(Aron Wiesenfeld - Winter Cabin, 2011)
Doprawdyż za wiele czytałam o
nowojorskim establishmencie, by kiedykolwiek aspiracyjnie zachcieć do tego
towarzystwa należeć. Zarówno w pozycjach dawniejszych (jak np u Edith Wharton, którą bardzo polecam)
jak i nowszych (choćby Candance Bushnell) wieje smutkiem, zimnem i pogardą do pseudokultury i
pseudoemocji prawdziwego życia, takiego np za 1500 netto w kraju nad Wisłą,
najprawdziwszego, wiadomo. Ale jedno mi się u nich podoba: te letnie domy w Hamptons. Każdy
Nowojorczyk, który coś znaczy albo chce coś znaczyć w tym ichnim mrowisku,
przenosi się na lato do Hamptons albo udaje, że jedzie w lecie do Hamptons. To
nie tak, żebyśmy my tu w Europie nie mieli stosownych
letnisk. Wiadomo: Lazurowe Wybrzeże jest, dacze na Krymie są, barcelońskie
plaże i włoskie wyspy i Grecje a nawet hotel w Juracie i Międzyzdrojach też,
prosz bardzo. Ale chodzi o to, że to wszystko daleko od każdego jednego stolicznego
życia. A Hamptons jest godzinę drogi pociągiem ode Nowych Jorków i
Waszyngtonów. Jest tak blisko, że można na luzaku zapomnieć kluczy i połowy
gratów. Innymi słowy to jest mega strategiczne rozwiązanie, tylko o punkt niżej
od teleportacji.
Co prawda gdybym ja była bardzo
bogata to bym sobie letni dom postawiła za wysokim żywopłotem na terenie całorocznej
posesji, 10 do 20 minut piechotą albo 5 minut małą cesną zaprzęgniętą w dwie
Arabskie kobyły (taka ekscentryczna dorożka, a co). Gdyż albowiem gdybym była
bardzo bogata to bym mieszkała w miejscu gdzie jest ciepło. I nie narzekałabym
na upały na fejsbuku. Kupiłabym fejsbuka i zamykała konta wszystkim, którzy
narzekają na upały (ale dawałabym bitcoiny wszystkim innym, którzy narzekają,
że w zimie jest zimno).
Hm, no tak, ale o czym to ja
chciałam?
Acha, że jak się nie ma co się
lubi, to się lubi co się ma. Znaczy się Hamptons odpada.
Na lato przeniosłam się na mojego letniego bloga.
Dlatego mnie nie było. I o ile
będę to raczej nieczęsto.
Nie ja pierwsza tak sobie
obmyśliłam, że bloger na poziomie ma
więcej niż jednego bloga. Na jednym pisze co ma do powiedzenia, na drugim
prezentuje fotki, gdzie podróżował, na trzecim zdaje relacje z przebiegu
macierzyństwa albo pracy zawodowej. Oprócz tego na Instagramie pokazuje co jadł
na śniadanie i jak pomalował se dziś paznokcie, na fejsie rozdaje lajki i
śledzi wydarzenia, na twiterze daje linki i pisze bon-moty (do 130 znaków, bo
powyżej 130 znaków to są już bon-bon-moty). I to wszystko robi na płaszczącym się
coraz bardziej zadku (jeśli jest bardziej retro) albo przebierając nogami z
hybrydy do loftu (jeśli dysponuje aj-cosiami).
Bloger aspirujący aspiruje
wszędzie, gromadzi, multiplikuje, trzyma rękę na pulsie, nie daje się wypchnąć
z centrum wydarzeń, kurczowo trzyma się pępka wszechświata aby mu net ambicja
nie dostała przepukliny. A czasem to nawet przemianowuje się na Jasona Hunta,
mujeju.
Nie wiem jak wam, ale mnie to
coraz bardziej brzmiało jak istne szaleństwo. W którym zapragnęłam przestać
uczestniczyć. Stopniowo.
Wtedy okazało się, że umysł nie
stymulowany nowoczesnymi technologiami, nie zapładnianym będąc net-interakcjami
ze społecznościami, otóż umysł taki przestaje czuć imperatyw podzielenia się
przemyśleniami i anegdotkami. Przestaje PRODUKOWAĆ SŁOWA. Przestaje czuć
potrzebę inwentaryzowania cudzych obrazków. I zaczyna produkować własne zdjęcia.
Eh.
W innym miejscu. Blogu na poły terapeutycznym gdyż
ogrodniczym. Ogrodniczo-spacerowo-podróżniczym.
