poniedziałek, 28 października 2013

Dlaczego nie wszystkim kobietom do twarzy w czerwonym czyli jak przeżyć wylew adrenaliny i pokonać megawkurw.

Marion Cotillard, fot. Tim Walker



















To było tak, to było tak. Stoję sobie na przejściu dla pieszych, które wyposażone jest w takie specjalne przyciski i jak się tych przycisków w odpowiedniej sekwencji czasowej nie naciśnie (z dwóch stron najlepiej) to można czekać do emerytury. Więc czekam i czekam. A obok mnie czeka jakieś niecierpliwe dziewczę, widać, że aż ją nosi, aż jej skwierczą gumy pod podeszwą tak się rwie, tak jej się spieszy. Trzeba przyznać, że o tej porze nic nie jedzie, a my tak sterczymy jak niedojdy. No ale czerwone jest a zasady bezruchu drogowego należy szanować. Stoję w odległości od dziewczęcia niewielkiej, ale na tyle strategicznej, by zobaczyć wyłaniający się  zza rogu budynku za przejściem czubeczek maski przycupniętego radiowozu. Dziewczę w końcu nie wytrzymuje i, nadal w poświacie czerwoności świateł, rusza z kopyta.
Więc łapię ją za ramię i mówię:
– Uważaj! Radio...
A dziewczę mnie na odlew, w półobrocie, CHLAST (ja, ledwo ledwo, ale jednak: unik) i z wrzaskiem:
– Won stara kurwo!
przebiega przez skrzyżowanie, skręca i wpada prosto na maskę radiowozu (co za niefart, vrainement).
– ...wóz – kończę.












I nadal stoję, bo czerwone światło też nadal. I zdziwiona jestem, bo przecie miałam dobre chęci, z miłości bliźniego to zrobiłam, nie złapałam jej w końcu za tyłek/ pierś/ torebkę ale za neutralne ramię. No i rozumiem, że odruchy samoobronne to cenna rzecz u kobiet. No ale BEZ PRZESADY. I tak stoję ale noo tak, już czuję, że mnie wzięło wzdęło, że spóźniony zapłon nie jest całkiem niedziałający, moje ciało napełnia się adrenaliną, co tam napełnia się – ja puchnę, adrenalina mnie rozsadza, uszami mi się wylewa. Oraz już mną telepie za złości, już się w moim ciele tymczasowo zakwaterował MEGAWKURW. Światło zmienia się na zielone i przechodzę, ale czekają mnie jeszcze drugie, czerwone światła, a może zresztą to nie światła są czerwone tylko mnie już po brzegi ZALAŁA KREW. A obok stoi radiowóz i dwóch policjantów wręczających dziewczynie mandata.
– Cicho, cicho – mówię temu wkurwu i może gdyby światło było zielone i mogłabym pójść dalej...to może. No ale nie. Drugie czekanie na światłach to jak wodzenie tego wkurwa polanego adrenalinowym sosem na pokuszenie. Więc niestety obracam się na pięcie i maszeruję w kierunku radiowozu z takimi oto słowami:
– Przepraszam BARDZO!!! Muszę coś powiedzieć, bo byłam świadkiem zdarzenia przekroczenia. Próbowałam ją powstrzymać, na co ta młoda dama, DAMA, HAHAHA, nazwała mnie starą kurwą. I chciałabym złożyć oświadczenie tej pani, że nie tylko nie jestem kurwą, ale już na pewno nie jestem kurwą STARĄ!!!! – teraz to już się drę na całą ulicę, aż mi tchu brakuje.
– W związku z tym mam nadzieję, że to będzie KUREWSKO wysoki mandat!

Ale to nie jest taka anegdotka o tym, jako to ja jestem bardzośna. Niestety nie. Podobno istnieją ludzie uzależnieni od adrenaliny, co to na bandżi skaczą i spadochronie, krokodyle ganiają po dżungli czy z Alp zjeżdżają na deskorolce. I oni bez tej adrenaliny nie mogą żyć, takie życie bez adrenaliny ich nudzi. No ale to nie ja, bardzo nie ja. Ja z adrenaliną nie mam nic wspólnego, w ogóle nie jesteśmy spokrewnione. Ale mechanizmy mam te same, co insze przedstawiciele gatunku ludzkiego i bywają sytuacje, że mi się ona, ta adrenalina, wydziela. Czy dostanę bęcka czy zrobię unik. I że mi się też, jednocześnie, urażona ambicja odzywa, bo nikt nie lubi wyzywania. Czy inwektywa trafna czy chybiona. Nie jestem na takie sytuacje przygotowana. I na pewno nie powinnam wtedy iść w monologi.
Bo człowiekowi zdenerwowanemu a niespokrewnionemu z adrenaliną głos się raczej łamie, w związku z czym na zmianę mówi on albo teatralnym basem albo popiskuje w wysokich rejestrach, osiągając oktawy wyższe od śpiewaczek operowych. Jednocześnie człowiek taki dyszy jakby zaraz miał urodzić. Nie jestem pewna czy w ogóle idzie mnie zrozumieć, czy w ogóle mi działa półkula od spraw zarządzania werbalną komunikacją, chwilowo utopiona we krwi.

Dwóch policjantów wygląda bowiem jak obsada filmu ‘Największe światowe zdziwienia ever. The best of’. Jednemu opadła szczęka a drugiemu ręka, w której trzymał ten swój kajecik i długopisik. A za to brwi im podjechały do góry a oczy wybałuszyły się, jakby nagle zapadli na problemy z tarczycą. Policjanci patrzą na siebie po czym na mnie po czym na siebie po czym na mnie. Natomiast dziewczęciu niecnemu a bitnemu, z wyglądu classy dresiareczce, twarz blednie a za to oczy zwężone w mściwe szparki, ciemnieją. Oj, chyba nie będę przez jakiś czas wychodzić wieczorami z domu, bo ta twarz mówi ‘Lepiej lala nie wychódź wieczorami z domu oraz w ogóle nigdy’.
Światła zmieniają się na zielone, więc, nadal dysząc, oświadczam:
- Dziękuję, to wszystko z mojej strony, muszę już iść, do widzenia!
I przechodzę, trzęsąc się i podrygując jak Parkinson i ofiara wyjątkowo wściekłej kolonii tyłkowych owsików. Mam wrażenie, że zostawiam na trasie swojego marszu do domu ślady, niczym postrzelony jeleń. To jest ta krew, co mnie zalała, a teraz ze mnie partiami uchodzi. Adrenalina też już się jakby zaczyna pakować. Po dotarciu do domu czuję się nieco lepiej, serce mi jeszcze wali, ale już coraz wolniej i ciszej. Bardzo odświeżające, muszę przyznać,  daje ta mieszanka uczucie, jak już zejdzie. O ile oczywiście nie dostałam jakiegoś zatoru w mózgu – bo przysięgam, że para mi z uszu szła, jak w kotłowni ;).
No i nic, tyle.

