"This morning I saw the country from my window a long time before sunrise, with nothing but the morning star, which looked very big." napisał artysta w liście do brataTheo. I Vincent wziął i namalował. A potem to już chuzia na józia, wszyscy od tego kupony odcinają.
Takie multimedialne obrazy będą nam już niedługo wisieć nad kanapą, tak tak. Gdybyż biedny pionier Kodak (zamiast produkować te żenujące multimedialne ramki na zdjęcia) wpadł na to jak, to może by nie upadł. A tu coś dla miłośników puzzli. 7000 puzzli i 11 godzin na pierwszą (nieudaną) próbę zbudowania Gwiaździstej Nocy. I prawie 2 miliony widzów od końca czerwca.
No ale gdybym to ja dwie doby układała klocki to tylko taka oglądalność dałaby mi szczęście (chyba)
Tymczasem studentka Serena Malyon, córka założyciela Artcyclopedii by the way, wykorzystując efekt tilt-shift oraz (no kto by pomyślał) Photoshopa sfotografowała obrazy Vincenta że niby trójwymiarowo, z rozmazem, tzn pardon, rozmachem.
Nie będę kolejny raz katować Starry Night, niech będzie to 'Starry night over the Rhone'
Tak mi się to narzuciło dzisiaj, w rocznicę śmierci Vincenta (ucho miało swoją rocznicę trochę wcześniej ;)
Tyle się postów ostatnio naczytałam o wspominkach z PRLu... a ja się w podstawówce kochałam w Vincencie :)
Starry Night (interactive animation), Starry Night - Vincent van Dominogh
Bądźmy szczerzy, plany były ambitne i rozbudowane, ale po szybkim spojrzeniu w kalendarz (połowa wakacji? alejakto?) odzyskanie formy przed wakacjami nie wchodzi w grę. Trzeba improwizować przy pomocy durszlaka ;) Voila:
Kołowrotki biodrami nie pomogą.
Protokół Tabaty zbyt dramatyczny, podejrzanie krótki a poza tym po co osobie, która ledwo co ma kontakt z jakąkolwiek odmianą tlenu, podniesienie wydajności beztlenowej?
Dobrym sposobem jest również mało subtelny ale skuteczny sposób, który odnajduję czasem w statystykach wejść na bloga - fraza:
"Mniej żreć"
No zasite.
Niestety niewielkie stada krówek regularnie mają wypas w jaskini moich ust :)
A tak w ogóle to co ja chciałam? Ano tak: powitać Olimpiadę, która - i tu nie zakrztuśmy się oliwką - ma rodowód grecki. GRECKI!
O impulsywnym zakładaniu wydawnictwa. O konfiturach z komercyjnych projektów, dzięki którym można wyłożyć na te niszowe.
O małżeństwie na dwa domy i oddzielnym spędzaniu świąt.
O nazwisku które przeciera. Wiele ścieżek. O właścicielu nazwiska, który nie lubi przemeblowań i spędów.
I o podróżach do zapomnianych krain.
Wiedziałam co prawda że Stasiukowie są stadłem uprzestrzennionym ponad przeciętną potrzebę miejskiego agorafoba, ale teraz już tak łatwo mi się uśmieszek na twarzy nie wybroczy, gdy usłyszę, że w konkursie literackim Czarnego do wygrania jest jednoosobowa tygodniowa wycieczka do Rumunii. Bo to kwestia specyficznego gustu i tyle.
Rozmowa z szefową wydawnictwa Czarne, Moniką Sznajderman, której już kolejny raz Stasiukową nie nazwę, Boże przebacz.
Ciekawa jestem, jakie propozycje przysyłają wam autorzy?
