Wreszcie Państwo Młodzi i cała gościnna sfora wychodzą na zewnątrz i teraz gram rolę małej Chinki, rozdaję wszystkim do ręki małe porcje ryżu, jakby to były nagrody za uszycie adidasów ;)
Piękny dzień, piękna para.... Ale w jasnym świetle dnia wychodzi na jaw ogrom pracy i przygotowań władowanych w Pannę Młodą. Włosy w lokach, twardych i niezniszczalnych jak sprężyny lotnicze. Skóra śniada opalona natryskowo, makijaż permanentny oczu i ust, rzęsy przedłużone metodą doklejania, oczy podkreślone kolorowymi soczewkami, zęby wybielone... Na rany Chrystusa! (rany tez zapewne podbarwione i przyklejone w tej wersji) Po cholerę to? Przecież pod spodem jest piękna. Zdarłabym z niej to wszystko, umyła włosy i musnęła policzki różem.
K. została zrobiona, zbudowana na nowo. Sklajstrowana i wyszydełkowana. Składany model "Panna Młoda". Budynek oparty na skomplikowanych planach: oto pion hydrauliczny, a tu mamy elektrykę. Czy ten ślub nie miał być przypadkiem uzasadnieniem tych kosztownych i nieco zbędnych zabiegów? Dlaczego ktoś tak urodziwy ciągle chce więcej, dłużej, wyżej, mocniej, szczuplej bielej? Ja na tym ślubie jestem trochę za blada – z niewyspania - ale przynajmniej jestem sobą, nie montowała mnie ekipa specjalistów – kosmetologów. No tak. Nie zmontowano mnie do tego stopnia, że czuję, że się zaraz rozsypię. Na szczęścia świadek męski ma raka, więc pasujemy do siebie jak ulał. Młoda para jest opalona i energiczna, my jesteśmy bladzi i ledwo żywi – czyli misterium doboru naturalnego.
Szafa gra.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
No to cyk! Nie ma się co pieścić.