No to teraz interpretacja lajfstajlowo-outfitowa, z jakiegoś rodzimego pisemka modowego


...czyli, że mogło być tak romantycznie, ah, łącznie z pieszczotami piersi. Ale nie było, cóż.
...
Wszystko by było pięknie ładnie, taka historia, gdyby nie fakt, że nie wiem, co się porobiło ze współczesnymi kobietami. Tym osiedlowym elementem, nieprawdaż, no ale jednak KOBIETAMI. Zhardział ten element jakoś i czuje się bezkarny, bawi go zestaw zachowań kompletnie niedopuszczalnych. A za to element kobiecy w elemencie skarlał i zanikł tajemniczo. A może zawsze tak było, tylko ja, jak ta sierotka-dziewica, nie widziałam i nie wiedziałam, chowana pod szklanym kloszem osiedla z dzieciństwa.

Kiedyś późnym wieczorem odwiedziła mnie madre. Kiedy wychodziła było już zimno i ciemno a ona chciała zdążyć na ostatni autobus. Niestety jedynymi osobami na przystanku były dwie podcięte, agresywne kobiety z psem, którym to ją poszczuły. Wilczurem! Było to tak niespodziewane, nieuzasadnione i pełne bezinteresownej, wściekłej nienawiści, że mama opuściła przystanek i poszła do domu pieszo, a całą drogę płakała. Nie mogę o tym mówić, bo czuję, że za chwilę znowu spuchnę. I dobrze, że nie wróciła do mnie, bo nie wiem jakby się to kończyło, najpewniej czytalibyście teraz innego bloga, bo co ja bym mogła w starciu z wilczurem? Ten wilczur mi zlikwidował wszelkie możliwe a niestosowne fantazje na temat, co ja bym mogła w starciu z wilczurem ;).

I wtedy postanowiłam, że kiedy tylko można, to nie należy się poddawać i takim ludzkim elementom ustępować, tylko zostać taką wściekła pandą.

A zwłaszcza jak w pobliżu jest policja, podpowiada zdrowy rozsądek ;)

wtorek, 22 października 2013

City Baby! Dostosuj się lub dogorywaj w samotności. Dekalog prawdziwego Warszawiaka czyli Top 10 odruchów społecznych gwarantujących przetrwanie w stolicy

Oto najświętszy dekalog warszawiaka – lista rzeczy, których robić nie należy (lub przeciwnie), jeśli nie chce się bezpowrotnie spaść w rankingach i samotnie lizać ran na towarzyskim polu walki w stolicy.

To nie w Warszawie!  


 1. Miej swoje stado czyli armię. To prawo znane od tysiącleci z życia zwierząt i historii – liczniejsze stado zawsze wygra z tym przetrzebionym, a armia Hunów z kilkuosobowym pospolitym ruszeniem.
Miej swoją armię, miej pińcet przyjaciół na Fejsbuku i niech wszyscy wiedzą o tym, że masz. Takie stado może więcej. Rób swoim legionom sprawdziany – do kadry oficerskiej bierz najbardziej karnych, którzy dużo cię lajkują i piszą entuzjastyczne komentarze pod postami o zjedzeniu przez ciebie rano banana. O takie najlepiej:
:))) (kapral)
:))))))))))))))))))))))) (porucznik)
:DDDDDDDDDDDDDDDDDD (pułkownik)
2. Kochaj swoje miasto i korzystaj z tego, co ci oferuje.
Żebyś nie wiem jak uwielbiał kapcie w pakiecie z fotelem i książką, a nawet znalazł kogoś, kto będzie tę pasję z tobą dzielił, nie waż się siedzieć w domu, bo wkrótce wypadniesz z obiegu.
Wszystkie festiwale zaliczaj z palcem w nosie a koncerty z innym palcem w innym miejscu ;)
Jeśli nie stać cię na wejściówkę, na bezczela uderzaj przez zaplecze albo oknem. Ostatecznie rób awantury, że nie ma cię na liście – po zagranicznemu najlepiej (angielski już wszyscy znają, więc bardziej po norwesku). Jeśli nie dało rady, jeśli poległa logistyka lub finanse, to pod koniec imprezy wmieszaj się w tłum wychodzących znajomych i będziecie mogli pójść razem na afterka.