- Wszystko poza poezją, której nie wydajemy - od wspomnień po fantasy, także blogi. Niestety, 90 procent to straszliwe gnioty. W Polsce wszyscy próbują pisać, to się stało niesamowicie demokratyczne i masowe. Zadziwiające, bo żeby napisać książkę, trzeba naprawdę dużo czasu. Czy ludźmi kieruje chęć zaistnienia, czy wewnętrzna potrzeba wypowiedzenia się? Nie wiem. To często wzruszająco nieporadne, widać nieoczytanie w narodzie, brak językowych kompetencji. Choć ten oddolny, amatorski ruch i tak jest dla mnie dużo ciekawszy niż cała masa konfekcji literackiej z Ameryki, gdzie co drugi człowiek jest absolwentem kursu kreatywnego pisania i potrafi napisać poprawną powieść, która nie jest grafomanią, ale nie jest też literaturą. Są też młodzi ludzie, którzy już wiedzą, że na literaturze, tak jak na wszystkim, można zarobić, przychodzą do nas z gotowym planem promocji i mówią, że ich książka będzie sukcesem, jeśli tylko my się trochę przyłożymy. Jakby przychodzili do agencji marketingowej. Używają języka biznesu reklamowego, którego nie potrafię powtórzyć. To dla mnie ciekawe doświadczenie pokoleniowe, są tak zupełnie różni ode mnie, że całkowicie się nie rozumiemy.
Rynek książkowy jest chyba dużo trudniejszy, niż kiedy zaczynaliście?
- Problem polega na tym, że między nakładami bestsellerów a nakładami ambitnych książek jest ogromna przepaść. Najlepiej sprzedają się klony. Coś musi być jak Mankell albo Stieg Larsson. Szwedzi zaproponowali nam zresztą wydanie "Millennium", gdy Larsson nie był jeszcze w ogóle znany. Dopiero zaczynaliśmy z serią kryminalną i trochę się bałam, bo chcieli nam od razu sprzedać trzy grube tomy. Koleżanka przeczytała to po niemiecku i powiedziała: "Daj spokój, to nudna cegła". Wspaniałomyślnie to odrzuciliśmy i straciliśmy dużą kasę.
W
niedzielę odbywa się u mnie grill dla znajomych – kuchnia taka, na jaką mnie
stać emocjonalnie i nerwowo, czyli prosto i po farmersku - mięso i sałatka. I owoce na deser. Dla harcerek wino, dla skautów piwo a
dla wszystkich potem mojito, tylko że z rumem. Rodzice w miłym geście
zgłaszają chęć pomocy. Tatuś w super miłym acz powodującym (mój) zawał geście
wpada trzy godziny przed imprezą zbudować altankę (!) w związku z czym zamiast pichcićmuszę asystować z młotkiem, miarką i wiertarką albowiem rzeczy te raz
przez mnie spuszczone z oczu przemieszczają się w nieznanych kierunkach pędzone
wichrem tatusiowego altzhaimera i trzeba je potem znaleźć, co opóźnia całe
przedsięwzięcie, które w założeniu miało być grillem, a nie remontem.
Ściągnięta na pomoc mamusia przynosi niczym łapówkę ciasto, którego sama nie
jestem u siebie w stanie zrobić, gdyż kuchenka moja (pamiętająca czasy Gierka
lub może tylko okrągłego stołu) nie nosi znamion posiadania takich funkcji jak
możliwość ustawienia temperatury czy termoobiegu. A spróbujcie zrobić ciasto w domu
rodzinnym, w królestwie mamusi, z
mamusią wczepioną w kark jak kleszcz i sączącą do uszu złe zaklęcia (Źle!
Nie tak! więcej mąki! Mniej sody!). To nie na moje nerwy, które dzięki
altankowej działalności tatusia i tak są w strzępach.
Jak
by nie było grill odbywa się, i choć wegetarianie nie cierpią od żywnościowego
nadmiaru, inni przyjeżdżają po obiedzie jak na urlop do Niejadkowa a co
poniektórzy – co osłabiło mnie już zupełnie – z własną bułą i parówkami, uznać
go chyba mogę za nasiadówę udaną.
Wieczorny
telefon rodziców powinien dać mi do myślenia – ale dzięki wysyceniu komórek
rumem – nie następuje w nich najmniejszy
nawet ferment podejrzliwości.
– Czy zostało coś z
jedzenia? – pyta niewinnie tatuś.
– Yyy no tak – odpowiadam. –
Zostało.
W
poniedziałek wracam do domu i widzę na ogródku tatusia ustawiającego krzesła
obok rozgrzanego grilla. Uznaję w związku z tym, że nastąpi rodzinny obiad,
przesunięty z tradycyjnej niedzieli. O święta naiwności! W kolejnym kadrze
widzę parę rodzicielskich sąsiadów, którzy pod karną musztrą tatusia wynoszą z
kuchni to, co jest oraz szatkują to, czego nie było: on (co logiczne ;) ogórki,
a ona pomidory. Ciśnienie
podnosi się i już czuję podmuch nadciągającego cyklonu. I rzeczywiście - w
następnej odsłonie pojawia się reszta
wesołego, emeryckiego korodowdu: są tam sąsiedzi i znajomi i znajomi
znajomych oraz spowinowacone kuzynostwo a liczba ich miljon, a każdy czegoś
chce i trzeba mu to przynieść i podać i do stołu nakryć i przynieść i zanieść i
kto to oczywiście robi? Oczywiście ja.
