Pewnego niepięknego popołudnia zostałam odznaczona orderem Niani oraz obdarowana zastępczym dzieckiem w postaci małoletniej kuzynki, z którą – na skutek deszczu i braku pomysłów – wybrałam się do kina na, cóż, ostatniego Harrego Pottera. Próba zdrzemnięcia się w czasie seansu została zniweczona przez spektaklularne wybuchy i pożary oraz – co już w ogóle mnie rozbudziło, całą masę – jak na film młodzieżowy – truposzy. Spasiona tą masakrą sala kinowa, jak dało się słyszeć z szeptów wokół (chyba, że była to część dubbingu...) rezolutnie oczekiwała śmierci któregoś z głównych bohaterów. Tymczasem pod koniec filmu Harry dostał do rozważenia iście dantejski problem: czy chce raczej umrzeć czy raczej żyć, do wyboru, do koloru. Kuzynka, małoletnia, ale trzeźwa na umyśle, popukała się w czoło nie widząc w tym żadnego dylematu. Do dylematu było bliżej mnie, ponieważ fotel był straszliwie niewygodny oraz obrzucano mnie popcornem w przerwach między podziwianiem wyczynów aktorskich Ralfa Fiennesa, który co prawda grał bez nosa, ale bardziej przekonująco niż w „Lektorze”. W ostatniej scenie filmu małoletni aktorzy, grający swoje postaci ‘20 lat później’ (czyli owinięci w prochowce i apaszki oraz włosowe buły dundające na wysokości ramion i będące chyba wymuszonym przez autorkę hołdem dla czasów Margaret Thatcher) w towarzystwie młodszych kolegów, grających ich pociechy, ostatecznie – jak się wydaje - zamknęli te potterowa sagie.
Adieu czarodzieju! Cyknij w końcu Hermionę, a jak skończą ci się milijony to powrócimy do tematu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
No to cyk! Nie ma się co pieścić.