Wieczorem dopadł mnie tak senny zgon, że postanowiłam przed wieczorną sesją pracy obejrzeć sobie fragment filmu "Granice wytrzymałości" czyli hollywoodzkiej opowiastki o wyprawie ratunkowej w Himalaje (gdzie oczywiście 6 osób ginie, żeby uratować dziewczynę o wydatnych wargach plus cała ekipa ratunkowa w rytmie niepokojącej a zarazem pompatycznej muzyki zaiwania po górach nie tylko nasmarowana gliceryną ale też z butelkami nitrogliceryny, które tu i ówdzie wybuchają. Plus - gdybym o tym jeszcze nie wspomniała - niepokojąca a zarazem pompatyczna muza. Plus wybuchy. Plus sceny typu: jejku! znowu wisimy wszyscy na jednej linie nad przepaścią! (że też scenarzysta nie wisi z nami na samym końcu liny, bo byśmy go z czystym sumieniem odcieli!)
Ogólnie film ten tak mnie wnerwia, że naturalnie podnosi mi ciśnienie. Zastanawiam się, czy codziennie rano nie działałby lepiej od budzika.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
No to cyk! Nie ma się co pieścić.