–
Ach – myślę. – Więc to jest cena za to ciasto.
I
uwijam się jak w ukropie, bo emeryci chwaccy i weseli, czasu mają co prawda w
bród ale możliwości już nie te, żeby samemu tak. Emeryci nie przyprowadzają co
prawda dzieci ale adehadyczne wnuki, i trzeba z nimi pobiegać, postrzelać z procy i z łuku i rozpalić ognisko, co daje chwilę wytchnienia - niestety
tylko do czasu gdy okazuje się, że łatwiej niż cackać się z wrzucaniem do ogniska,
wrzucić ognisko w stos suchej trawy i gałęzi, co rezultuje potrzebą gaszenia
płonącej połowy ogródka. Dzieci o tyleż wdzięczne, co pocieszne, doceniając moją
pełną poświęcenia postawę, zaczynają mnie na swój sposób naśladować – paląc papierosy zrobione z suchej trawy zawiniętej w karton a takżepróbują mnie
zadziwić - robiąc szpagat w locie z górnego poziomu trzepaka. W związku z czym trzeba je następnie reanimować (a kto
mnie pouczy jak reanimować suspensoria dziewięciolatka? No idea!) Bo kto się
tym oczywiście zajmuje? No przecież nie zajęci karkówką i kaszanką oraz
pozostałymi owocami rent emeryci. Bo to przecież sensu stricto NIE ICH dzieci.
–Ach – myślę. – Więc to jest
cena za altankę.
Ogródek
płonie, tatuś bryluje, mamusi nie widać. Nie napisałam jeszcze, że w ramach
zemsty lub może dla unaocznienia mojego entuzjazmu ubrałam się w bardzo skąpy
top („Prosz – czym chata bogata’), który powoduje, że emeryci męscy w moim
towarzystwie wybauszają gały i drapią się z konsternacją po siwych czaszkach.
– Nie mogłabyś się ubrać
jakoś skromniej ? – pyta zacukany tatuś.
–Ależ ubrana jestem w
najskromniejszy kawałek materiału, jaki udało mi się znaleźć – syczę w
odpowiedzi.
Wkrótce,
jak dostrzegam kątem oka, zaczyna się na mnie zaczajać z aparatem niejaki
emeryt E, który pstrykając zapamiętale wyskakuje z najmniej spodziewanych
zakamarków ogródka, przynajmniej do czasu, gdy się potyka i wpada w mirtowy krzak,
co znacznie ostudza jego zapał. (Przez chwilę wygląda to jednak tak, jakby w
chwili erotycznej desperacji próbował ten mircik obłapić i zmolestować ;)
Jesteśmy
już na etapie deserów i udawania przez dzieci psy (‘Od teraz chodzicie tylko na
czworakach i szczekacie’ – pouczam –‘ Albowiem rozważam możliwość przygarnięcia
psa i muszę zobaczyć jak to wygląda’. O dziwo – łyknęli to ;)) kiedy pojawia się mamusia.
Mamusia
miała wczoraj mały wypadeczek, otóż jak się okazuje potknęła się i zaryła
twarzoczaszką w chodnik, o czym nikt mnie poinformować nie raczył, ‘aby mnie
nie martwić’. Mamusia z rodziny
wielbicieli Małysza, więc kiedy już leciała ręce złożyła oczywiście karnie po
bokach, nie żeby tak niesportowo twarz osłonić czy coś i teraz ma coś zamiast
twarzy. Mamusia bez twarzy wchodzi na scenę ogródkowej imprezy na tle
dymiących zgliszcz ogniska i upiornych odgłosów psiego wycia i powiedzieć, że robi mi się słabo TO MAŁO.
Rozlegają
się oklaski i nawoływania i wyjaśnienia oraz ogólnie kociokwik. I wtedy zaczynam
postrzegać grila z moimi znajomymi nie tyle za imprezę udaną, co raczej nudnawie
poprawną – mimo, iż dysponowałam tą samą powierzchnią, sprzętem a nawet jednym
utykającym gościem-kaleką. Hm.
