Nie wiem czemu wszyscy odradzali mi wyjazd w sierpniu, w końcu na urlopie chyba o to chodzi, żeby było ciepło. No i było. Na tyle, żeby wybaczyć Hiszpanom ich zaawansowaną durnotę i brak znajomości języków obcych. Madryt mi się podobał, jak każde ciepłe miasto, gdzie jest dużo miłej dla oka architektury, fontann i knajp, gdzie piwo kosztuje 1 euro, a z wężyków umieszczonych pod parasolami spryskuje się ludzi wodą (nie ma jak oduczać palenia przez jego rzetelne uniemożliwienie).
W Madrycie nowopoznani Hiszpanie pytali mnie ciągle:
- No i jak ci się tu podoba?
- Macie bombowe metro! – odpowiadałam entuzjastycznie, dopóki nie przyszło mi w końcu do głowy, że to trochę niezręczne sformułowanie, na który to wniosek od razu powinny mnie naprowadzić ich niewyraźne miny.
Madryt pulsował, wypełniony tysiącami, a potem, kiedy okazało się, że na urlop zjedzie tu również ze świtą głowa państwa watykańskiego o numerze seryjnym B-16, zwana potocznie Papieżem, milionami turystów. Człowiek mógł klinem wbić się w dowolną grupę i uprawiać konwersację w dowolnym języku. Co niestety uzmysłowiło mi potrzebę dalszej nauki, jako że moje trzy przywiędłe, nieodkurzone języki okazały się osiągnięciem dość słabym w tej międzynarodowej kakofonii możliwości. Co jednak wcale mnie nie zrażało, ponieważ w kwestii bycia polyglotą nieodmiennie jestem Pollyanną ;)
Ponieważ walizeczce, wielce niechińskiej, którą ostatecznie wybrałam, już pierwszego dnia zaciął się suwak, uniemożliwiając wyciągnięcie czegokolwiek sensownego ze środka, odebrałam to jako oczywisty sygnał zachęcający mnie do pójścia na ciuchowe wyprzedaże ;)
Pani ‘odprawowa’ z lotniska darowała mi w drodze powrotnej naprawdę sporo kilogramów nadbagażu, chociaż byłam gotowa wyrzucić kilka par butów - z dymiącymi jeszcze od licznych wędrówek podeszwami, natomiast inne, mniejsze rzeczy, np. połknąć, póki jeszcze na odprawach nas nie ważą. Co do połykania: niestety zamówienie w samolocie, dzięki radom doświadczonych podróżników, posiłku koszernego, skutkuje co prawda szacunkiem współpasażerów (i znowu okazaliśmy się najorginalniejsi, bo pozostali żrą kanapki z szynką ha!), ale bardzo zawodzi w sensie kalorycznym – posiłek koszerny składa się bowiem z dwóch koszernych krakersów oraz mazi pasztetowej która swoim wyglądem i smakiem zachęca nas do rozważenia prawdopodobieństwa, czy nie jest to przypadkiem fragment jakiegoś zmielonego rabina, np. byłego konsultanta do spraw avionicznej diety.
Dlatego w drodze powrotnej postanawiam (i udaje mi się) wnieść na pokład zestaw składający się z 2 jabłek i sprężynowego scyzoryka do ich obierania; udaje mi się najwyraźniej dzięki filozofii maniany, którą praktykował również pracownik lotniska śpiący na slajdach z rentgena jako podkładce.
Ponieważ już drugi raz zostałam usadzona (może w ramach prorodzinnych praktyk dla samotnie podróżujących kobiet) obok pary z niezbyt-cichym-noworodkiem, brutalnie dźgałam scyzorykiem moje jabłko, rzucając rzeczonej parze wilczo-słodkie uśmiechy, dopóki, śmiertelnie przerażeni, nie zdołali jakoś uciszyć swojej latorośli.
No i tyle. Wróciłam.
Teraz zamiast podeszew dymi mi czaszka, zwłaszcza w kwestii: jak tu zagospodarować sezon jesienny. A w związku z tym, że teraz zamiast dużo chodzić, zaczęłam dużo myśleć - czemu zawsze towarzyszy skubanie się w brodę i drapanie po czole – natychmiast popsuła mi się cera. A ponieważ zamiast regularnie kąpać się w blasku południowego słońca naświetlam się syntetyczną poświatą z monitora, zbladłam o jakieś 3 tonacje. Bolą mnie nogi. Muszę ze wszystkimi rozmawiać po polskiemu. Mam 123 nieodebrane wiadomości mailowe.
Nienawidzę swojego pourlopowego życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
No to cyk! Nie ma się co pieścić.