Jeśli w notce biograficznej
autora jest informacja, że pierwszą
książkę napisał w wieku 11 lat to zawsze się zastanawiam, jakie kompleksy
to ma leczyć i ile jest w tym, ewentualnie, marketingu wydawniczego. Każdy bowiem, kto
miał w miarę rozgarniętych i nadających się do rodzicielstwa rodziców, w wieku
11 lat narysował komiks, napisał książkę albo namalował obraz. I nie klękajcie
z tego powodu narody – chyba, że ktoś to natychmiast opublikował. Oczywiście
chodzi mi takie o takie rodziny, które wyprodukować mogą kolejne czytelnicze
pokolenie, które następnie do ręki weźmie taką książkę z taką notką i prychnie.
I oczywiście chodzi mi o takich pisarzy, który po prostu opowiadają historie, a
nie w wyrafinowany sposób bawią się językiem, dekonstruują język naginając go
do kresu możliwości, kreują literacką budowlę z płynnej gry sylab, fraz, rymów.
Bo wtedy rzeczywiście człowiek się zastanawia, kiedy to się zaczęło ten talent,
ten dar, ta przypadłość.
W przypadku Erica-Emmanuela Schmitta
COŚ jednak jest na rzeczy, bo każda jego (przeczytana przez mnie) książka ma zawsze jedenastoletniego
bohatera. Plus minus. Dziecko, chłopca, nieletniego. Zawsze mamy jeden
schemat: mały plus duży, dziecko i jego
mentor (nigdy rodzic, który zazwyczaj nie staje na wysokości zadania i
ogólnie jest do kitu). Plus parareligijny
kiks jako dodatek. W Oskarze i pani Róży
mamy umierającego pacjenta szpitala onkologicznego i opiekującą się nim
wolontariuszkę. W Dziecku Noego mamy
małego Żyda ukrywanego podczas wojny przez katolickiego księdza. W Panu Ibrahimie i kwiatach Koranu też
mamy chadzającego do paryskich burdeli Mojżeszka (czy w przypadku 11-latka jest
to w ogóle możliwe technicznie, hm?) adoptowanego przez prostego ale czułego Muzułmanina.
W Zapasach z życiem 16-letniego
podrostka i nauczyciela szkoły sumo. Jeden schemat, jedna scena z dwójką aktorów
– tylko przebrania inne. Jest w tym jakaś tęsknota za stworzeniem dziecięcego
bohatera na miarę dzieła Exupéry’ego, no ale Mały Książę może być tylko jeden, nieprawdaż i żadne rzucane po
drodze uniwersalnie humanistyczne mądrości tego nie zmienią.
To nie tak, że mi się ta matryca
nie podoba. Podoba mi się, co ma mi się nie podobać. Nieletni bohater zawsze ma
większą szansę być uroczym i wzruszającym bardziej niż jakiś domorosły
zgorzknialec (bo okoliczności u Schmitta niewesołe są, oj nie). Ale ileż można
przepracowywać problem z nie umiejącymi stanąć na wysokości zadania rodzicami,
aaa?
Z tej okazji galeria bardzo nieszczęśliwych dzieci Jill Greenberg
Najbardziej udaną wersją tego scenariusza wydaje się Oskar i pani Róża – w obliczu ostateczności, jaką jest śmierć dziecka, które jeszcze nie zaczęło tak naprawdę żyć, wprowadzanie przez mentorkę Różę idei Boga jako takiego ma nie tylko sens ale i bardzo pozytywny terapeutycznie wymiar. W całej reszcie mamy klockowe religijne zestawienia i pytania: czym judaizm różni się od chrześcijaństwa, czy wielbiciel Koranu może dogadać się z ofiarą żydowskiej powojennej traumy? Wniosek jest nieodmiennie ekumeniczny: chodzi o ludzi, o konkretnego człowieka i to kim jest, a nie to, jaką religię wyznaje. Czasem aż do przesady, bo ksiądz w Dziecku Noego który zachęconego jego dobrocią chłopca nie tylko odwodzi od przejścia na chrześcijaństwo ale nawet twierdzi, że to on sam powinien być Żydem – to jest kuriozum, które mogło zostać napisane tylko w naszym sekularyzującym XXI wieku. (Mam książkę w oryginale i listę nagród, które zdobyła ta pozycja, co daje nieco do myślenia jaki to też obraz Holokaustu jest obecnie pożądany). Zresztą Schmitt religię traktuje trochę jako rekwizyt, podkład religijny jest tłem dla rozważań o konkretnym bohaterze. Różnicą na poziomie basic, która w obliczu wszechogarniającego humanizmu w walce ze złem (czyli wojną oraz ta-dam: fatalnymi rodzicami) staje się bez znaczenia.