Dość
powiedzieć, że to, co w założeniu miało być przyrodniczo logicznym odzwierciedleniem
łańcucha pokarmowego – starsi i słabsi
zjadają resztki po młodzieży w kwiecie wieku – całkowicie wymknęło się spod
kontroli jako impreza na cześć ocalałych,
albowiem u mamusi przy pomocy prześwietleń zdiagnozowano życie oraz możliwość
uczestniczenia w tym towarzyskim. Do nocy późnej i możliwe, że
gwiaździstej - gdyby przez kłęby dymu dało się jakieś gwiazdy dojrzeć - towarzysz tatuś rozlewał nalewki a rekonwalescentka
mamusia przeglądała się w mięsno różnorodnej powierzchni grila jak w lustrze
(mniam ;)
Teraz
w całym mieszkaniu zionie ogniskiem i łypie na mnie jakieś 20 brudnych szklanic
i talerzy – więc oczywiście zamiast to ogarnąć...piszem ;)
W tym roku byłam wyjątkowo bezwzględna i wyrwałam tego gatunku jakieś miliard trzysta sztuk z całej połaci trawnika (co wyjaśnia tajemnicę łupania w krzyżu - i to nie tylko w niedzielę ;)
In mementum więc.
Dmuchawiec wielki jak ego Dalego ;)
Co się kisi w dandelionie? Zaczynam podejrzewać, że człowiek gdzieś w okolicach trzydziestki zaczyna dopiero doceniać ten rodzaj sztuki filmowej, jakim jest time lapse ;)
Żółty i puchaty - nie dziwota że swoją piosenkę miał w latach 80...
Bardzo smutna i przygnębiona.
Głównie tym, że jestem niewystarczająco smutna i przygnębiona, co może jednak świadczyć o tym, że jestem socjopatycznym babochłopem a nie czułą i romantyczną metresą dodawaną moim wybrakowanym wybrankom w promocji do kuchni i alkowy.
Zostałam oskarżona o bycie dziką lokatorką, o nielegalnie darmowe odciąganie gazu i prundu oraz o wykręcanie się od płacenia podatków vat – wszystko w sensie emocjonalnym oczywiście. Co tylko by połechotało moje anarchistyczne ego, gdyby nie było oczywistym wykręcaniem kota ogonem. Nie jestem specjalistką od kotów, jako że nigdy żadnego nie miałam (oprócz bezczelnego dachowca, który ostatnio się przypałętał i wyleguje się w rabatkach albo przekrzywiając łeb i prychając przygląda się moim wieczornym skłonom i wymachom, co znacznie uszczupliło ich częstotliwość) ale wykręcanie kota ogonem jestem w stanie wyniuchać niczym doświadczony pies celnika. Znamy ten motyw z amerykańskich kryminałów: nie sztuka zabić, uciec i siedzieć cicho z nadzieją, że nas nie znajdą - znacznie lepiej podrzucić dowody i kogoś wrobić. A najlepiej tak go zmanipulować, żeby sobie je sam podrzucił a potem zgłosił się na policję, sądząc, że chodzi o sprostowanie w kwestii mandatu.
– Jednym słowem wracasz do punktu wyjścia – mówi praktyczna K., sącząc u mnie kawkę. – Znowu nie masz nikogo, kto by ci wniósł tą szafę na pięterko.
– Tę – poprawiam.
– Znowu nie masz nikogo, z kim mogłabyś poprawnie porozmawiać.
Ano.
Po namyśle stwierdzam, że M. nigdy przenigdy nie wniósłby pięterko wyżej tej cholernej szafy (pięterko dosłowne, nie emocjonalne, chociaż po namyśle stwierdzam, że może jedno i drugie, skoro już ujeżdżamy tętą metaforę chałup-niczą), że prędzej wynajęłabym ekipę opłaconą ze sprzedaży własnej nerki niż go o to poprosiła. Ale to tak zupełnie nie a propos, bo przecież szafa niczemu nie jest winna. Za to kilogram krówek owszem, bo wcale nie pomógł : I
Na szczęście mam to :D
I piosenka też nie zaszkodzi. Plain White T Hey There Delilah
Dzielni cykliści zakończyli przejażdżki w strugach deszczu, zwyciężył (nie wiadomo czy włochaty)Włoch.Oficjalna strona Tour de Pologne informacje podawała w sposób wielce kontrowersyjny, muszę przyznać:
Ostatni etap rozpoczynający się i kończący w Krakowie padł łupem Niemca Johna Degenkolba.