3. Nigdy nie wychodź ostatni z przyjęcia (nie masz gdzie się podziać, czy co?) ani pierwszy się na nim nie pojawiaj (masz za dużo czasu czy co?). Wpadaj i wypadaj, zmieniaj lokale i ludzi - niedostatek twojego towarzystwa wzbudzi na twoją osobę apetyt, a jego naddatek co najwyżej senność - jak po zbyt obfitym posiłku. Co innego, jeśli jesteś ścięty, to cię trochę usprawiedliwia i możesz zostać jak długo chcesz – ludzie zawsze lubią jak ktoś robi z siebie większego błazna niż oni sami. Ale to wymaga czegoś więcej niż półśrodków. Musisz się przynajmniej rozebrać. Jeśli nie pijesz – udawaj, w przeciwnym razie zostanie ci przypisany problem alkoholowy, wpadkowa ciąża lub niezdrowa tendencja do kontrolowania sytuacji.
4. Podróżuj, publikuj z podróży zdjęcia lub rób z podróżniczych zdjęć pokazy slajdów. To pakiet podstawowy, dodatkowa opcja jest wnętrzarska: afrykańskie maski w salonie,  sari wiszące NA szafie i kawałek koralowca w łazience. Żeliwny lew z Kambodży na tarasie sprawi, że wejdziesz na wyższy poziom szacuna – wiadomo, że 1 tony nie przytargałeś w bagażu podręcznym, więc jesteś PAN. (Pamiątkowe proporczyki z Kudowy albo gliniane piramidki z Egiptu odpadają ;).
Wplataj w dyskusje słówka i anegdotki, które będą zaświadczać o twoim oswojonym kosmopolityzmie. Na wspomnienie dowolnej miejscowości lub kraju reaguj ziewnięciem ‘Aaa, byłem, przereklamowany!’. Częstuj potrawami, których nauczył cię japoński znajomy z Peru lub portugalski Kubańczyk z Maroka (pamiętaj: Anglik z Anglii lub Czech z Czech to już nuda). Co prowadzi do punktu następnego:  

5. Zmień upodobania kulinarne. Regionalizm to przeżytek. Jeśli zaprosisz znajomych na flaki z bigosem, zostaniesz  posądzony o nazizm i udział w marszach 11-listopadowych. Co innego sushi. Nie, sushi jest już passe. Idź na topowego bloga kulinarnego i weź coś zagranicznego w nazwie zrób! Nie kluchy tylko gniazdo. Jak mleko to sojowe. Żadna tak włoszczyzna z marketu tylko specjalna wyprawa pod miasto do twojego osobistego, zaprzyjaźnionego gospodarstwa agroturystycznego po rzodkiewki wielkości pięści i jajka z oznaczeniem 000 Zniesione w Malinowym Chruśniaku na porannej rosie. Na deser żadne tam ciasto drożdżowe, babcią jesteś czy co? Temperowana czekolada na kwiprokwo z poziomkowego framboise. Jak chcesz udowodnić swoje społeczne aspiracje podając flaki - jak się pytam?
6. Nie możesz się po prostu ubierać – musisz kreować outfity na dany dzień i okazję. A i tak zdradzić cię może brak lub nadmiar dodatków, wygodne buty i bazarowa torebusia. Lepiej mniej niż więcej tylko wtedy, jeśli stać cię na coś bardziej szlachetnego niż poliestry i bawełna z sieciówki. W przeciwnym razie musisz odwrócić uwagę jakimś kreatywnym, artystycznym kiksem. Albo dwoma. A najlepiej trzema. Pamiętaj jednak, że bycie bożonarodzeniową choinką uchodzi tylko zaawansowanym wyjadaczom w rodzaju Macademian Girl. Odżałuj na bilety i choć raz w sezonie przywieź wór zagranicznych dżersejów. I obowiązkowo - jeśli ktoś cię zapyta, skąd te fajne spodnie to zawsze mów, że z Nowego Jorku w zeszłym roku przywiozłeś. I żeby ostatecznie uciąć dyskusję – to była ostatnia para.
(Jeśli ci kiedyś wyglądająca jak dwie średnie pensje krajowe cud dziewczyna odpowie, że sukienka, kupiona wczoraj, jest z H&M za 59.99,  to najlepiej od razu zacznij nią gardzić! ;)
7. Lecz się z klasą – NFZ odpada, to dla biedaków. Jak ktoś mógłby traktować cię poważnie, skoro rano sterczysz w kolejce po numerek, jak jakaś niedojda a potem czekasz pół roku na wizytę (za dużo masz czasu czy co?). Nie przyznawaj się, że zdrowie zawdzięczasz spożywaniu czosnku i cebuli – pamiętaj: właśnie ci lekarz z MediVeryEnglishCośTam  sprowadził szwajcarski antybiotyk za sumę, której wypowiedzenie powoduje konieczność przyjęcia kolejnego antybiotyku – ale twoja śluzówka jest tego warta!
8. Jednocześnie twoja (dolna) śluzówka ma mieć przeżycia różnorodne i przebogate – żadna tam wstrzemięźliwość, jeśli nie uprawiasz seksu co tydzień, to potrzebujesz terapeuty. To niezdrowe i ociera się o to straszne słowo, co go – jak wiadomo - nie znają nawet księża: celibat. Znaczy się, nikt cię nie chce, znaczy się na pewno masz łuszczycę i tylko tak twierdzisz, że życie bez seksu może być udane i wartościowe. Nie mów też, że pigułki są niezdrowe – pal sześć hormonalną dekalibrację organizmu – to jest twierdzenie za bardzo religijne! Lepiej już dostać policystycznych jajników, zakrzepu i wąsów niż uchodzić za dewotkę!
9. Unikaj kompromitacji – zrób rzetelny risercz w kwestii, co aktualnie do tego podzbióru się zalicza i go unikaj. Żadnego jeżdżenia autobusami – jeśli nie wylizingowałeś jeszcze auta to masz do wyboru stylowy rower z wiklinowym koszyczkiem albo taryfę. Jeśli jest środek zimy to raczej zamów taryfę dla siebie i roweru z koszyczkiem ale nigdy, przenigdy nie spuszczaj z tonu (jesteś dziadem czy co?).
A tymczasem w domu. Najlepiej cudzym, jeśli twój nie jest zrobiony na tip-top. Jeśli jakiś towarzyski brylant o czymś ze swadą opowiada i nikt za cholerę nie rozumi o co chodzi, to se zanotuj w telefonie i potem zgoogluj, ale na litość boską, zduś w sobie te prostolinijne odruchy, żeby po prostu zapytać, w czym rzecz. Nikt nie wie i nikt nie pyta - zauważ. Jak dasz się poznać jako najsłabsze ogniwo, to wszyscy cię już zawsze będą dyskretnie naciskać, żebyś się w ich imieniu wystawiał na razy, przekazywał podłe plotki lub niepopularne porady a do szefa chodził z grupowymi petycjami, których się potem będą wypierać w rozmowach prywatnych.















