Widziałam wczoraj, w centrum miasta, piękną parę wychodzącą z pięknej kamienicy i wsiadającą na stylowy skuter. Ona piękna i on piękny. I wieczór piękny. Powietrze nagrzane słońcem, nadzieje falujące w tym gęstym powietrzu niczym złoty pył, niczym drogi efekt specjalny, nie wmontowany jeszcze do ostatecznej wersji filmu, ale uwzględniony w scenariuszu. Zapowiedzi zdarzeń, które jeszcze nie nastąpiły, ale są już po wielokroć rozpisane: pracowite poranki przed wyjściem do pracy i leniwe wieczory po powrocie z kina, zapachy rabarbarowego ciasta z piekarnika, książki z zaznaczonym dla drugiego akapitem, odgłosy wirującej pralki z jasnymi rzeczami obojga, ciche rozmowy przy kuchennym stole, głośne westchnienia w sypialni obok. A w tle muzyka – z jego iPhona, na jej ładowarce.
W tej kamienicy i jej podobnych.
Przyszłość rysuje się w różowych barwach...różowawych w każdym razie.
Nastaje chłodny, wilgotny wieczór, wracam w końcu do domu. Przed drzwiami, obok wycieraczki, leży martwy ptak. Puste oczodoły, dziób otwarty, skrzydła rozpostarte, poszarpane; zjedzony, ale niedojedzony, złożony niczym ofiara okrutnemu bóstwu. W grafitowej czerni zapadającego wokół zmierzchu znikają stopniowo kolory wszystkich rzeczy. Nie wiadomo, w jakich barwach rysuje się przyszłość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
No to cyk! Nie ma się co pieścić.