niedziela, 17 czerwca 2012

Gość w dom, Bóg w dom czyli jak pewien Kresowiak uwiódł mnie swoim minimalizmem werbalnym ;)

Kolejny pierwszy piątek miesiąca. Na moją komórkę dzwoni ksiądz, który z okazji posługi dla starych i chorych przychodzi z tej okazji do nestorki rodu naszego, nieruchliwie owózkowanej Babuni.
- Czy ktoś może być w tych i w tych godzinach w domu, żeby otworzyć? - pyta ksiądz. Widzę postęp, bo jeszcze niedawno ksiądz dzwonił  spod bramy z ochoczym:
- Jestem pod bramą!
No to super, a ja w Wadowicach, a komórki wynaleziono po to, żeby wcześniej się umówić, przy bramie to możemy pogadać przez domofon. Widzę więc postęp i jako kowal tego postępu jeszcze go podkuwam:
- Niestety w tych i w tych nie, ale w tamtych siamtych zapraszamy.
I tak, krakowskim targiem, umawiamy się, zazwyczaj na drugi poniedziałek miesiąca, bo w piątki religia mi się nie za bardzo widzi, a w poniedziałki jakby bardziej ;)
Na końcu  rozmowy mówię grzecznie jak należy:
- No Chwała Bogu!
- Szczęśc Boże! - poprawia mnie skonsternowany ksiądz.
- A tak,  rzeczywiście, szęść... to znaczy szczęść!
No po prostu świetnie. Właśnie skompromitowałam się jako idealna parafianka! Okazuje się, że choć ewidentnie wiem, że dzwoni, ale w którym meczecie to już nie.
Ksiądz wielki jak drwal, rozłożysty jak dąb, umiejętności konwersatoryjne też ma zresztą podobne, no ale nowy w parafii, więc dajmy mu czas na oswojenie się z uwielbieniem parafianek ;). Po zaśpiewie domniemywam że chyba z Kresów. Ale najlepsze w tym wszystkim jest to, że ten kawał chłopa, co ledwo się w drzwiach mieści, niesie w ręku małą, złotą torebusię ;) (dla nieobeznanych z tematem wizyt domowych: z eucharystią).
Wpuszczam, zaprowadzam, dyskretnie się wycofuję, nie podsłuchuję spowiedzi szacownej babci (które niestety i tak donośnie słychać zza drzwi: "Ale ja nie mam żadnych grzechów!!!") odprowadzam do drzwi. Pełna kultura. I ksiądz na tej kulturze, dobrej woli i grzeczności się rozwija jak kwiat, bo na ten przykład raz kiedy się antropologicznie skusiłam, żeby uczestniczyć w tym ekspresowym  mini obrządku dla parafialnych staroci (byłam strasznie ciekawa, co on też kisi w tej torebusi), stojąc sobie cichuteńko w rogu pokoju to ksiądz wyartykułował ku mię dwa takie oto słowa:
- Kolana chore?
I  podczas gdy w mojej głowie, urzeczonej tym minimalizmem ziem wschodnich toczył się jakiś błyskawiczny proces myślowy, jak to skrócić w celu, żeby było zrozumiale, ale nie za długo, że po prostu nie wpadłam na to, że zachodzi potrzeba klęku, no ale skoro zostałam zakwalifikowana do paraolimpiady, to może że jakaś historia choroby ale bez romansów z przymiotnikami i w owijce zdań złożonych i że skoro Wyprzedaż to Wyprz to może wystarczy sam  'słup' (ale to pachnie żoną Lota) i w czasie gdy moja głowa dymiła moje usta powiedziały:
- Kręgosłup.
- Uhm.
Uf. Temat  zgrabnie zamknięty.
I tak zadzierzgnął się był między nami pierwszy dialog. Ale potem sinusoida wzajemnych relacji poszła w dół. W grudniu zgłosiłam zapotrzebowanie na poświęcenie mieszkania. (Za dużo razy nie pilnowane jajko na twardo kończyło na suficie, a to mi pachnie jakimś Antychrystem.) Ale wyszło, że nie teraz, następnym razem. Następnym razem mieszkanie było umiarkowanie ogarnięte. Moje zachęty nie skutkowały:
- No toż właśnie po to proszę o święcenie, żeby SIĘ wysprzątało!
Nie no, niewysprzątanego nie można, kiedy indziej. Indziej zapomniało się kropidła, no ok, zdarza się. Następnym indziej nie było święconej wody, a moja cierpliwość zaczynała już z deczka szwankować. No ale nic to, chodzi w końcu o rytuał, a nie o kwas azotowo-fosforowy, więc wodę ksiądz może sam wyświęcić, to nie egzorcyzmy.
- Proszę przynieść wodę - mówi ksiądz.
- A co ksiądz zamawia: kranówkę, przegotowaną czy mineralną? - pytam (oj, źle! bardzo źle)
Woda święcona się w końcu znajduje w przepastnych babcinych zapasach, pełnych starych oprawek do okularów, PRLowskich medali za długość pożycia małżeńskiego i sztucznych szczęk.
I - o mujeju! - ksiądz święci domostwo (jakąś stetryczałą palemką ze święconki, bo kropidło się rzecz jasna znowu w torebusi nie zmieściło. A że z palemki kłaki lecą, a ja  mam na linii rażenia świeżo zaparzoną kawkę,  to sugeruję, żeby po ścianach chlapnąć.
Ksiądz zrasza  galerię obrazkową.
- Dostrzegam wpływy południowoamerykańskie - mówi z przekąsem, a ja połykam własną gałkę oczną, co ją z wrażenia zassałam. No proszę! Couture torebusi niezbyt haut, ale obeznanie w sztuce sialalala jest i zdanie jakże frywolne pojawiło się na wyboistej drodze naszych ubogich werbalnie relacji.
Także bardzo ciekawe zjawisko te pierwsze piątki i czekam na dalszy rozwój wypadków.

Poniżej zagadka: co to jest?
















Nie, to nie XIX-wieczny telefon, to nowoczesne kropidło z podstawką ;)
A to?













Nie, to nie przyrząd do niecnych i bezbożnych praktyk w sobotnie wieczory, to kropidło bez podstawki.

foto z dewocjonalia24pl

4 komentarze:

  1. Toż bym w życiu nie skojarzyła z telefonem. Prędzej z czymś co i do życi się nada...

    OdpowiedzUsuń
  2. Raczej mikrofon na posiedzeniu kurii biskupiej ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ha! Cudny masz nagłówek! :D Rozbawił mnie ten opis :D Jakże on prawdziwy i zabawnie brzmi zestawiając go z cytatem Jane Austen;)
    Przekornie tak. Jestem zachwycona! :D
    Pozdrawiam serdecznie:D

    OdpowiedzUsuń
  4. No i znowu zeszłam niemalże na zawał ze śmiechu. Rozumiem, że chcesz się w ten niecny sposób pozbyć wiernej czytelniczki? Nieładnie koleżanko! Nieładnie:)))

    OdpowiedzUsuń

No to cyk! Nie ma się co pieścić.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...