 

I równolegle:
Wzbudzaj podziw i szacunek – zrób rzetelny risercz w kwestii, co się aktualnie do tego podzbióru zalicza i zrób wszystko, żeby też do niego z jakimś atrybutem wpełznąć ;). Innymi słowy – nie wystarczy tylko unikać kompromitacji. Brak cofki to nie sukces, skoro walka toczy się o zrobienie kroku w przód. Bądź w czymś pierwszy i zostań wyrocznią. Może to być zrobienie tatuażu (ale nie motylka na kostce!), podróż koleją transsyberyjską, przebudowa balkonu na taras albo urodzenie dziecka z licencjatem. Wszystko jedno, byleś nie był ostatni ze wszystkich (w rzeczach prozaicznych) ani drugi (w rzeczach ekstraordynaryjnych i trudno dostępnych), bo to już będzie nuuudne. A skojarzenie cię z nudą będzie gorsze niż posądzenie o roznoszenie opryszczki.






















 No i last but not least

10. Masz być wyluzowany! Nie to, że się starasz: samo przychodzi. Jesteś jak magnez dla kreatywnych, światowych zdarzeń. Idziesz ulicą, siedzisz gdzieś, wyjeżdżasz gdzieś i ci się ZDARZA. Nikt nie musi wiedzieć, że ostatnie pół roku po nocach kalibrowałeś w kalendarzu wysoki odczyn prawdopodobieństwa tegoż.  I dobrze by było, żebyś w to uwierzył, wtedy nie zdradzą cię spięte pośladki, dym z czaszki i  mina, samoistnie czasem wypływająca na facjatę, taka mina co wszystko podważa i dementuje. Jeśli twoim przyszłościowym ideałem jest mieszkanie w chacie w Bieszczadach i jedzenie bigosu wśród owiec – zawsze to bowiem raźniej niż widelczykowanie framboise’a wśród stada stolicznych baranów w outfitach – to nikt nie może o tym wiedzieć! Póki co ;)

City Baby! Dostosuj się lub dogorywaj w samotności. Albo znajdź lokalne kółko różańcowe – tam to zawsze mają małe wymagania. Bigos pewnie też ;)















Wszystkich znajomych, jeśli poczuli się dotknięci, najserdeczniej czniam przepraszam. Ja TYLKO żartowałam. Ofkors. Normalnie to jestem bardziej warszawska od tej oślizgle oziębłej półryby, jak jej tam, syrenki. Hyhy.

piątek, 18 października 2013

Przegląd seriali na jesień czyli oprócz nowości trochę odgrzanych kotlecików i czerwona kartka

Widziałam, że większość już zrobiła linkownię świeżutkich jak niedopieczone bułeczki serialowych produkcji wchodzących właśnie na ekrany, ale czasem warto odgrzebać jakiegoś sprawdzonego, nawet jeśli trochę przeleżałego, kotlecika.
Choć zaczynam od

House of Cards
Kevin Spacey w roli kongresmena-manipulatora, który pominięty przy awansie na Sekretarza Stanu ściska polityczne poślady i zimno cedzi: ‘Taaa? Już ja wam pokażę!’. I pokazuje. Mechanizmy władzy, manipulacje, zasady lobbowania i rozliczne sprzeniewierzenia lojalności. Takie tam. Zgodnie z teorią, że 'władza korumpuje a władza absolutna korumpuje absolutnie'. Może być czasem trochę niejasności, np w oryginalne nie polecam oglądać, bo wuj wi o co chodzi natenczas, ale bardzo wciągające i pouczające toto. Jak ty mi, tak ja tobie - jeszcze bardziej, wcześniej i w plecy. Po trupach do celu. Po celach do władzy. Albo do celi, jak się nóżka pośliźgnie ;) A w roli żony, zimnej suczy od fundacji charytatywnej, Robin Wright. Uh, ach, co za klasa, co za sukienki. Jest jeszcze młoda, nieopierzona reporterka-blogerka, która się przy kongresmenie opierza. (Również w tym serialu, wyprodukowanym przez Netflix, NIKT nie traktuje blogerów poważnie – nawet jeśli mają tysiące komentarzy i robią w polityce ;).
Mimo paskudnego zestawu zachowań senatora Kevina nie można mu nie kibicować. Po pierwsze ten facet nigdy nie śpi, tylko po nocach główkuje, pali papierosy i wiosłuje w piwnicy na stylowym wioślarzu kupionym mu przez żonę (czyli z nocnego zestawu nawyków najbardziej wpływowych tego świata bliskie są mi już dwa - bez wioślarza, oczywista ;). Po drugie kongresman ma specyficzne relacje z żoną, związek tej pary opiera się nie tyle na wierności ile na wyrachowanej lojalności. 
Serial bardzo, bardzo, nawet gdyby Kevin nie zwracał się wprost do widowni, żeby objaśniać swoje mroczne metody, co nadaje całości cień stylistyki dokumentu, a przez to jest jeszcze bardziej, bardziej.

  
Walking dead (sezon II i najwyraźniej III)
Przyznaję, że sama się zaskoczyłam. Po pobieżnym ustaleniu o co cho w 1 sezonie ( a o co może chodzić? – ogólnoświatowa zaraza przemieniająca ludzi w zombie zdziesiątkowała światową populację. Reszta próbuje przetrwać). Sezon drugi to epopeja o tworzeniu się mikrospołeczności w niesprzyjających warunkach ogólnych stanu ludzkiej cywilizacji (chaos, panie. I NIE MA INTERNETU, aaa!). Oczywiście musi być samiec alfa. Dobrze by było, żeby był to jakiś pragnący utrzymać ład np ex szeryf a nie recydywista-okrutnik – ale siła argumentów jest taka jaka być może w tych okolicznościach: kto kogo, za wszelką cenę, dowolnymi środkami perswazji. Nie są to Perswazje Jane Austen, a moralny gorsecik gatunku ludzkiego znacznie poluzowany, popuszcza stopniowo coraz to nowymi organami bezprawia. Diagnoza jest dość mroczna. Oczywiście nie udało się całkowicie wyeliminować scen z wyglądającymi jak ja w poniedziałek rano umarlakami, od czasu do czasu szatkowanymi przez żywych, jak ja to robię sałatce z buraków.

