J. planuje powrót do kraju, chyba nieodwołalnie. Na koniec pobytu sprezentowałam mu oparzenia ciała, żeby sobie nie myślał, że można tak bezboleśnie sobie wyjechać!
A było tak:
J. wpada do mnie i proponuję herbatę. Czajnik wyświstuje końcowe takty obrządku wrzątku akurat, gdy kiedy dzwoni mi komórka, więc J. proponuje, że sam zaleje torebki, a ja kiwam na tak.
- Tylko trzymaj za dzyndzel – mówię, zakrywając ręką komórkę. – Ręka na dzyndzel przy nalewaniu. – krzyczę, po czym znikam za drzwiami.
Za chwilę i z kuchni słychać krzyki. Mój czajnik ma to do siebie, że przy przechyle potrzebnym do wylania wody, wypada pokrywka i buchająca gorąca para parzy rękę, na co też naturalnym odruchem jest wypuszczenie czajnika z dłoni, wylanie jego zawartości i poparzenie całej reszty. Należy więc przytrzymać ręką pokrywkowy dzyndzel aka uchwyt aka...?
Oglądamy poparzenia. Bardzo współczuję J., ale drugą półkulą zastanawiam się nad stroną prawną zdarzenia – czy jestem teraz zobowiązana do dożywotniej refundacji jego przeszczepów skóry?
- Przecież mówiłam, żebyś trzymał dzyndzla – biadolę.
J. patrzy na mnie trochę złowrogo, a trochę litościwie.
- Pierwszy raz robię u kogoś herbatę, trzymając się za jaja – mówi obolały J. - z przyczyn kompletnie dla mnie niezrozumiałych, ale wyraźnie ważnych dla gospodarza.
Tak więc najwyraźniej zarówno moja znajomość angielskiego jak i polski wkład w kształtowanie gastronomicznych zwyczajów Europy pozostawiają jednak wiele do życzenia.
- Koniec końców – stwierdza J – i tak w tej zdezelowanej kuchni mógłbym ulec wypadkowi, więc dobrze, że ochraniałem to, co najważniejsze.
Tak więc najwyraźniej oprócz posiadania nowoczesnego elektrycznego czajnika z ergonomicznym uchwytem wkład J. w przełamywanie barier zarówno językowych jak i kulturowych pozostawia wiele do życzenia.
sobota, 2 lipca 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
No to cyk! Nie ma się co pieścić.