Cenię G. za to, że jest kolekcjonerem dziwów. W przeciwnym razie spotykałby się raczej z jakimś blond-długonogim wytworem masowej wyobraźni a zarazem photoshopa.
G. jest asem jakiejś lukratywnej dziedziny życia w rodzaju szeroko pojętego czegoś o trudnej do zapamiętania angielskiej nazwie ;), W związku z tym podlegam nieustannej indoktrynacji, uzurpacji i echolokacji:
- Dlaczego założyłaś trampki jak jakiś łachmyta? Przecież mówiłem, że zabieram cię do restauracji.
- Nie wzięłam cię na poważnie. Ostatnio oszczędzałeś pojąc mnie na okrągło wodą mineralną.
- A niby dlaczego nie? Ciągle żłopiesz kawę, która odwadnia i palisz, co wysusza skórę.
I tak kwadrans po kwadransie. Gejm, set, mecz. Nasze utarczki wizualizuję sobie jako grę w badmingtona – owszem, skosić przeciwnika, ale lotką możliwą do odebrania; niby zabójczą, ale też ulegającą nieprzewidywalnym falom zefirka.
Czasem jednak mam wrażenie, że w czasie, gdy ja gram z nim w badmingtona, on naparza we mnie piłkami tenistowymi z forehendu – a raz nawet była to piłka lekarska, ze względu jednak na małą sterowność - chybiona.
Jestem zmęczona jak po wuefie w podstawówce.
Wizja własnego Dana Drapera cieszy tylko na początku, potem szybko następuje chętka na Danie Drapaka.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
No to cyk! Nie ma się co pieścić.