Zdarzają się też mezalianse ;)
W 2 sezonie jest tego badziewia jednak relatywnie mało. Na tyle mało, żeby ludzie mojego pokroju mogli to oglądać i na tyle w ogóle, żeby serialem zainteresowały się jakieś zdziczałe nastolatki (sprytne!). Nie tyle nie mogę znieść zombiowidoków, ale bezsensu wyjściowego pomysłu, stworzenia tak idiotycznego perpetum mobile, jakim owo zombie jest. Otóż martwe ciało gnije i się rozpada, a nie krąży miesiącami w tę i we w tę, bez paliwa w postaci pożywienia, mając li tylko łowickie instynkty (w celu znalezienia pożywienia, co jest bez sensu bo w martwym ciele nie działa układ pokarmowy, helou!) Czy naprawdę nie można by wymyślić jakiegoś bardziej sensownego powodu upadku cywilizacji jak np krach giełdowy, brak ropy albo kosmici? Doprawdyż.
Nie mniej nawet nastoletni fani mogą się na tej bajce co nieco nauczyć. Np że to formalny zamordyzm i sprawny monitoring trzyma ludzkość w pionie.
Acha, drogie koleżanki, jakby co, to pamiętajcie, żeby raczej szukać schronienia w klasztorach a nie jednostkach wojskowych, które zapewniają, oczywiście, poczucie bezpieczeństwa wszystkiemu oprócz damskiego krocza. Ostatnia kwestia to sprawa higieny i porządku. Wszyscy bohaterowie są tam umemłani po czubek głowy i im to wisi kompletnie. Pranie? Mydło? What the fuck is that? Wszędzie na około burdel i stosy. Czułość czuję jak to oglądam, w swoim, jakby nie było, mieszkanku ;).
Nie, to nie wylotówka z Warszawy w piątkowe popołudnie, to miasto zajęte przez  zombiów!

Mentalista
Nie wspomniałam o tym serialu poprzednim razem, choć często do niego wracam. Klasyk gatunku: drużyna pracowitych jak mróweczki nie mniej bezdennie durnych detektywów, która bez naszego geniusza-konsultanta nie zawiązała by sobie sznurowadeł (chyba, że na szyi jako stryczek ;). Ale geniusz jest przeuroczy: Simon Baker grający zawsze nienagannie ubranego w retro kamizelki i popijającego herbatki w filiżankach konsultanta to źródełko ciepła, bezpretensjonalności i humoru. I ten zadziorny uśmiech, ah. Żadnych fobii, kaprysów, histerii, ot spostrzegawczy gracz i manipulator w służbie (na szczęście) porządku publicznego. Oraz prywatnej wendetty za śmierć rodziny, który to wątek, jako oś całej serii, toczy się gdzieś w tle i od czasu do czasu wypływa na szerokie wody jakiegoś odcinka.. Bardzo przyjemne, krótkie, bez pretensji.

Breaking Bad
Tego serialu jeszcze długo nic nie pobije. Na chwilę zrobiłam sobie przerwę, gdy w połowie 5 sezonu dostałam mini-zawału (chemik Walter kontra obrabowany pociąg) ale szybko dogalopowałam do finału. Po odcinku, w którym bohater upada ostatecznie (zlecając jednoczesną, jak w Ojcu Chrzestnym, rzeź niewiniątek) było mi bardzo przykro, głównie z powodu wspomnianej już wcześniej refleksji, co te współczesne seriale z nami wyczyniają: zaczynamy bez zmrużenia oka kibicować do szpiku złym bohaterom oraz zakładać (jak słyszałam) internetowe społeczności dyskusyjne, gdzie wiesza się psy na żonie głównego bohatera, rozdartej wewnętrznie Skyler. Okazało się, że po standardowych 13 odcinkach sezonu, jest jeszcze odcinek finałowy, w którym wszystko dla bohatera kończy się dobrze, gloryfikacja i afirmacja, nic, tylko zostać dilerem (ale jeśli to się przyczyni do zwiększenia absolwentów kierunków ścisłych z jednoczesnym spadkiem liczby całkowicie zbędnych na rynku pracy humanistów to czemu nie ;). Wywiad telewizyjny z twórcą serialu Vincem Gilianem, który jest delikatnym i zniewieściałym okularnikiem, rzucił nieco światła dlaczego tak się stało: takie ciotki po prostu mają tendencję do nienaturalnie odrealnionych finałów.
Nie mniej cała reszta to pjur fason and krem de la serialite mesą.
W tym serialu nie ma ładnych sukienek, ale żółte kombinezony chemiczne też mi się bardzo podobają - takie pogodne na tle całej, krwawej reszty.

UPDATE: List Hannibala Lectera do Waltera White'a  czyli co sądzi o 'BB' Anthony Hopkins [klik]


Scandal
Piękna Oliwia, z zespołem wiernych współpracowników rozwiązuje sytuacje kryzysowe. Wszelkie. Tyle w skrócie. Na reszcie nie mogę się skupić, bo myślę o grającej główną bohaterkę Kerry Washington. Boziuniu, jaka ona jest piękna, apetyczna i w kolorze porannej, gorącej kawy a zarazem gorącego, popołudniowego batona. Aaa, jeśli JA mam problemy z oglądaniem tego serialu to boję się o bieliznę szanownych panów ;). I Oliwia ma takie duże usta mmm oraz przypomina loda czekoladowego w chrupiącej polewie, ju noł? Nawet mydłkowaty prezydent Sztanów Zjednoczonych na nią leci, dlatego dużo spraw będzie się obracało w kręgach polityki, walk o wpływy, kto kogo i takie tam. Mmm. Nie oglądajcie tego drogie panie, ze swoimi facetami, bo potem trudno będzie wybłagać jakikolwiek seks ;). Albo właśnie będzie wyjątkowo łatwo, ale to nie z wami partner się będzie kochał, niestety (w swojej głowie). Eh.
Idę się nasmarować samoopalaczem. Z rozpaczy.



