Wybrałam się do drogerii po różne zapachowe różności, chciałabym bowiem aby w moim obejściu pachniało pięknie jak w reklamie, a nie capiło petem i potem. Wyczytałam bowiem, że w pomieszczeniach, gdzie przyjemnie pachnie, lepiej idzie praca (która na razie nie idzie mi w ogóle, więc o pocie przynajmniej nie ma mowy) oraz że pachnące pomieszczenia częściej generują spontaniczne odwiedziny znajomych.
Po pół godzinie jestem oczadziała od mieszaniny zapachów świeżocytrusowych, kwiatowych, leśnych, cedrowych i korzennych, wszystkiego po trochu, brakuje tylko smażonego boczku, ale tym też jakby zalatuje z zaplecza. Po stestowaniu produktów z dolnych półek płaszcz mam cały w kotach z kurzu, a tym samym szanse na poważne obsłużenie mnie przez pracowników tego przybytku maleją do zera.
- Hihi – mówi mi pomarańczowa brunetka z obsługi i pokazuje mnie uzbrojonym w tipsa palcem. Na półkach światowe luksusy, ale na podłogę ktoś chyba zwymiotował kurzem, bardzo w starym stylu Społem. Ukrywam się za półką i spychając kurzowe kłaki w dolne rejony płaszcza, kształtuję jako-tako szykowne obszycie ze srebrnego futerka. Przy kasie okazuje się że 2-ka z początku rozmazanej 3-cyfrowej ceny wyglądała na 1-kę, a 3-ka na 2-kę, więc po wyrecytowaniu sumy z rachunku ogarniają mnie zimne poty ( a jednak można i bez pracy, ha), a szynszyle z kurzu właśnie w tym momencie postanawiają odpaść i uciec w nieznanym kierunku.
No pięknie.
Pewnego razu znajomy czekał na mnie pół godziny na tym mrozie, bo tak się przejełam, że poleciałam przed wizytą po świeczki zapachowe i utknęłam w kolejce.
Wszyscy, ale to wszyscy płacili kartami, nawet za waciki.
Muszę przemyśleć kwestię posiadania jakiejś karty (przemalowanej następnie na złoto, a co) oraz palenia papierosów elektronicznych, które tak nie śmierdzą.