Everestu, pod którym
najprawdopodobniej leżały zaplanowane do przeczytania książki' ;). Zrezygnowawszy
z pełnej niebezpieczeństw wyprawy do najbliższego Empiku (te schody!;) i zakupu
podróżniczych opisów ciepłych krain (wtedy jeszcze nie śnieżyło;) zebrałam się
w sobie i spod everestowej ciuchokupy wygrzebałam przeczytaną prawie 15 lat
temu pozycję o zdobywaniu najwyższej góry świata, zwanej czule Czomolungmą. A
jest do czego wracać.
"Wszystko ze
Everest" (ang. "Into thin air") Jona Krakauera to opis
fatalnego i pełnego ofiar sezonu wspinaczkowego 1996. "10 maja stanąłem na szczycie, ale cena sukcesu była
straszna" - pisze we wstępie Krakauer. A potem to już tylko powietrze
rzednie, za to atmosfera się zagęszcza.
Dobrze jest wrócić do książki, z której jedyne,
co się zapamiętało, to naukę, że w celach defekacji nocnej nie należy opuszczać
namiotu w butach bez raków jako, że można skończyć kilkaset metrów niżej w
górskiej szczelinie z wypiętą na ratowników szczeliną własną w odmrożonym tyłku.
Hm. Dobrze jest wrócić, żeby zapamiętać coś nowego.
Krakauer, dziennikarz i alpinista, rozdział po
rozdziale, rzucając trochę światła na historię alpinizmu w tym rejonie, opisuje
zdobywanie kolejnych baz-obozów, żmudny proces aklimatyzacji oraz samych uczestników
wyprawy - tych, którzy przeżyją i tych, którym Everest do domu wrócić już nie
pozwoli.
Zmagania z ograniczeniami ludzkiego organizmu na
wysokościach, gdzie powietrze jest o jedną trzecią uboższe w tlen w
porównaniu z poziomem morza, gdzie trzeba liczyć się z możliwością zapadnięcia
ni z tego ni z owego na obrzęk płuc albo mózgu, znosić bezsenne noce na zmianę
z problemami jelitowymi i dzień w dzień to odmrażać sobie kończyny to znów
dostawać udaru słonecznego. Unikać tak spadających kawałków masy lodowej jak i
nieodpowiedzialnych członków wyprawy, pić 4 litry wody dziennie ze
stopionego śniegu i próbować
utrzymać w sobie ten rodzaj entuzjazmu, który każdego alpinistę pod
Everest przywiódł, a który na nieludzkich wysokościach powodujących niedotlenienie
mózgu zmienił się w rodzaj obojętnej katatonii i nieprzemijającego cierpienia.
I mimo że uwielbiam te krew w żyłam mrożące medyczne historie powikłań to tym
razem bardziej skupiłam się na finansowym i ekologicznym aspekcie
zdobywania najwyższej góry świata. Okazuje się, że i z Everestu zdolny
przedstawiciel ludzkości jest w stanie uczynić wielkie śmietnisko, wyrzucając
tony śmieci i puste butle po tlenie a wszystko to rezolutnie posypane zamrożonymi
zwłokami alpinistów, którzy nie dali rady. Musowo jest tam mega malowniczo :) Szukanie
sponsorów staje się zrozumiale konieczne, gdy dowiadujemy się, że samo
pozwolenie na zdobycie szczytu kosztuje tyle, co hipoteka domu... (65 tys.
dolarów od osoby - 15 lat temu, przypominam). Strategiczna strona całego
przedsięwzięcia to gra w przewidywanie pogody. Do tego dochodzi pewnego rodzaju
ubezwłasnowolnienie uczestników wypraw komercyjnych. Alpinista-amator czyli
klient zrzuca z siebie wprost na ramiona przewodnika odpowiedzialność za
życiowe decyzje, musi za to bezwarunkowo akceptować jego punkt widzenia, np
odwrót 10 minut od szczytu w niesprzyjających warunkach pogodowych - co po
zapłaceniu 65 dolarowych tysi niekoniecznie musi się podobać. Kiedy jednak w
grę wchodzi rywalizacja dwóch komercyjnych wypraw, korek pod szczytem złożony z
mozolnie gramolących się pół-zombie oraz nadciągająca burza... cóż, logiczną
konsekwencją jest pojawienie się trupów.