Luther
Przystojny Murzyn na tropie zbrodni. Oraz to, co zwykle: obstrukcja, obdukcja, dedukcja. Wspominałam już, że całkiem przystojny ten Murzyn? Wielki taki Murzyn i przystojny. Całkiem dobry, poręczny Murzyn. Jak się takiego Murzyna poogląda wieczorem to następnego ranka będzie można powiedzieć:
 ‘I had a dream’ ;). No dobrze, nie idzie mi ta recenzja ;), ale co ma mi iść. Serial jak serial. Kryminalny taki. Przejdźmy do kolejnego zatem.
Czarny śledczy Luther obowiązkowo i dla podkręcenia atmosfery posiada antagonistycznie czarny charakter - astronomiczną specjalistkę od czarnych dziur (czy tyle czerni to nie jest już aby przesada w poprawności politycznej? He?)

Awake
Bardzo ciekawy pomysł z (oczywiście) spartoolonym końcem. Pewien uczciwy policjant przy próbie wyeliminowania przez skorumpowanych kolegów, traci w wypadku a) żonę, b) syna. Wersje a) i b) są rozpisane jako alternatywne, choć przenikające się rzeczywistości. Bohater lawiruje, prowadząc w każdej wersji swojego życia inne sprawy kryminalne i chodząc do dwóch różnych terapeutów, którzy pomogą mu się uporać ze stratą i rozdwojeniem rzeczywistości. Aby widz się nie pogubił zastosowano prosty patent czyli delikatny filtr kolorystyczny. I tak jak pierwsze odcinki robią wrażenie konsekwentnego poprowadzenia pomysłu, to potem robi się niedbale a finał jest trochę w kucyk czesany. No ale wiadomo, że  a) jestem grymaśna i b) szukam dziury w całym. I to są dwie przenikające się rzeczywistości mojego serialowego oglądactwa.
Dla lunatyków i cierpiących na bezsenność -bomba (pełne zrozumienie tematu).
 
The Killing
Mroczny i realistyczny kryminał obyczajowy. Bardzo obyczajowy. Jeden sezon na odszukanie mordercy jednej ofiary (nastolatki znalezionej w bagażniku auta), a my nie tylko nie umieramy z nudów, ale się wciągamy. Detektywi są brzydcy i źle się ubierają, np w brązowe marynarki z lumpeksu i golfy w romby. Małymi kroczkami i mega-żmudnie posuwają się do przodu (takie zjawisko jak 'żmudnie' prawie nie występuje w serialach typu szukamy kto zabił). Politycy kłamią, wszyscy inni też kłamią. Rodzina ofiary przeżywa dramat. Wszystkie inne rodziny też przeżywają jakieś dramaty. Bardzo dobry serial, ale nie można się dziwić, że w pewnym momencie przestałam go oglądać ;).

Mad Men
Zadziwiające jak dobry może być serial w którym tak niewiele się dzieje. Czy to magia przeszłości? W której był czas na życie rodzinne pełne konserwatywnego podziału ról (co się ogląda jak dokument o dinozaurach, zwłaszcza, że nie mają tam, w tych latach 60., internetu, ah). Oraz zwyczaj palenia setek papierosów przy każdej nadarzającej się okazji? Oraz z okazji braku okazji. Rozkloszowane spódnice, inaugaracyjne loki i koki i krwiste usta, romanse, tapety, boazerie, drinki. Dużo boazerii. Dużo drinków. I te reklamy. RYSOWANE. I kapelusze, mmm. Tylko jakoś mało wąsów, zastanawiająco mało wąsów. Walka o równouprawnienie kobiet w branży reklamowej. Oraz w branży bycia kobietami. Kobiety z wielkimi biustami i biodrami (zgroza!).  
Serial typu slow food. Aromatyczny, elegancki, pełen długich ujęć niczym powłóczystych spojrzeń. Główny bohater Don Draper jest geniuszem (reklamy), który nie histeryzuje. Jest małomówny, zawsze ogolony i mimo licznym romansów nie łapie trypra. I to jest mężczyzna, a nie jakaś estrogenowa panienka z pretensjami typu ‘Mam pomysł, klękajcie narody!’.
 Tapety i boazerie - a nie mówiłam?

Gra o Tron
Primo/ spatium/ et in ulteriori tractu.  Trakt tu [klik]
........

 I tradycyjnie, na koniec,  czerwona kartka 

Obejrzałam pilota oraz co-pilotów ‘Hannibala’ – serialu o początkach współpracy organów (śledczych) z doktorem Lecterem, znanym z ‘Milczenia Owiec’ specjalistą od konsumpcji organów (wewnętrznych). No i klęska. Co prawda agenta-geniusza gra młody i śliczny Hugh Dancy, który jak to we wszystkich serialach obecnie, jest niezrównoważony psychicznie (ale w wersji łagodnej). Natomiast doktor Lecter to aktorska porażka a zarazem ofiara nurtu politycznej poprawności. Mads Mikkelsen, skandynawski aktor ma w sobie tyle z klasycznej elegancji i ogłady doktora Lectera co ja z baletnicy. Barbariana, dzikiego Wikinga mógłby zagrać, a nie angielskiego dżentelmana, który przez lata zwodził organy (ścigania i te wewnętrzne). W dodatku ubrali Lectera w pastelowo-fioletowe, niemal gejowskie, garniturki z błyszczącej tafty (mam nadzieję, że kostumologowi ktoś wytnie trzustkę!) oraz (i tu ostatecznia zgniła wisienka na torcie) mówi on po angielsku ledwo ledwo, ze skandynawskim akcentem.
- Ken oj haffe szandwiscz? 
(Can I have sandwitch?)
No zgroza, zgroza i to nie bynajmniej z powodu kanibalizmu doktora, tylko tego, co z nim uczyniono. Zatem do widzenia, Hannibalu, kij ci w ślip.

niedziela, 13 października 2013

Kiedy sebum zostało kobiecym wrogiem numer jeden, zaraz po cellulicie i braku orgazmu? Oraz o rzucaniu potwarzy ;)

Kto umie schlebiać, umie także rzucać potwarz, jak powiedział Napoleon Bonaparte.
Dzisiaj zajmiemy się kwestią niwelowania owego rzutu potwarzy na rzecz protegowania przedtwarzy, o którą dbałość zapewni nam same pochlebstwa.
Mówię oczywiście o robieniu maseczki.

