Piątek
Wyposażona w narzędzie o tyleż efektowne, co niezbyt zabójcze, czyli tapetę, wyruszam w miasto. Pragnę oswoić weekend w moim mieście, znowu się w nim zakochać, lub przynajmniej – patrząc realnie – chociaż powtórnie przyzwyczaić. Niestety wieczór kończy się nadspodziewanie szybko. Imprezujący znajomi liczebnością i entuzjazmem przypominają odwrót konfederackiej armii w końcówce wojny o ustanowienie hedonistyczno-tanecznych stanów pourlopowej wesołości. Większość jest na urlopie (hallo! dzieci poszły do szkoły, już wrzesień! wracać mi tu i pracować na zus!); są wreszcie i ci, którzy po wakacjach postanawiają porzucić hulaszczy tryb życia, picie i palenie i ogólnie pouprawiać sporty łamane na imprezy kulturalne, co chwilowo mnie nie interesuje.
Sobota
Wyposażona w narzędzie o tyleż efektowne, co niezbyt zabójcze, czyli tapetę, wyruszam w miasto. Ci, którzy imprezowali wczoraj, a rzygali rano, niezdatni są do czynów bardziej heroicznych niż zamawianie rosołów w każdej napotkanej knajpie, oraz snucia psychologizujących analiz własnego życia i ostatniego związku przy kuchennym stole we własnym domu, co oczywiście interesuje mnie zawsze, ale chwilowo jakby mniej.
Nie mogę znowu dopuścić, żeby ten precyzyjny wysiłek, od którego tak odwykłam, a który włożyłam w pomalowanie swojej facjaty tak po prostu się zmarnował – w końcu obcowanie z nią w lustrze, to już nie ta przyjemność to kiedyś (po namyśle: jeszcze mniejsza przyjemność niż kiedyś). Wysiłek jednak nie na tyle obfitujący w trwałe rezultaty, żeby przetrwać do jutra, jak sądzę. Ale nie mówmy hop. Noc jeszcze młoda.
Niedziela
Wyposażona w resztki wczorajszej tapety na wczorajszej gębie siedzę przed domem, palę papierosa, wachluję się wiązką rukoli i ziewam. Po czym wracam do łóżka, ale ponieważ niestety wylewam do niego kawę, czuję się zmuszona znowu wrócić do punktu wyjścia, czyli przed dom. Nie mam kawy, więc znowu ziewam.
Jutro poniedziałek. Nienawidzę mojego pourlopowego życia.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
No to cyk! Nie ma się co pieścić.