Obiecałam sobie pod żadnym pozorem nie pisać o pracy, ale wyjątki – jak wiadomo – potwierdzają regułę.
Dzisiaj pochyla się nade mną czule, kładzie rękę na moim ramieniu.
– Pani X. – uśmiecha się - Robimy, robimy, robimy!
– Chyba raczej pani Y. – mówię lodowato (jak zawsze, gdy mnie pomylą z okiennym fikusem). – Mobilizowanie idei pracownika nie sprawdza się tak dobrze jak mobilizowanie pracownika konkretnego, do czego potrzebna jest znajomość nazw własnych (*Czy jakoś tak, ale też mądralińsko)
Patrzę mu w oczy, a on patrzy w moje. Nasze mrugnięcia, słowo daję, wydają takie odgłosy PLYK, PLYK, jak na kreskówkach. Chwila się dłuży.
– Więc pani Y. – cedzi w końcu przez zęby ten mój niebiański zwierzchnik, obecnie anioł zemsty, rozsierdzony rosomak, ostatnie stadium ewolucji tłumionego gniewu:
– Pani Y-Y. ROBIMY, ROBIMY, ROBIMY!!!
Moje dni tutaj są policzone.
Powiem więcej: moje dni tutaj są policzone na palcach ręki jakiegoś najbiedniejszego biedaka z Oddziału Amputacji Kończyn Polskiej Akademii Medycznej.
Znaczy się trzeba wybrać się do biura kierownika, dać sobie kilka razy w nos, po czym opuścić firmę z darmowymi biletami lotniczymi do Irlandii, jak w "Fight Clubie". Tia.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
No to cyk! Nie ma się co pieścić.