O 14 na ogrodowej herbatce mają pojawić się moi rodzice i W, którego chcę im przedstawić. Najpierw pada nerwowy deszczyk, potem rozmowa jakoś się nie klei, bo W. jest wyjątkowo stonowany a tata oklapnięty, ja biegam z tacą, więc to mama, Murzyn tego świata, bierze na kark ciężar animacji rozmowy tego szalonego kwartetu.
Rodzice. Widzę jak się starzeją, wypowiedzi już nie te, nie ma w nich pasji, życia, są za to umykające wyrazy, wyblakłe wspomnienia, zapomniane nazwiska, obumarłe idee. I życiowe resentymenty. Siedzę w ogródku i obserwuję zjawiska przyrodnicze wokół mnie – po deszczu ogród się zazielenia i pęcznieje, zaś rodzice na tym tle słabną, obumierają, przemijają.
W czystym poburzowym powietrzu widzę jakby wyraźniej ich zmarszczki, utkane w smutnie krzaczaste formy na tle zieleniejących w tle krzewów ogródkowych.
Herbata stygnie i zostawia brązowawy osad na wewnętrznych stronach filiżanek.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
No to cyk! Nie ma się co pieścić.