Z tej okazji galeria bardzo nieszczęśliwych dzieci Jill Greenberg
Najbardziej udaną wersją tego scenariusza wydaje się Oskar i pani Róża – w obliczu ostateczności, jaką jest śmierć dziecka, które jeszcze nie zaczęło tak naprawdę żyć, wprowadzanie przez mentorkę Różę idei Boga jako takiego ma nie tylko sens ale i bardzo pozytywny terapeutycznie wymiar. W całej reszcie mamy klockowe religijne zestawienia i pytania: czym judaizm różni się od chrześcijaństwa, czy wielbiciel Koranu może dogadać się z ofiarą żydowskiej powojennej traumy? Wniosek jest nieodmiennie ekumeniczny: chodzi o ludzi, o konkretnego człowieka i to kim jest, a nie to, jaką religię wyznaje. Czasem aż do przesady, bo ksiądz w Dziecku Noego który zachęconego jego dobrocią chłopca nie tylko odwodzi od przejścia na chrześcijaństwo ale nawet twierdzi, że to on sam powinien być Żydem – to jest kuriozum, które mogło zostać napisane tylko w naszym sekularyzującym XXI wieku. (Mam książkę w oryginale i listę nagród, które zdobyła ta pozycja, co daje nieco do myślenia jaki to też obraz Holokaustu jest obecnie pożądany). Zresztą Schmitt religię traktuje trochę jako rekwizyt, podkład religijny jest tłem dla rozważań o konkretnym bohaterze. Różnicą na poziomie basic, która w obliczu wszechogarniającego humanizmu w walce ze złem (czyli wojną oraz ta-dam: fatalnymi rodzicami) staje się bez znaczenia.
No ale czyta się dobrze, płynnie,
a o to chodzi, c’nie? Także ostatecznie dzięki ci, literacka Emmanuelle, coś mi
wypieściła kilka uroczych wieczorów ;)
I jeszcze jedno: Milarepa to żadna tam legendarna baśń tylko miks Anthony’ego de
Mello i Jonathana Carrolla. Doprawdyż nie warta wspominania na okładce. Drogi
wydawco.
Tytuł: Księga o Niewidzialnym
(Milarepa, Oskar i pani Róża, Pan Ibrahim i kwiaty Koranu, Dziecko Noego, Zapasy z Życiem)
Autor: Eric-Emmanuel Schmitt
Wydawnictwo: Znak, Kraków 2012
Jeśli nadal utrzyma się moja chęć brania udziału w czytelniczych wyzwaniach u Sardegny czyli Trójce E-Pik to pod koniec miesiąca możecie się spodziewać dwóch recenzyj. Rzekłam. A teraz idę zjeść legendarną w środowisku jedenastolatków Milupę ;)
Tytuł: Księga o Niewidzialnym
(Milarepa, Oskar i pani Róża, Pan Ibrahim i kwiaty Koranu, Dziecko Noego, Zapasy z Życiem)
Autor: Eric-Emmanuel Schmitt
Wydawnictwo: Znak, Kraków 2012
Jeśli nadal utrzyma się moja chęć brania udziału w czytelniczych wyzwaniach u Sardegny czyli Trójce E-Pik to pod koniec miesiąca możecie się spodziewać dwóch recenzyj. Rzekłam. A teraz idę zjeść legendarną w środowisku jedenastolatków Milupę ;)
Milupa wciąż istnieje?! Nie do wiary!
OdpowiedzUsuńwow :D
UsuńYyy, to tylko taki zabieg parafrazoidylliczny - nabijam się z tego legendarnego Milarepy ;).
UsuńAle bananową, owszem, zjadłabym.
Ciekawe spostrzeżenie :)
OdpowiedzUsuńPonoć każdy pisarz o czymkolwiek by pisał, zawsze pisze o sobie ;)
OdpowiedzUsuńKronos, panie, i Gomora ;)
UsuńDziecko i mentor, powiadasz. Z Małżem mamy szanse. W każdej konfiguracji rodzinnej. Niech skryba siądzie w kącie i spisuje. Jest co.
OdpowiedzUsuńSama spisuj. I publikuj. Ku uciesze starych panien, tj singielek ;)
UsuńOj, lubię Schmitta! "Małe zbrodnie małżeńskie" to cymesik!
OdpowiedzUsuńMając nadzieję, że chociaż w tym cymesie nie ma nieletniego, muszę przeczytać ;)
Usuń"Oskara i Panią Różę" znam, co do reszty brzmi ciekawie. Zastanowił mnie schemat osobowy w powieściach p. E-E S. Może to owoc jego podwójnego imienia ;)
OdpowiedzUsuńAle, o ile mi wiadomo z ewolucjonizmu męskiego (na razie jestem na etapie 6-), to od pewnego wieku, blisko dojrzewania czyli 14+, dorastający chłopiec musi mieć swojego mentora, niekoniecznie ojca, raczej właśnie kogoś obcego, który stanie się dla niego przewodnikiem duchowym.
Co Ty na to pandeMoniu, w końcu Twoje doświadczenie męskiego dorastania jest bardziej zaawansowane?
oho, to materiał na dłuższy dyskurs ;)
UsuńNie wypowiadam się.
Chyba, że mi kiedyś przyjdzie zanalizować archetyp ojca w roli mentora. Lub mentorstwo archetypu w obliczu rodzicielstwa. To zobaczymy ;)
Każde dziecko musi mieć swego mentora albo mentorkę. Ale co jest złego w rodzicach na tych stanowiskach?
OdpowiedzUsuńps.pozdrawiam serdecznie :)
Nic złego, ale rodzice są głównie od zarabiania na pomoce szkolne, więc nie obciążajmy ich za bardzo, nieprawdaż.
UsuńPozdrawiam również.