Jedyne, czego mi w książce nieco brakowało to poczucia humoru. Cejrowski to nie jest, oj nie. Oczywiście rozumiemy, że pan wy kra kra Krakauer jest smutnym recenzentem śmiertelnych himalajskich żniw i napisał tę pozycję niejako w ramach terapeutycznego rozliczenia, nie mogąc sobie darować finiszu w namiocie, podczas gdy ktoś 20 metrów dalej w tym samym czasie umierał. Ale nawet jeśli jak napisał „na wyskości powyżej 8800 m do mózgu dociera tak mało tlenu, że pod względem zdolności kojarzenia dorównywałem nierozgarniętemu dziecku” to nie są mi znane żadne badania mówiące o tym, że uprawianie alpinizmu odcina dopływ poczucia humoru w jakiejkolwiek formie.
Jedyne, czego mi w książce nieco brakowało to poczucia humoru. Cejrowski to nie jest, oj nie. Oczywiście rozumiemy, że pan wy kra kra Krakauer jest smutnym recenzentem śmiertelnych himalajskich żniw i napisał tę pozycję niejako w ramach terapeutycznego rozliczenia, nie mogąc sobie darować finiszu w namiocie, podczas gdy ktoś 20 metrów dalej w tym samym czasie umierał. Ale nawet jeśli jak napisał „na wyskości powyżej 8800 m do mózgu dociera tak mało tlenu, że pod względem zdolności kojarzenia dorównywałem nierozgarniętemu dziecku” to nie są mi znane żadne badania mówiące o tym, że uprawianie alpinizmu odcina dopływ poczucia humoru w jakiejkolwiek formie.
Alpinizm w żadnym razie nie jest wesołym sportem, jawi się smutny
wniosek.
Autor wspomina co prawda
mimochodem o romansie między Amerykanką a Szerpem, co wliczyłabym do zbioru a
propos poczucia humoru tylko z uwagi na tego romansu możliwości – wydaje się,
że na wysokościach, gdzie jak już wspomniałam liczne przypadki krwotoków i
obrzęków występują zaraz po „Dzień doby” nieco zabawną jest próba przepychania
krwi do ciał jamistych ;) No ale co ja tam wiem o prawdziwych, życiowych
wyzwaniach, pfff.
Podsumowując: polecam lec pod
ciepłą kołdrą i przygotować zapas skarpet (gwarantuję, że kolejne pary będziemy zakładać
po każdym, prowadzącym wyżej, rozdziale). Dla odważnych wersja z całkowitym
zaszyciem się pod kołdrą, gdzie po jakimś czasie znikome wysycenie powietrza
tlenem da nam niejaki obraz opisywanej sytuacji ;).
„Wszystko za Everest” to
dokładnie to, czego wymagam od literatury podróżniczej: przypadki medyczne,
dużo trupów, walka z przeciwnościami losu i przemiana głównego bohatera (bo
Krakauer raczej się już w Himalaje nie wybierze)
Obok prezentuję epicką wprost okładkę posiadanego
pierwszego wydania „Wszystkiego za Everest” z czasów, kiedy w wydawnictwie
Prószyński nie hodowano jeszcze tzw. projektantów okładek, a na składzie były
jedynie a) wielkie białe kulfony w czarnym obrysie oraz b) wielkie czarne kulfony
w białej otoczce. Żałość tak wielka, że człowiek ma ochotę przestać oddychać
tlenem. Jeśli alpinizm to najwyższy rodzaj masochizmu w sporcie to czytając
książkę w TEJ okładce oddałam się wyjątkowo bolesnemu masochizmowi estetycznemu. Już wolę te różowo-żółte zmazy w nowym wydaniu.
Dziękuję za uwagę.
