wtorek, 24 lipca 2012

Emeryckie chocki-klocki czyli jak grill sześćdziesięciolatków bije na głowę ten rówieśniczy. Oraz Lot chodnikowego Małysza przyczynkiem do organizacji Imprezy dla ocalałych ;)


W niedzielę odbywa się u mnie grill dla znajomych – kuchnia taka, na jaką mnie stać emocjonalnie i nerwowo, czyli prosto i po farmersku - mięso i sałatka. I owoce na deser. Dla harcerek wino, dla skautów piwo a dla wszystkich potem mojito, tylko że z rumem. Rodzice w miłym geście zgłaszają chęć pomocy. Tatuś w super miłym acz powodującym (mój) zawał geście wpada trzy godziny przed imprezą zbudować altankę (!) w związku z czym zamiast pichcić muszę asystować z młotkiem, miarką i wiertarką albowiem rzeczy te raz przez mnie spuszczone z oczu przemieszczają się w nieznanych kierunkach pędzone wichrem tatusiowego altzhaimera i trzeba je potem znaleźć, co opóźnia całe przedsięwzięcie, które w założeniu miało być grillem, a nie remontem. Ściągnięta na pomoc mamusia przynosi niczym łapówkę ciasto, którego sama nie jestem u siebie w stanie zrobić, gdyż kuchenka moja (pamiętająca czasy Gierka lub może tylko okrągłego stołu) nie nosi znamion posiadania takich funkcji jak możliwość ustawienia temperatury czy termoobiegu. A spróbujcie zrobić ciasto w domu rodzinnym, w królestwie mamusi, z mamusią wczepioną w kark jak kleszcz i sączącą do uszu złe zaklęcia (Źle! Nie tak! więcej mąki! Mniej sody!). To nie na moje nerwy, które dzięki altankowej działalności tatusia i tak są w strzępach.
Jak by nie było grill odbywa się, i choć wegetarianie nie cierpią od żywnościowego nadmiaru, inni przyjeżdżają po obiedzie jak na urlop do Niejadkowa a co poniektórzy – co osłabiło mnie już zupełnie – z własną bułą i parówkami, uznać go chyba mogę za nasiadówę udaną.
Wieczorny telefon rodziców powinien dać mi do myślenia – ale dzięki wysyceniu komórek rumem – nie następuje w nich najmniejszy nawet ferment podejrzliwości.
– Czy zostało coś z jedzenia? – pyta niewinnie tatuś.
– Yyy no tak – odpowiadam. – Zostało.
W poniedziałek wracam do domu i widzę na ogródku tatusia ustawiającego krzesła obok rozgrzanego grilla. Uznaję w związku z tym, że nastąpi rodzinny obiad, przesunięty z tradycyjnej niedzieli. O święta naiwności! W kolejnym kadrze widzę parę rodzicielskich sąsiadów, którzy pod karną musztrą tatusia wynoszą z kuchni to, co jest oraz szatkują to, czego nie było: on (co logiczne ;) ogórki, a ona pomidory. Ciśnienie podnosi się i już czuję podmuch nadciągającego cyklonu. I rzeczywiście - w następnej odsłonie pojawia się reszta wesołego, emeryckiego korodowdu: są tam sąsiedzi i znajomi i znajomi znajomych oraz spowinowacone kuzynostwo a liczba ich miljon, a każdy czegoś chce i trzeba mu to przynieść i podać i do stołu nakryć i przynieść i zanieść i kto to oczywiście robi? Oczywiście ja.
– Ach – myślę. – Więc to jest cena za to ciasto.
I uwijam się jak w ukropie, bo emeryci chwaccy i weseli, czasu mają co prawda w bród ale możliwości już nie te, żeby samemu tak. Emeryci nie przyprowadzają co prawda dzieci ale adehadyczne wnuki, i trzeba z nimi  pobiegać, postrzelać z procy i z łuku i rozpalić ognisko, co daje chwilę wytchnienia - niestety tylko do czasu gdy okazuje się, że łatwiej niż cackać się z wrzucaniem do ogniska, wrzucić ognisko w stos suchej trawy i gałęzi, co rezultuje potrzebą gaszenia płonącej połowy ogródka. Dzieci o tyleż wdzięczne, co pocieszne, doceniając moją pełną poświęcenia postawę, zaczynają mnie na swój sposób naśladować – paląc papierosy zrobione z suchej trawy zawiniętej w karton a także próbują mnie zadziwić - robiąc szpagat w locie z górnego poziomu trzepaka. W związku z czym trzeba je następnie reanimować (a kto mnie pouczy jak reanimować suspensoria dziewięciolatka? No idea!) Bo kto się tym oczywiście zajmuje? No przecież nie zajęci karkówką i kaszanką oraz pozostałymi owocami rent emeryci. Bo to przecież sensu stricto NIE ICH dzieci.
–Ach – myślę. – Więc to jest cena za altankę.
Ogródek płonie, tatuś bryluje, mamusi nie widać. Nie napisałam jeszcze, że w ramach zemsty lub może dla unaocznienia mojego entuzjazmu ubrałam się w bardzo skąpy top („Prosz – czym chata bogata’), który powoduje, że emeryci męscy w moim towarzystwie wybauszają gały i drapią się z konsternacją po siwych czaszkach.
– Nie mogłabyś się ubrać jakoś skromniej ? – pyta zacukany  tatuś.
–Ależ ubrana jestem w najskromniejszy kawałek materiału, jaki udało mi się znaleźć – syczę w odpowiedzi.
Wkrótce, jak dostrzegam kątem oka, zaczyna się na mnie zaczajać z aparatem niejaki emeryt E, który pstrykając zapamiętale wyskakuje z najmniej spodziewanych zakamarków ogródka, przynajmniej do czasu, gdy się potyka i wpada w mirtowy krzak, co znacznie ostudza jego zapał. (Przez chwilę wygląda to jednak tak, jakby w chwili erotycznej desperacji próbował ten mircik obłapić i zmolestować ;)
Jesteśmy już na etapie deserów i udawania przez dzieci psy (‘Od teraz chodzicie tylko na czworakach i szczekacie’ – pouczam –‘ Albowiem rozważam możliwość przygarnięcia psa i muszę zobaczyć jak to wygląda’. O dziwo – łyknęli to ;)) kiedy pojawia się mamusia.
Mamusia miała wczoraj mały wypadeczek, otóż jak się okazuje potknęła się i zaryła twarzoczaszką w chodnik, o czym nikt mnie poinformować nie raczył, ‘aby mnie nie martwić’. Mamusia z rodziny wielbicieli Małysza, więc kiedy już leciała ręce złożyła oczywiście karnie po bokach, nie żeby tak niesportowo twarz osłonić czy coś i teraz ma coś zamiast twarzy. Mamusia bez twarzy wchodzi na scenę ogródkowej imprezy na tle dymiących zgliszcz ogniska i upiornych odgłosów psiego wycia i powiedzieć, że robi mi się słabo TO MAŁO.
Rozlegają się oklaski i nawoływania i wyjaśnienia oraz ogólnie kociokwik. I wtedy zaczynam postrzegać grila z moimi znajomymi nie tyle za imprezę udaną, co raczej nudnawie poprawną – mimo, iż dysponowałam tą samą powierzchnią, sprzętem a nawet jednym utykającym gościem-kaleką. Hm.