Na którym zastanawiam się czy
można wytępić w ogródku chwasty metodą siedzenia i patrzenia się na te chwasty
dajmy na to. Na którym uczę się nazw roślin i że pecha mam nie tylko ja, ale i
gleba i że od tego pH wiele zależy, np czy coś urośnie czy nie. Na którym
poluję na muchy i pająki oraz a także obserwuję mieszkańców miasta, którzy zachowują
się w sumie dość podobnie. Nie, nie
odbiło mi, po prostu nastąpiło przeciążenie materiału. Po tylu latach
bezpłatnej produkcji lajfstajlowej, no kto by pomyślał.
Na razie nie jestem jeszcze w psychicznej
gotowości do rzucenia w cholerę kompletnie wwwszystkiego, ale myślę, że jestem
na dobrej drodze. Przynajmniej w lecie. Bo żeby tak w ogóle, ostatecznie, to przydałaby się jakaś horendalna popijawa
espresso w realu w rodzaju finisażu (jestem ze starej szkoły dzieci prlu, you
know).
A TY BLOGERZE czy w lecie
przeniosłeś się już na swojego letniego bloga? Czy ograniczyłeś siedzenie na
zadzie w celu wślipiania się w monitor? Czy pomyślałeś ile rzeczy mógłbyś robić
w zamian?
I tylko komci, komci żal, lalala.
ps. Zawsze możesz do mnie napisać
mailem (jakieś słowa) i wtedy mogę nawet dać linka, ale (tak między nami), to
nie warto specjalnie marnować wakacyjnego czasu na jakieś e-eko-pierdy.
ZACHĘCAM
raczej do położenia się na trawie i godzinnej obserwacji żuczka, który z uporem
maniaka wpróbuje wliźć na szczyt trawki. Na której czubku NIC NIE MA! Żeby
następnie się spierdolić z powrotem na ziemię. Doprawdyż, takie obserwacje
generują nowe perspektywy i przemyślenia, kim w istocie jesteśmy mieląc ciągle
na tych blogach, ciągle i wciąż, od lat.
Jednak będzie coś.
Inwentaryzacja dziewcząt na łonach
przyrody.
Było by mi miło, gdybyście tak mnie sobie teraz wyobrażali, ah. Ale tak bardziej realnie rzecz biorąwszy to...
Ukłony.
Spod trawnika.
No i uświadomiłaś mi, że bloger ze mnie jak z koziej d..y rajzentasza... Ech!
OdpowiedzUsuńTy jesteś bardziej kronikarką, a to inna, jedyna w swoim rodzaju liga.
UsuńA co do koziej d. to owszem, może w wyjątkowych sytuacjach służyć jako rajzentasza dla przemytników, chyba że za dużo seriali wątpliwej konduity oglądnęłam, hm.
Bloger na poziomie to ma vloga i trzepie tam tutoriale makupowe.
OdpowiedzUsuńBez sarkazmu w kierunku tutoriali mejkapowych proszę, gdyż dzięki nim się dowiedziałam jak w jedyne 20 minut namalować IDEALNE brwi, które przydają osobowości facjacie (albo horrendalnej zdziwki, jeśli nam rączka się wymsknie...)
UsuńAnyway, bez kamery nie ma kariery.
ech :( Tyle lat razem!
OdpowiedzUsuńMujeju!
UsuńHm. Wypaliłaś się? Wszystko ma swój koniec, kij nawet dwa, a proca trzy. Ale może jeszcze nie teraz, może to przejściowe. Chociaż nie wiem... Blogi żyją zwykle kilka lat. Może na Ciebie już czas...? Szkoda by było, Tak ładnie inwentaryzujesz i tak szlachetnie składasz słowa. Często obce. Dzięki Tobie poznałem słowo endometrium i długi czas zastanawiałem się, co to są fos-pasy, zanim zajarzyłem. Wróć do nas. Może na jesień, co?
OdpowiedzUsuńA na razie - inspirującego obcowania z żuczkami! :)
Bardzo się cieszę, że poznałeś dzięki mnie dwa trudne słowa, w tym jedno z opóźnionym zapłonem jarzeniowym ;)
UsuńTeraz wiem, że nie mogę odejść.
Będę się pojawiać, by podczytywać cudze błyskotliwe obserwacje, skoro mi atroficznie własne nie skapują na klawiaturę.
Bloger na poziomie? Ktoś widział?! :P
OdpowiedzUsuńPS. Proszę mi tu nie histeryzować, jeno inwentaryzować. Dalej i wciąż :D
Poziom sero-toniny w marynacie z estragonu chwilowo padł na pysk ale, panie poruczniku, nie wychodzimy z okopów! ;)
UsuńPani Popiołkowa, koniec świata!!!
OdpowiedzUsuńMożliwe, że tylko ósmy dzień tygodnia...
Usuńmasz racje, i .... nic nie poradzimy:))))
OdpowiedzUsuńNic nie wiem o blogowaniu... ale o wypoczywaniu i owszem.
OdpowiedzUsuńkiss miła i uśmiechy posyłam