Jest piękny, spowodowany wyżem śródziemnomorskim, dzień. Idealny na przyjemną przejażdżkę rowerową.
Ż. do tej pory miał funkcję odczasudoczasowego szalika na jesienne smutko-nudy, więc tak sobie koncypuję, że taka przejażdżka doda naszej znajomości trochę życia, a w każdym razie ruchu. Obydwa moje rowery trzymają się w kupie trochę na słowo honoru, w każdym razie gwarancja ich już wielokrotnie nie obejmuje. W związku z czym, gdy tylko R wsiada na taki rower, to wypada mu łożysko. Niestety R - mając do czynienia z kobietą obsesyjnie opętaną ideą przyjemnej rowerowej przejażdżki - boi się mi to zakomunikować. I jedzie, kosztem ogromnego wysiłku mięśni i cierpliwości, na tym metr po metrze rozpadającym się rowerze, aż do jego ostatecznej śmierci klinicznej, kiedy wszystko musi się wydać, a roweru nie da się już uratować. Powiem tylko tyle, że robienie komuś awantury o wypadnięte łożysko na środku przystanku autobusowego nie jest najbardziej dyplomatyczną zagrywką na zdezynfekowanie własnej frustracji. Powiem nawet więcej – używanie sformułowania „wypadnięte łożysko” w kontekście początków znajomości skłania mnie ku przekonaniu, iż seksu nie będzie.;)
W gruncie rzeczy jednak nie mam sumienia robić prawdziwej awantury, bo to by brzmiało jak zarzut o walkę w złej kategorii wagowej (jednak pode mną ten rower się nie sprasował...). A takie zarzuty są poniżej poziomu mojej empatycznej wrażliwości, nawet jeśli noszą znamiona, autentycznego a jakże, faktu. Ograniczam się do zjadliwie stonowanych wyrzutów, mając na uwadze, iż rower był przypadkową ofiarą objawów dobrej woli. Pan Żelazko błyskawicznie wypada z mojego karnecika erotycznego, ponieważ jeśli nie wytrzymał pod nim rower, to ja na pewno nie będę ryzykować.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
No to cyk! Nie ma się co pieścić.