Czy my się nigdy nie wyzwolimy z tych wojennych zaszłości, o Zeusie! Smutny uśmiech mój powodują też sformułowania, że "Peleton stracił pół minuty i nie było to możliwe do odrobienia". Drogi Peletonie, ja straciłam ostatnią dekadę i nie widzę możliwości dorobienia się, co powiesz na to?
Jakby nie było, kilka obrazków rowerowych nie zaszkodzi:
Ludzie wschodu jak zwykle zadziwiają gracją oraz doborem przejażdżkowych gadżetów (brylok o kształcie wielbłąda)
Ludzie zachodu stawiają na dizajn z użyciem pleksi.
Albo historię ;)
...niezawisłość?
praktyczny mariaż gatunków
yyyy?
Ważne jednak nie tylko jak się jedzie ale i jak parkuje. Angielscy studenci dizajnu rozwiązują to koncepcyjnie
U nas rozwiązaniem jest taśma, chyba że chodzi o doraźny postój wiejskiego spidermana
I jako wątpliwej jakości płęta odezwa roweru, któremu zrujnowano i dzień i integralność zdaje się ;)
Dorobiłam się w końcu zwierzęcia domowego, a jest to oczywiście pająk (z dupskiem tak dużym, że od razu przypadliśmy sobie do gustu). Uwił sobie lokator ów siatkowe gniazdko między ścianą a lodówką, bardzo dyskretnie, więc gości mi nie straszy. Za wynajem kącika pobieram bardzo rozsądną cenę w wysokości 3 much lub 5 komarów dziennie - sądząc jednak po tym, co mi po mieszkaniu lata na skutek chronicznego otwarcia okien, czynsz jest do negocjacji. Poza tym czy ja nie widzę, że na waleta mieszka po kątach jeszcze jego 5 krewnych? Mimo, iż zachowałam się nad wyraz uprzejmie wrzucając mu pierwszego dnia do siatki wielką komarzycę, ubitą po 10 minutach walki ręcznikiem kuchennym (możliwe jednak, że była to godzina, hm)
Pajączysko moje kochane jak sobie raz speklowało tłustą muchę to wpadłam we zazdrość, bo ja nawet mięs tak nie marynuję. Nie jest to może okaz wybitnie piękny, ale bardzo porządny, żaden tam narkoman czy coś:
Pająki przestały mnie już wzruszać, oczywiście o ile nie siedzą mi na twarzy. Ostatnio co i raz po melanżach ogrodowych wyciągam z trzewików zagubione biedactwa, np wczoraj: lewy but - półtora pająka, pół w gaciach (także dokądkolwiek zmierzałeś, kochany, to z tych niecnych planów NICI ;).
Zakres ohydy z biegiem lat, jak widać, ulega implozji.
Natomiast słodka K.poinformowała mnie ostatnio, że odkąd życie zmusiło ją, a następnie przyzwyczaiło do czyszczenia sitek w wannie oraz sitek kuchennych z resztek żarcia to 'w seksie może już wszystko'.
Niepotrzebnie mi to powiedziała, wolałabym, żeby mi w ogóle tego nie mówiła, bo teraz za każdym razem jak czyszczę takie sitko to widzę... (milczenie jest bardzoż złote w tym przypadku ;)
W każdym razie jeśli nie oswoiliście jeszcze swoich zasobów ohydy, to coś na spacyfikowanie pająka - nieoceniony, jak zwykle, Remi:
Chociaż osobiście wolę jego nietoperza, który nadal należy do mojej grupy zwierząt 'ucieczkowych'.
Złaszcza po tym, jak dowiedziałam się, że (obecny na filmie) biedny D. dostał traumy i bija już pro forma wszystkich, którzy staną za nim w kolejce do bankomatu ;)
I znowu wyprawiłam rodziców na wakacje, uf. Umawiamy się na telefon w przypadku jakiś ciekawych wydarzeń do zrelacjonowania, jak dajmy na to połamany tato na ojomie, co oczywiście się nie zdarzy, gdyż padre (na codzień inwalida) zakupił dwa zestawy kijków trekingowych. Po wnioskach z ostatniej wyprawy, na której szanowny tatuś zaiwaniał po górach z laseczką i w półbutach, zacukałam się bardzoż, gdyż na każdej fotografii występował pod kątem nachylenia od 30 do 70 stopni - nigdy nie był to glebowy poziom ale też i nie spektakularny pion . Plus ręce rozłożone 'na samolot' dla równowagi. Tym razem zamiast na szczęście postawili z mamusią na ekwipunek.
