Mama Małego P. musi iść do dentysty i ogólnie pozałatwiać różne sprawy, a ja mam dzień wolny, w związku z czym sąd koleżeński nakłada na mnie wyrok kilkugodzinnej opieki nad Małym P.
Zostaję więc zastępczo-tymczasową matką małego dziecka w środku wielkiego miasta. I doznaję wielu objawień o macierzyństwie. Zaczyna się nieźle – wszyscy otwierają mi drzwi i się do mnie uśmiechają. Jezdnię mogę przekroczyć w dowolnym miejscu i czasie, a wszystkie samochody z piskiem hamują, albo rozjeżdżają się na boki - jestem owózkowanym Mojżeszem ruchu ulicznego. Joj. Siła macierzyństwa. Jednak następują i lata chude: zgarnianie zakupów z lady do wózka – złe , mówienie „Ti-ti-ti” z petem w ustach – złe, oglądanie zawartości pieluchy z okrzykiem: „Jezu Chryste, niech ktoś wezwie straż pożarną!” – złe, złośliwe pokazywanie głodnemu dziecku niedostępnej bo niespokrewnionej piersi – złe. Nagle ścigają mnie potępiające spojrzenia, a wokół pełno zmrużonych oczu Matek-Polków i Ojców-Bolków. Jestem wykończona, mój najdłuższy związek nie wymęczył mnie emocjonalnie tak jak ta mała, kiszona kapusta, ta zbyt długo moczona w wodzie stopa, czyli jak nie przypominający jeszcze w pełni człowieka Mały P.
Mam nadzieję, że nasze stosunki się poprawią.
Mam nadzieję, że gdy ja i mama Małego P. będziemy jako dwie wesołe wdówki dzielić pokój w Domu Szczęśliwej Starości, to cholerny Mały P. będzie nam obu przywodził pudełka z belgijskimi pralinami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
No to cyk! Nie ma się co pieścić.