Książka przeczytana w ramach październikowego wyzwania Trójka e-Pik
( górskie foto w środku: shredlife.tumblr.com)
update: A tu mała wizualka 3D wędrówek na tej trasie.
( górskie foto w środku: shredlife.tumblr.com)
update: A tu mała wizualka 3D wędrówek na tej trasie.
Hm, pamiętam jak kiedyś ksiądz na religii pokazywał nam zdjęcia z wyprawy na jakąś górę, za cholerę nie przypomnę sobie nazwy... W Afganistanie, chyba Koshaq czy jakoś tak. Nie wiem co ciągnie tam ludzi, ja wolę moje łóżko :))
OdpowiedzUsuńMam tak samo, jak Jane, dla mnie wszystkie te himalaizmy, alpinizmy, czy taternictwa to ciezkie zboczenie na wlasna prosbe. Moj wstret do tejze dewiacji siega na tyle daleko, ze nawet nie biore sie za ksiazki tematyczne, jako ze mam zbyt wybujala wyobraznie i musialabym przezywac wraz te nocne defekacje z odmrazaniem sobie tylka wlacznie. Nie, nie i nie!!!
OdpowiedzUsuń"Mam tak samo jak Ty
Usuńmoje miasto a w nim
najpiękniejszy mój świat..."
i tak dalej... ;)
(Teraz to już pewnie wymyślono jakieś pięknie użytkowe defekatory namiotowe, które się następnie dyskretnie chmajta za górską krawędź...)
Dlatego jestem fanem gór o ludzkiej wysokości, gdzie widoki bywają przepiękne a utrata życia jest mało prawdopodobna.
OdpowiedzUsuńWspinacze muszą chyba czuć się osobliwie, zważywszy, że zginęło tam 210 osób. Zapewne wszyscy wysoko. Przyjmując, że na ostatnich dwóch kilometrach w pionie, to daje jednego trupa co 10 metrów. Gęsto. Nasze polskie drogi nie są jeszcze tak obstawione krzyżami.
Co do okładki mam zupełnie inne zdanie. Ta stara jest może nieciekawa i banalna, ale wygląda przyzwoicie, a ta nowa to paskudny kicz, kopia pierwszej strony "Faktu", albo "Super Expressu".
Ja też bym nie wrzucała taternictwa i himalaizmu do tego samego wora (jak Pantera)
UsuńBardzo zgrabna statystyka :)
Co do okładki... to była taka podpucha ;)
UsuńNadal nie pałam do wypośrodkowanych kulfonów, ale jest tam GÓRA, co w kontekście zawartości nie jest nieistotne. Miałam nadzieję ;)być zjedzona żywcem ale widać tak nas współczesna przecierka typograficzna skaziła wizualnie, że i oczojebną fluorescencję a la żółtko przełkniemy bez słowa...
Także dzięki :)
Przeczytanie tak zacnego Twojego wpisu to dobry początek mglistego i zimnego poranka :) dobrego dnia.
OdpowiedzUsuńDziękuję rzewnie i wylewnie ;)
UsuńCzy przeczytam książkę Krakauera - nie wiem, czy odważę się zimą, chociaż bardzo cenię w książkach dużo trudności, trupów i wyzwań...
OdpowiedzUsuńTyle że ja od paru lat nie przepadam za śniegiem.
Twój wpis natomiast pochłonęłam, jak zwykle, z najwyższą ciekawością.
Zdolnaś! :)))
Ja się denerwuję czytając już Twoją recenzję, a ciśnienie mi skacze niepokojąco.
OdpowiedzUsuńNigdy nie rozumiałam tej filozofii poświęcania wszystkiego za ... jakieś egoistyczne bicie rekordów i pokonywnanie samego siebie. W imię czego?
A poza tym jestem ciepłolubna :)
Ps. ostatnio dyskutowałam o tej książce ze znajomym, czytający, ją w pociągu. Sama chyba jednak nie sięgnę. Mimo ciekawej recenzji :))
Uff, pierwszy komentarz na blogspocie, który udało mi się dodać po 4 dniach prób!
Usuń