"Dlaczego Lado ma oczy zimne jak głazy? Może dlatego, że widziały piłę łańcuchową w jego własnych dłoniach (...)
Niektórzy z tych siedmiu płakali, błagali, wzywali
na pomoc Boga, swoje matki, mówili, że mają rodziny i moczyli się. Inni nic nie
mówili, po prostu spoglądali z milczącą rezygnacją, która, zdaniem Lado, jest
symbolem Meksyku. Nieszczęścia przyjdą, to tylko kwestia czasu. Powinni to
wyhaftować jako motto na państwowej fladze."
No chyba nie tylko na meksykańskiej! Ale dzisiaj będzie o przekraczaniu granic hamerykańsko-meksykańskich. I książkowo-filmowych.
Kiedy mamy przed sobą mąkę, masło,
jajka
i proszek do pieczenia, możemy się
domyślać, że powstanie z tego ciasto. Podobnie jest ze składnikami książkowo –
filmowymi – pewien zestaw elementów (a zwłaszcza
klisz) zapewnia określony... zaczyn i wypiek.
(No dobra, chciałam błyskotliwie
zacząć od przepisu na metamfetaminę, ale nie znalazłam w sieci przepisu
- dziwne, nie? ;).
Gdy więc bierzemy do ręki książkę
Dona Winslowa ‘Savages’, w której
występuje dwóch mężczyzn a między nimi kobieta (którego wybierze?) oraz starcie
niezależnych handlarzy marihuaną z meksykańskim kartelem (kto będzie górą?), to
raczej domyślamy się przebiegu akcji i finału. I finał będzie, a jakże,
przewidywalny, dopóki nie dojdzie do ekranizacji, w której wszystko będzie
musiało skończyć się dobrze, gdyż albowiem realizm jest domeną kinematografii
europejskiej raczej. Tymczasem w powieści Don Winslow młodzieżowo i na luzie bawi
się schematami i kompozycją oraz serwuje dowcipne przemyślenia o hamerykańskim
duchu i nieświeżym narkotycznych chuchu – aż się zdziwiłam, że to
szećdziesięcioletni dziad jest, a nie jakiś debiutant.
Chon, Ben i Ofelia tworzą nowy
typ kaliforniskiej rodziny alternatywnej – trójkąt. Jeden z panów jest
twardzielem z wojskową przeszłością, drugi zdolnym botanikiem i pełnym empatii
działaczem charytatywnym. Łączy ich braterstwo i żyła do zakazanych interesów
(sieć dystrybucji wysokiej jakości marihuany). Nie wiadomo, co do tego układu,
oprócz drobnego ciała i młodej wadżajny, rzecz jasna, wnosi blondwłosa Ofelia,
która na każdy problem reaguje jedną mantrą „Muszę iść na zakupy”(dzicy
swojscy). Kiedy do spółki Ben&Chon zgłaszają się niemili panowie z
meksykańskiego kartelu (dzicy zza granicy) z propozycją przejęcia interesu,
nasza bananowa młodzież (no tego się nie spodziewacie!) odmawia a następnie
udaje się na kolację w miasto, pali zioło i uprawia wspólnie seks (to tyle,
jeśli chodzi o schematy ewakuacyjne – nawet ja by wiedziała, że czeba bardzo
uciekać, noszprzeciesz).
Potem następuje konfrontacja z kartelem, a nasi
niezależni przedsiębiorcy muszą walczyć o porwaną i podstępnie przetrzymywaną
wadżajnę Ofelii, jak również jednocześnie o świetną jakość marihujany, bo
amerykański rynek wymagający jest!
"Trudno o wolny stolik z tak krótkim wyprzedzeniem, chyba, że chodzi o Bena, króla hydromarihuany. Wtedy z pewnością znalazłoby się miejsce nawet przy ostatniej wieczerzy. Tak, ponaglaliby Jezusa, żeby szybciej jadł deser, żeby zrobił Benowi miejsce".
Cała sprawa wygląda trochę tak,
że w rozsypaną na blacie kupkę mąki, bach, wali się pięścią i już posprzątane.
Autor w wywiadach wspomina „I don’t event do drugs” (‘Nie robiem w narko’) i
trochę widać, że pisząc, nie za bardzo przemyśliwał nad REALNYMI sposobami
ochujania kartelu. Innymi słowy, risercz na temat narkobackgroundu robił w
biblio, kapewu?
Z drugiej strony – jeśli
wychowaliśmy się na filmach, które w czasie godziny muszą zmieścić kryminalny
plot, więc suną do finału gładko jak prostownica po iberolokach, takie
uproszczenia dają się zakąsić bez wstrętu dla logiki.
Zwłaszcza w wakacje.
A zwłaszcza dlatego, że powieść
jest napisana oryginalnie: trochę lapidarnie, często skrótowo, zawsze bardzo
potoczyście, z kolażowymi wklejkami retrospektywnymi, z didaskaliami niczym
wprost ze scenariusza. I z dowcipem.
" Meksykanie bez przerwy giną na pustyni.
Nawet w południowej Kalifornii, nawet na samym środku
pustyni nie zostawia się sześciu martwych Meksykanów, wśród tlących się szczątków
trzech samochodów, nie zwracając niczyjej uwagi.
Tego wszystkiego można się spodziewać po drugiej stronie
granicy, tak zachowują się Meksykanie.
Ale regularna bitwa w stylu meksykańskim – bomby i wraki
wypalonych samochodów po tej stronie granicy?
To za dużo, panowie.
To oburzające.
To przerażające.
Stosy ciał mają leżeć po południowej stronie granicy albo na
obszarach wyznaczonych dla gangów, a nie na drogach publicznych.
