Okazuje się, że wcale nie mam depresji z powodu, ze ciągle chce mi się płakać. Mam po prostu STRASZLIWIE przeterminowany tusz do rzęs, który to ów płaczliwy efekt powoduje. Już sam fakt, że w ogóle nie mam czego malować (bo wypadło) powinien mię dać do myślenia, zanim ostatecznie sprawdziłam datę przydatności to użycia (której bliżej do końcówki Cesarstwa Bizantyjskiego niż początków Fejsbuka...) Eh.
Tusz poszedł w odstawkę, płaksa należycie przeszła, nie mniej jednak moje dzisiejsze wyjście wyglądało tak:
(tylko scenografia gorsząco nielepsza...)
ps. Oczywiście przesadzam: chodziło mi o koniec Cesarstwa Austro-Węgierskiego ;)
Wracając do rzęs. Pani ex. w profesjonalnym, acz nachalnie godzącym w kobiecą pewność siebie sklepie, powiedziała mi o cudownym preparacie (circa 130pln), którego używanie spowoduje porost rzęs, "nawet o 2,3 mm!". Ulala. Znów czuję się jak na lekcjach matematyki w podstawówce, równanie z dwoma zmiennymi choć wiadomymi i nie wiadomo, co z tym dalej zrobić: 2,3mm=130zl.
Tzn. wiadomo. Nic.
Biednemu wiatr w oczy (jak to mówią w kraju, nie tylko na jesieni) plus jeszcze 'gone with the wind" (za granicą) - dla moich biednych rzęs (trzech pozostałych, bo reszta zmieniła partię ;) nie jest to dobra wiadomość.
czwartek, 24 listopada 2011
Tuszem zmalowane czyli oczu lnienie
Etykiety:
części ciała,
kobiety jak rakiety,
prywatny akwen,
rzęsy
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
No to cyk! Nie ma się co pieścić.