Może należę do mniejszości kobiet, które lubią u płci przeciwnej odwagę i rozmach, nawet jeśli toto nie poparte jakimś szczególnie intelektualnym rysem ( w imię zasady, że nie można mieć wszystkiego). Tymczasem oczywiście zazwyczaj grzęznę w maglimie inercji – moje randki przypominają przeprawę przez bagna z Golumem, krok za krokiem, przy czym wizja końca w zupie z lawy wydaje się niemal zbawieniem.
D. najpierw streszcza mi poprzednio widziany film, co naświetla mi znacznie jego stosunek do przysłówków, przymiotników i ciągłości przyczynowo-skutkowej (stosunek jednoznacznie negatywny :/ ). Potem w kinie kładzie mi na kolanowej polanie rękę, co przypomina podarunek z zimnego steku. Siedzę z tą separatystycznie nieinteraktywną Adamsową rąsią na nodze i zastanawiam się, co zrobić. W rąsi nie ma życia, jest sztywna i się nie rusza –chyba w ogóle nie jest ukrwiona, ale nie pochlebiam sobie, gdzie też mogła krew odpłynąć, bo na pewno nie do mózgu. Może zrobił się w niej jakiś skrzep i trzeba wezwać pogotowie? Może to objaw takiej choroby psych., w której nie akceptujesz niektórych części ciała, chcesz się ich pozbyć i w związku z tym przekładasz je na innych? Z ciekawości czekam, co się stanie i się nie ruszam. No i ta-dam. Rąsia leży tak bite pół godziny (jak bitka wołowa), po czym nie wytrzymuję i ją zrzucam i spada gdzieś między kinowe fotele. Przyznaję, że to, że przez większość czasu śmiałam się w kułak zduszonym, ochrypłym głosem mogło nie być pomocne ;)
A co do filmu – to był dramat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
No to cyk! Nie ma się co pieścić.