W starciu z bezsennością człowiek jest jak marzec w bitwie z kwietniem, albo jak maj w walce z hiszpańskim konkwistadorem – może się nawet krwawo ofiarnie wypatroszyć, ale jest skazany na klęskę.
Jest taki moment, kiedy senność napływa, jest gęsta jak mgła, oblepiająca, nachalna i daję mi szansę, ale mam na to jakieś 30 sekund – wziąć i paść, albo zapomnieć i wypatrywać poranka, w oparach prawdziwej mgły. Jak spadochroniarz – jeśli w odpowiednim momencie pociągnie za rączkę, uwolni płachtę materiału i bezpiecznie wyląduje na zielonej jak kołdra z Ikei połaci traw.
Jeden moment, jedna szansa. Do wykonania, gdyby nie to, że jestem więźniem mieszczańskich konwenansów, takich jak: ząb umyć, włos wyszczotkować, soczewkowe pokrowce dioptryczne z oczów zdjąć, piżamę wdziać, pęcherz opróżnić. Moment mija bezpowrotnie, spadochroniarz spada korkociągiem w bezdenną otchłań zmęczenia.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
No to cyk! Nie ma się co pieścić.