Wiadomo, że jeśli mieszkamy w mieście, to codziennie otwarte niecki naszych porów napełniają się dziesiątkami zanieczyszczeń unoszących się w powietrzu. Na deser zaś częstujemy twarz ręką skażoną niedawno bankomatem. Że nie wspomnę o fluidach szpachlach, 24 h trwałości i antybłysku. Oraz o posypce z pudru (Pompeje, panie ;). A sebum,  niczym lawa, wypływa spod tego wszystkiego sobiepańską olejowatością i to WSZYSTKO do kupy kisi: ołów z rur wydechowych niehybrydowych, niespodzianki z palcowych opuszków, fluidy, pocałunki cioci Krysi i policzki od losu.
Get it, right?
No to od czasu do czasu trzeba zaprosić twarz do sanatorium i zanurzyć ją w błocie.
















W nic na polu kosmetycznym nie wierzę tak, jak w moc zielonej glinki na facjacie. Raz na jakiś czas, rzecz jasna. Tak długo jak się da, ale nie dłużej, bo potem twarz robi się biała jak papier. Trudno powiedzieć czy pory zasysają glinkę czy glinka wysysa pory ale po takim seansie buzia jest gładka i rozświetlona. Jeśli oczywiście damy radę to zmyć, bo po 4 godzinach mogą być pewne trudności ;). Ponadto maseczka z glinki ma niespotykane wprost właściwości protowarzyskie: nic nie przyciąga gości tak, jak nałożenie zielonej papy na twarz! Od razu wpada ktoś z niezapowiedzianą wizytą i mamy do wyboru
a) robić za zombie (glinka wysycha miejscami tylko a w innych miejscach utrzymuje wilgotność, więc wygląda się jak nieboszczyk w stanie rozkładu)
b) ekspresowo spłukać i zetrzeć i tłumaczyć się potem, czemu mamy rzygowate zmazy na bluzeczce (najnowszy trend z H&M-u.  I wszystko jasne).
To by było tyle w temacie zabiegów kosmetycznych jakim się poddaję. Nigdy nie byłam u na chemicznym zdzieraniu twarzy, coby mi się wyłonił nowy, niemowlakowy naskórek albo tylko li u kosmetyczki, jak to robili niektórzy znajomi. Pierwsze to barbarzyństwo cywilizacyjne a drugie jest moralnie podejrzane – po twarzy to może mnie co najwyżej macać ktoś, kto ma wobec mnie zamiary erotyczne. I to niepłatne!

Acha – po glince tonik wykonany z wody i łyżeczki wyciśniętej cytryny. Resztę wody z cytryną (i z resztkami glinki) można wypić. I jest gites, jesteśmy w domu (z gośćmi ;)
Zwyczaje kosmetyczne mi się zmieniły jakiś czas temu. Jako właścicielka cery tłusto-mieszanej uwielbiałam wcześniej peelingi. Nic mnie tak nie odświeżało jak przejechanie po twarzy zmielonymi orzechami. No ale skoro młodość i jędrność postanowiły pojechać na wieczny urlop do Belize (kto oglądał BB ten wie o co chodzi. A nie chodzi o krem tylko o serial ;) to trza się dostosować. Głaskać, nawilżać, takie tam. Nie walczyć z sebum. I przed wszystkim się nie malować. Aj noł, aj noł, oczy trzeba, żeby było wiadomo, w co patrzeć żeńskiemu rozmówcy, jeśli nie ma dekoltu, chociaż u mnie akurat nie ma z tym problemu: to te dwie spuchnięte z niewyspania fioletowe śliwki. A czasem to tylko dwie zapadłe acz przekrwione gałki z fioletowymi półksiężycami na dole, jakbym była jakąś islamską recydywistką (bo wiecie, że oni tam, we więzieniach, to sobie tatuują pod oczami różne takie łezki i kropki, to może i półksiężyce bardziej na wschodzie też? Ale nie wiem czy to u więźniarek tak popularne jak u osadzonych męskich. A jeśli tak, to mam pomysł na nową sesję dla matki Madzi ;)
Ale zapewniam, i możecie mi wierzyć,  nie jestem osobą prowadzącą jakiś wybitnie zdrowy tryb życia: wyglądam dużo lepiej odkąd się nie zalepiam. I jeszcze lepiej odkąd nie używam do mycia twarzy wody (bo jakby się tak zastanowić to kto wie co, oprócz dodatku chloru, jest w tych rurociągach, niektórych to i przedwojennych nawet, hm) żeby tak nam siurkało w twarz bez żadnej refleksji z naszej strony? Albo we fluidach-szpachlach co jest? Ktoś czyta te robaczki na opakowaniach, co tam stoi w języku nienawiści (humanisty) czyli chemii jakiś methyl parabenum czy sodium chloride?
Doprawdyż, kto by to chciał nosić na twarzy, żeby mu się po tym słońce ześlizgiwało.
No nie ja.

Jako córka chemiczki, jako koleżanka wielu innych chemiczek mogę powiedzieć tylko tyle, że najlepiej wklepywać w skórę to, co można zjeść. Co nie jest inkrustowane zawartością tablicy Mendelejewa. Oliwę, masło, glinkę. Na tym tle pochodne ropy (czyli owe parabenum) może i prezentują się nowocześniej ale czy zdrowiej? Śmiem wątpić.
Mam natomiast kłopot z tonikami na alkoholu. No bo ten, alkohol wysusza jak s-syn i niszczy peha skóry, więc na twarz nie polecam, ale chlapnąć chyba można, nieprawdaż? neiprwtaszzz? nnnaa ztrowie(gulp ;)













Zawsze robiły na mnie wrażenie kosmetyczne wspomnienia kobiet zesłanych na Sybir czy w inną wieczną zmarzlinę. Tam stan posiadania tłustej cery był błogosławieństwem, naturalną ochroną, z którą tak namiętnie teraz walczymy. Te wszystkie bidulki, które wcierały dzienną porcję oleju, od ust sobie odejmując by na twarz starczyło. Kiedy sebum zostało kobiecym wrogiem numer jeden, zaraz po cellulicie i braku orgazmu?























