Dzisiaj P., który niedawno przeszedł na wegetarianizm - wakacyjny wegetarianizm, jak podejrzewam - zagląda mi do lodówki.
- Dlaczego masz w lodówce tyle mięsa? – pyta z gorliwością neofity.
Rzeczywiście, choć to niezupełnie w moim stylu, chwilowo oprócz tuńczyka i łososia, na pólkach pręży się również cielęcina, kawałek wołowiny i kotlet wieprzowy, który zapewne niedługo sam ucieknie do szafki z butami, żeby zostać kolejną podeszwą. Zupełnie jakby rzadko spotykany układ gwiazd i planet spowodował to niezwykłe, kosmiczne spotkanie gatunków różnych ras w mojej lodówce. Brakuje tylko zamrożonego ludzkiego ucha w zamrażarce.
A to tylko pozostałości niezwykle rozwiązłego weekendu eksperymentów kulinarnych, spowodowanego opadami. O ile bazyliowo-rukolowe pesto może być przejawem rozwiązłości, a nie pełni sezonu. Pesto, do którego zabrakło mi nieco parmezanu, tak, że musiałam wybrać się do bajeranckiego, nowootwartego sklepu w pobliżu.
- Parmezan? – pytam bladą i zmarznięta ekspedientkę w dziale serów.
Ona zaś patrzy na mnie tak, jakby za chwilę miała odpowiedzieć ze złością:
- No, la puta pretensjonala, no parmezano, tagliatelle y papa mobile. I wszyscy tu marzymy o Italii.
Wnętrze sklepu jest wyjątkowo mroźne, nie wiem czy dla podtrzymania życia fikuśnych roślin czy dla odstraszenia rodzin z dziećmi, które po 5 minutach tego biegunowego klimatu mogłyby zamienić się w mrożonki.
Przeglądam ofertę, przechadzając się wśród półek. Z serów: gołda, morski i edamski oraz mnóstwo gatunków kiełbas. Najwyraźniej moje osiedle zostało sklasyfikowane jako robotnicze i nie czytające bloga Kwestia Smaku. Niech to.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
No to cyk! Nie ma się co pieścić.