„The Thing” czyli „Coś” czyli kultowy film mojego
dzieciństwa z Kurtem Russelem owłosionym jak niedźwiedź polarny doczekał się
prequela. Myślałam co prawda, że sequela, ale nie (zresztą co za różnica, prequel, sequel - jak przedobrzymy zabawę, to
zawsze jedną z dwóch stron wyjdzie ;). Myślałam, że zdołam ów wstydliwy
fakt obejrzenia prequela zataić, ale dziarski Pingu spowodował przerwanie tej
imitacji milczenia w temacie Cosia.
Nowy „Thing” jest efekciarsko o wiele bardziej oczywiście
zaawansowany i oko pieszczący, niemniej kosztem dramaturgii, kosztem procesu budowania
napięcia i paranoi i nieskończenie
krwawych rozważań o istocie człowieczeństwa i niebezpieczeństwach jej imitacji.
Oczywiście główną bohaterką została tym razem kobieta. Aż
odetchnęłam z ulgą, że nie gej w różowych spandeksach.
W nowym Cosiu jest również wiele dowodów na zgłupienie – w
ciągu ostatniego trzydziestolecia – społeczeństwa amerykańskiego. Tak jak w
wersji z 1982 roku imitację człowienia rozpoznać można było po prymitywnym, ale
jednak, krwi badaniu, tak w wersji zeszłorocznej jest to obecność
amalgamatowych plomb, ponieważ z jakiegoś powodu cywilizacja obca, która przybyła
tu super nadświetlnym, mega-wypasionym statkiem międzygalaktycznym, przy próbie
imitacji plomby amalgamatowej dostaje zatwardzenia i skrętu kiszek, heh.
Dobra nowina dla tych (czyli np. mię), którym po czasach
podstawówkowych został w paszczy jakiś
amalgamat. W razie niezapowiedzianej wizyty - rzut oka w rzeczoną paszczę i
jestem zakwalifikowana do drużyny rodzaju ludzkiego. Tylko kamień nazębny
wypadałoby usunąć. A może lepiej nie? Może w części trzeciej i kamień okaże się
decydujący? Żaden tam filozoficzny, tylko nazębny, bo to w końcu wytwór science-fiction jest.
Jakby nie było, w czasie gdy my uwijaliśmy się jak mróweczki
przy Stanie Wojennym, filmografia amerykańska kręciła historię niezbyt udanego randez-vous z obcą cywilizacją, żeby po kilku dekadach nakręcić je znowu, dokonując
fabularnej fuszerki.
Wracając jeszcze do tematu amalgamatu – dosyć mam niesprawiedliwego
potraktowania tego surowca w amerykańskich filmach. Gdyby zaciukano mnie na
wycieczce w Stanach, patolog sądowy bez cienia wątpliwości mógłby stwierdzić,
iż jestem rosyjską prostytutką - ponieważ rosyjskie prostytutki nieodmiennie
identyfikuje się po amalgamatach w zębie. Ewentualnie - w wersji męskiej – identyfikuje
się tak ukraińskich sutenerów. Tymczasem materiałowi, który trzyma się w gębie
20 lat bez żadnego „przepraszam, wypadam” należałby się chyba jakiś większy
szacunek i bardziej szacowne skojarzenia.
A tu krótki materiał z kręcenia wersji z 1982r:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
No to cyk! Nie ma się co pieścić.