W tym roku prawdziwa "uczta duchowa"- jako że nikomu nie chciało się wysilić w celu uczty kulinarnej. Podniebienie gwałcił paskudny, kupny makowiec, a na stole spod galaretowej kołdry łypał martwym oczkiem karp. Choinki brak.Umiejętność odnalezienia w strasznym Schowkowym Mordorze chińskich ozdób bożonarodzeniowych przerosła nasze możliwości. Pełna dobrej woli, choć koszmarnie niewyspana, ugotowałam jajeczko, co oczywiście okazało się o jakieś 3 miesiące przedwczesnym nietaktem. Tradycja...daleka kuzynka, która wyemigrowała do Irlandii...
Było minęło. Bóg się narodził. Znowu.
Święta z innej perspektywy.Kwestia przejedzenia do rozpuku,tak bliska nam w okresie swiątecznym oraz bliska wszystkim fanom Monty Pythona, ma swoje źródło w naturze:
Stężenie złotych myśli, które czasem rozsadza mi czaszkę, znalazło w końcu ujście ;) Obawiam się zresztą, że skończy się na wklejaniu zdjęć krokodyli i innych śmieci z netowego recyclingu. Ale może po latach, czy jaka tam jest żywotność blogosfery, docenię urok tych niepozornych momentów, które dzięki temu ocaleją. Lub może tylko będę się wstydzić.
Mały kramik, a w nim: misz-masz fos-pasów, od Sasa do USA, ad rem w fazie REM, kazamaty codzienności, merytoryczne peryferie, kulturowe perturbacje, psycho-socjo dywagacje.
Kopiowanie tekstów z tego bloga bez zgody i błogosławieństwa autorki podlega karze ustawowej, nieprzyjemnościom towarzyskim oraz ogniowi piekielnemu. I mean it!