Dość powiedzieć, że to, co w założeniu miało być przyrodniczo logicznym odzwierciedleniem łańcucha pokarmowego – starsi i słabsi zjadają resztki po młodzieży w kwiecie wieku – całkowicie wymknęło się spod kontroli jako impreza na cześć ocalałych, albowiem u mamusi przy pomocy prześwietleń zdiagnozowano życie oraz możliwość uczestniczenia w tym towarzyskim. Do nocy późnej i możliwe, że gwiaździstej - gdyby przez kłęby dymu dało się jakieś gwiazdy dojrzeć - towarzysz tatuś rozlewał nalewki a rekonwalescentka mamusia przeglądała się w mięsno różnorodnej powierzchni grila jak w lustrze (mniam ;)

Teraz w całym mieszkaniu zionie ogniskiem i łypie na mnie jakieś 20 brudnych szklanic i talerzy – więc oczywiście zamiast to ogarnąć...piszem ;)


I odpowiednia piosenka :)

Dziękuję za uwagę.

10 komentarzy:

  1. Opowiastka wprost wyborna! Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Można powiedzieć że altanka i ciasto się zemściły. Świetny tekst!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ha ha ha ;-). Extra opowieść! Leczę nią skutecznie swoją ospałość pod koniec dnia pracy (dnia pracy! nie dnia w ogóle). Dziękuję i przepraszam, że śmiałam się niemal w głos do tych pustych szklanek i talerzy, które ... czy musiałaś po nich zmywać??? To by dodawało pikanterii. Seniorzy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet chcieli pozmywać. Ja chciałam, żeby w końcu poszli!

      Usuń
  4. Ja dla odmiany wybacz ryczałam ze śmiechu przy opisie upadku mamusi. Popłakałam się zwyczajnie i osmarkałam po pachy! cudne, cudne!
    Ja już Ci tyle razy mówiłam kobieto droga, że pióro to Ty masz, że niech mnie i powtórzyłabym to po raz kolejny, ale obawiam się, że nam w piórka obrośniesz i odlecisz i kto nas będzie bawił takimi wyśmienitymi opowieściami?:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję drogim paniom, choć naśmiewania się z lotu mamusi nie pochwalam ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Wspaniała powiastka, a emeryci zdecydowanie górą!
    Zaczynam się cieszyć, że moja Mama raczej nie robi mi nalotów z rówieśnikami na ogródek, taras i grilla :)

    OdpowiedzUsuń
  7. fajnie się Ciebie czytało :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Wpadam do Ciebie i...Dziewczyno, nabawiłam się kompleksów.
    Czyta się Ciebie doskonale. Wpadłam niby przeczytać jeden post.
    I wiesz co? zasiedziałam się jak Ci emeryci, którzy przychodzą nie wiadomo skąd i na jak długo.
    Doskonały blog.
    I chociaż stare powiedzonko mówi, gdzie cię mile widzą tam nie często bywaj, ja będę wpadać i czytać Twoje cudowności.
    Ślę pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miód na moje uszy - ponieważ bloga masz 'kwiatowego' to odwołam się do pszczelarstwa w ramach podziękowań za wizytację ;)
      Powiedzonko przednie, jak nic nadaje się na makatkę kuchenną lub naddrzwiową, aczkolwiek w blogosferze zastosowania na szczęście nie ma ;)
      Pozdrawiam tyż.

      Usuń

No to cyk! Nie ma się co pieścić.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...