No więc pojechali. Późnym wieczorem zauważam na telefonie jakiś miliard nieodebranych połączeń. Cóż to może być po kilku raptem godzinach? Relacja z wieczorka zapoznawczego?
- Tatuś nie zgasił światła w schowku - płacze mamusia.
No toż nigdy nie gasi, skąd niby te długi za kilowatogodziny?
- Ale jest taka temperatura że napewno nastąpi samozapłon i WSZYSTKO SPŁONIE, AAA! Musisz natychmiast pojechać i wyłączyć bo WSZYSTKO SPŁONIE!
- Oczywiście, już wsiadam na rower, już sprintem, autobusem, pociągiem! - mówię. Żegnam się i odkładam słuchawkę.
Po czym idę spać.
(Rodzice planują remont. Remont przesuwany wielokrotnie, z roku na rok, bo komu by się chciało przeglądać te stare graty, segregować te stare graty, pakować te stare graty. Np. tatusia pudełko ze starymi telefonami, które NA PEWNO da się zreperować - wyrzucić nie można, bo będzie histeria. A samca w wieku zejściowym nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie doprowadzał do histerii, przynajmniej nie w mojej linii genetycznej. Pożar? O mój Boże, nie dostrzegam większego błogosławieństwa! :)
Następnego dnia rano budzi mnie telefon.
- No i no i co? Wszystko w porządku?
- Wszystko w porządku - mówię ochrypłym głosem, otwierając jedno oko, ale widać słabo to wypadło, bo następuje chwila ciszy.
- Czyli znalazłaś ten słoik miodu prosto z pasieki, co go zostawiłam na stole? - pyta mama podejrzliwie.
- Obok leżało? - i teraz mój umysł wznosi się na falach dedukcji i obdukcji, odkurza zasoby pamięci, łączy ze sobą fakty, przyzwyczajenia, rytuały. Jestem w pokoju kryminalistyków własnego umysłu i z wątpliwego materiału dowodowego mam dokonać konstrukcji psychologicznej dewianta-podpalacza. Gdzie był, co mógł kupić?
- Eee... Krówki?
- Krówki!!! - rozpromienia się mamusia. - Uf. Czyli byłaś, czyli wszystko w porządku.
A skoro wiem, że jest miód i krówki to natychmiast wsiadam na rower i jadę ugasić schowek, bo ja jestem pies na cukier!
Zupełnie jak Emmy (Emmy Eats Poland)
(zapoznanej dzięki e, choć głowy nie dam... ostatecznie później -jak już cukier zjedzie trochę niżej ;)
ps. Oczywiście pożaru nie było, a krówki były roztopione, merde! No tak, piątek trzynastego!
Nie jestem jakąś szczególną fanką soków owocowych kupnych, a komu chciałoby się siedzieć i wyciskać? Może tylko ćmokom z siłowni ;) Ale jak można by się oprzeć czemuś takiemu? Mniam?
Może jednak warto pomóc owocom skończyć lepiej niż na tych reklamach ('Help a fruit turn into juice" ;)
Z tym że od razu widać, że to zachodni sort, bo u nas to się kończy raczej tak
Ciąg dalszy owocnego żywota już wkrótce. Tymczasem idę chlapnąć coś bardziej swojskiego niż światowego. Voila:
'Bandyckie mordy i zęby szczerozłote" podśpiewuję sobie, lalala.
Ale potem mina mi rzednie (jak włosy). "Kiedyś miałem własne kły, zjadły je kłopoty..." śpiewa Alosza Awdiejew.
Czy to przypadkiem nie powinno przypomnieć mi o przeglądzie dentystycznym? Hm...