W południowej Kalifornii samochody traktuje się bardzo
poważnie.
Kalifornijczycy bardzo poważnie traktują drogi. Przecież to
właśnie po nich jeżdżą swoimi pieprzonymi samochodami."
I znów powołam się na wywiad z
autorem, w którym wspomina on, że pisał tak, jak to słyszał i widział w głowie –
jako ciąg przesuwających się scen, poporcjowanych w kawałki. My, którzy też nie
znamy narkobiznesu, a za to znamy kolejki po mięso w PRL-u, nie będziemy strasznie
grymasić, jak ktoś nam serwuje 20 deka przemocy i 10 deko egzotycznego seksu,
nieprawdaż.

Powieść Dona Winslowa jest nie
tyle nawet skomponowana pod ekranizację, jest nie tyle nawet zaproszeniem
ekranizacji na randkę już w pierwszym rozdziale - w istocie jest zdjęciem
majtek i nadstawieniem tyłka Hollywoodowi (niestety Hollywood nie utrafił i w
efekcie nie narodziło się udane dziecię, tylko FILMOWY BÓL ANUSA, no przykrość.
Plus wybaczcie potoczystość językową ;)). Nawet zamiast okładki ma ta powieść
plakat promocyjny filmu Oliviera Stone’a
(minus, minus, minus, bo film kiepski oraz każdej książce należy się OKŁADKA z
prawdziwego zdarzenia – tu chyba wszyscy się zgodzimy?)
Zatem przejdźmy do rzeczonej EKRANIZACJI
‘Savages. Ponad bezprawiem’ Oliviera
Stone’a, bo owszem, obejrzałam, bo bardzo mię zawsze interesuje, jak
dozując składniki wizualne da się przekuć słowo w octan celulozy (czy z czego
robią teraz taśmę filmową).
Muszę stwierdzić, że Olivier Stone
albo doznał wypadku z uszkodzeniem rejonów mózgu odpowiedzialnych za dobre,
filmowe decyzje albo za dużo się w życiu nażarł jaj z estrogenem, bo film
postanowił sprzedać jako retrospektywną opowieść Ofelii, która w świetle
zachodu słońca snuje się po plaży i coś tam burczy, że nam opowie o przeżywaniu
orgazmów w duecie, chociaż nie jest dziwką („Wiem co myślicie”). A następnie w
trakcie porwania zaprzyjaźnia się z szefową meksykańskiego kartelu w postaci Eleny
(Salma Hayek), a to z powodu kompleksu braku matki.
Seriously, Olivier? Menopauzę
miałeś? Oswajasz kobiecy punkt widzenia? Chyba cosik ci się pomyliło? Zwłaszcza
fragmenty, w których królowa podziemia Elena-Salma upokarza i policzkuje swoich
męskich macho podwładnych, są po prostu wzruszające. Zupełnie jakby Hilary
Clinton wydała rozporządzenie, ze teraz w filmach o przemocy musowo trochę
trzeba wprowadzić FEMINIZMU, bo inaczej przyznamy dodatkowe dotacje na
szczelność granicy meksykańsko-hamerykańskiej.
Obawiam się jednak, że może
powodem, dla którego film w ogóle powstał, jest John Travolta – wyłysiały,
podstarzały scjentolog, którego nie chcieli nigdzie indziej (no bo serio –
gdzie on ostatnio grał?). Postać grana przez Travoltę jest nieprawdopodobnie w
stosunku do powieści rozwinięta, sprzedajna postawa rządowego agenta
usprawiedliwiona (a jakże), a w finale pojawia się jako obrońca prawdziwych hamerykańkich
wartości („aby nasze dzieci miały bezpieczniej”) i z uśmiechem na ustach
WSZYSTKICH ARESZTUJE. Naprawdę - po książkowym końcu następuje przewijka (nastąp się, wcale tak nie było, tłumaczy Ofelia) i Travolta przybywa okrakiem na helikopterze w nowym, lepszym końcu - nie wiadomo czy śmiać się czy płakać (chyba płakać).
Bardzo żałuję, John, żeś ty przyszedł do mojego domu i pokalał mi monitor tym gniotem.
Taka drobna różnica w stosunku do oryginału, ale świadczy o tym, że
scjentolodzy majom dobrych negocjatorów do spraw jak ma wyglądać film z
podopiecznymi organizacji (przypominam, że za obronę prawdziwych hamerykańskich
wartości w starciu z kosmitami odpowiedzialny jest Tom Cruise).
Zatem ODRADZAM obejrzenie tego
kolorowego gniota o hipisach, nawet jeśli mucho wąsatym kartelowym macho,
pogrywającym z Eleną-Salmą, jest Benicio del Toro we własnej, intrygująco obleśnej
osobie ;), a rzeczona Elena dostaje w finale z broni snajperskiej w silikonowe
cycochy (tak, tak, nie jest letko na tej granicy ;).
Jako snajper wymiękłabym przy
decyzji, w który cycek celować, hm.
.........
Zamiast tego polecam inny film o
tym samym tytule – powstały 5 lat wcześniej
„Savages” z nieżyjącym już Philipem Seymourem Hoffmanem i nadal
żyjącą Laurą Linney – opowieść o dorosłym rodzeństwie, które musi zająć się
starym, schorowanym
ojcem. Bardzo dobry
kawał obyczajowego, choć ponurego kina. A tytułowe ZDZICZENIE jest tylko
emocjonalne – gdzieś między wierszami dowiadujemy się, dlaczego zarówno brat
jak i siostra nie byli zdolni, każde obstalowane w swoim życiu i ambicjach, do
stworzenia normalnych związków i rodziny.
Bo wiadomo – zdziczenie zdziczeniu nie równe. Amen.