W sumie dentysty boję się mniej niż fryzjera, więc czemu nie ;)
Niestetyż na licóweczki takie piękne mnie nie stać, na srebrne klamry w celu wyprostowania szczęki też nie, może choć se zakupię takie wampiryczne kły w sklepie ze śmiesznymi rzeczami coby mieć u zmierzchającej młodzieży lepszy piar a także - po wyszczerzeniu - korzystać z miejsc siedzących w środkach komunikacji, mniemając, iż psychicznym należą się tak samo jak ciężarnym ;) (ponieważ podróżowania na stojąco wśród tych rozdziawionych a woniejących pach więcej nie zniesę, za żadną cenę minus 3,80 pln za bilet)
Albo może choć coś takiego, na letnie popijawy w upalne dni, małe memento przemijania...
Nigdy jakoś nie miałam inklinacji do narzeczonych-romantyków, więc i ja drogą osmozy stałam się dość nieromantyczna (choć prawdopodobnie było zupełnie odwrotnie).
Jednak od czasu do czasu (gdy związek staje się herbatą zaparzaną 3
razy z tej samej torebki) warto spiąć pośladki i spróbować odegrać jakąś
scenkę z amerykańskiego filmu dla kretynów, zwanego komedią romantyczną.
Bardzo miły wieczór z M. I tenże M. z twarzą stężałą z wysiłku, żeby
się nie roześmiać (albo nie pojechać do Rygi, kto go tam wie) pyta się
mnie:
- Co czujesz?
Na co czule odpowiadam:
- Czuję w brzuchu larwy.
- Co? Fuj! Jakie znowu larwy?
- Takie z których na twój widok, kiedyś, być może, wyklują mi się MOTYLE.
No, wiadomo. Tolkien też jest Polakiem, a jego pra-pra-pra-przodkowie wymiatali pająki pod Grunwaldem. Znaczy się w bitwie Krzyżaków.
A sołtys wsi Tołkiny zdziwiona.
" - Zgłoszę to na sesji rady - zapewnia. I dodaje: - Tołkiny to
popegeerowska wieś, nic tu nie ma oprócz kościoła, nawet sklepu. Ale
okolica jest ładna i na pewno można ją przy okazji Tolkiena wypromować."
No i o to chodzi, panie dziejaszku. Euro się skończyło, nie zaszkodzi się promować przy pomocy literatury. Tylko migiem, bo premiera 'Hobbita' już w grudniu!
Jak to powiedział Novalis: 'Każdy Anglik jest wyspą' . W przypadku innych narodowości, zwłaszcza mojej ulubionej - nowobogackiej - wyspę można i należy se kupić. Poniżej wyspa Richarda Bransona, tego od Virgin, kupiona za równowartość apartamentowca w Warszawie ;)
Piękne zdjęcia i jakże potrzebny wszystkim biedakom finał: pożar.
Polecam zajrzeć i ponapawać oczęta (najlepiej w pampersie, bo można się rzeczywiście zesrać z wrażenia)
A tu: jak to się robi w Dubaju. Ciekawy dokument o budowaniu od podstaw wyspy-kotka, ostatecznie wyspy-pająka (nikt mi nie wmówi, że to palma!)
(Wielkie konstrukcje - Palmowa Wyspa w Dubaju)
Dziarski szejk zamiast wspaniałomyślnie sfinansować miliard sierocińców postanowił za tę kwotę skisić trochę wody w zatoce (nikt mi nie wmówi, że w tym kółeczku niegraniastym wymiana kiszonki, tzn. wody następuje - jak twierdzą w tym dokumencie - co dwa tygodnie! A nawet jeśli to moczyć się przez dwa tygodnie w zupie z naskórka sąsiadów i to za trzystamiliardówtysięcycośtam czy ile to kosztuje to jakakolwiek przyjemność jest). Coś mi się widzi, że szejka czarne nianie za często w dzieciństwie potrząsały ('Shake it baby!') i oto skutki: łazi z pianą na pysku jak własny wielbłąd i z jedną myślą w płacie czołowym i co roku usypuje nową wyspę. No to szczęść Boże, powodzenia!
Idźmy dalej:
wyspa Lady Musgrave, Great Barrier Reef, Australia
Mały kramik, a w nim: misz-masz fos-pasów, od Sasa do USA, ad rem w fazie REM, kazamaty codzienności, merytoryczne peryferie, kulturowe perturbacje, psycho-socjo dywagacje.
Kopiowanie tekstów z tego bloga bez zgody i błogosławieństwa autorki podlega karze ustawowej, nieprzyjemnościom towarzyskim oraz ogniowi piekielnemu. I mean it!