A tu  link do maseczkowych różności [klik]  (dla ambitnych bo zestaw jest różnorodny - w grę wchodzą maliny, truskawki, banany, produkty mleczne i zielarskie i Bóg wie co jeszcze). Oraz do pewnej blogerki TB, która jak ja lubi naturę ale też własnoręcznie produkuje kosmetyki i która kiedyś zaprosiła mnie do opisania swoich zwyczajów kosmetycznych. Co czynię niniejszo powyższym, howgh.

piątek, 11 października 2013

O spotkaniu z ex epuzerem czyli dywan ze skóry i emocjonalne prosektorium w związkowym placebo

Znowu spotykam mojego ex narzeczonego. M. wysuwa szczękę, a to nie byle jaka szczęka, nie tak jak moja, cofnięta, zawsze o krok za mną, w sam raz do drgania w celu zmiękczenia w placówkach i urzędach; nie, to kwadratowa szczęka bohaterów komiksów, butnie wysunięta, zawsze o krok przed. I tylko w linii tej szczęki się różnimy, myślę sobie, bo poza nią jesteśmy tacy podobni. Każde twardo broni swojego terenu mimo pozorów współuczestnictwa. Każde ma swój teren precyzyjnie obsikany, stąd dotąd i granicy tej radioaktywnej szczyny nie da się przekroczyć bez konsekwencji. Ten autonomiczny sik sam w sobie nie jest niebezpieczny, jest wyrazem osobliwej niezależności, ale razem, po nałożeniu na siebie w kształt wspólnego podzbioru, daje efekt niezgodności serologicznej, tu A a tam B, tu plus a tam minus. Osobno woda toaletowa pour famme i pour homme a razem ustrojstwo smrodliwe i żrące jak splunięcie Obcego. Choć nie widać tego na pierwszy rzut oka, fasada jest gładka i kremowa, stylowa jest ta fasada niczym w studiu filmowym. Ale to makieta budynku jest.
Albo i może był to prawdziwy budynek – na wpół rozpadły zabytek klasy A przeznaczony do rozbiórki. Na jego miejscu powstały dwa metalowo szklane wieżowce, bez stylowej kładeczki łączącej.

Wiem to już od dawna.  
A jednak dziwnie na kogoś już kiedyś oswojonego tak obojętnie patrzeć. Na posiadacza skóry, przeciętnie przypadających na człowieka 2 metrów kwadratowych, którą znamy tak dobrze. Kształt ucha, linię włosów, plamkę na bielmie oka, bliznę z dzieciństwa, ciemnobrązowy pieprzyk. Skóry, ale nie wnętrza.
Czasem jest tak, że spotykam jakiegoś pozoranta z przeszłości i uśmiecham się do siebie albo się nawet szczerzę jak nienormalna. Jak mogłam być amatorką tego niedosolonego kalafiora, zastanawiam się. Tej zgniłej kalarepki, która w dodatku zaczyna łysieć, ma idiotyczny szalik i pracuje w korporacji. Toż to niepojęte! Łysiejąca kalarepka patrzy na mnie w bezbrzeżnym zdumieniu gdy zaczynam na jej widok rżeć jak koń.

* (tak, moim byłym ewidentnie zawsze czegoś brakowało...)
Ale czasem robi mi się dziwnie. Obojętnie, ale tak na smutno, jakby powiał zimny wiatr. Jakby się przeciąg zrobił w prosektorium i zerwał prześcieradła z dwóch trupów, co obok siebie leżą na stolikach a obok nich w miseczkach leżą sobie ich dwa ograny tłocząco-ssące, zwane czasem sercami, nigdy nieużywane.
Nikt nie jest  bardziej obcy niż ktoś, kogo się kiedyś kochało, powiedział ktoś, już tam sobie zguglujecie kto. Ale jeśli się nie kochało? Jeśli było trochę chemii wspomaganej następnie suplementami diety oraz głównie didaskalia wielką, czerwoną czcionką w rodzaju Seriously? oraz Run!  Ciężko mieć niestrawność po nie zjedzonym a rozgrzebanym obiedzie.
No i nic, poszła sobie ta butna szczęka. Wyłoniła się zza rogu życia a potem znikła tamże. Ja i mój podbródek też se poszłyśmy więc.
Taka historia. Taka sytuacja.

*(z byłymi najlepiej rozprawiać się na wesoło ;)

.....
A poniżej inna nieco, z przednim wprost finałem ;)




Ewidentnie stwierdzam, że nie mam talentu nie tylko do życia w stadle ale i do nadawania zachęcających tytułów ;)

środa, 9 października 2013

Oda do ogroda. Jesień i zima czyli z pamiętnika ogródkoholika, part 2

Wrzesień
Gdyby rok złożyć na pół wzdłuż i wedle najdłuższego dnia w roku to wrzesień zostałby odpowiednikiem kwietnia: ciemność i zimność zapadające o niestosownie wczesnych godzinach.
Groch opuszcza się w dół ciężkimi strąkami. Liatry usychają i sterczą niczym zużyte szczotki do czyszczenia butelek. Rukola kwitnie etapowo już od lipca, ale teraz jej liście stają się węższe i ostrzejsze w smaku. Aksamitki i lobelie w pełnej krasie – jeśli potrzebują 5 miesięcy na pełną dojrzałość estetyczną to w przyszłym roku powinnam je zasiać w inspekcie chyba już w styczniu, nieprawdaż.
Orzechowa orgia! Można dostać w łeb, jeśli się pod orzechem siedzi dłużej niż 5 minut. Za to uschnięty orzech karleje i czernieje jak truchło, pokrywa się biała hubą. Po ogródku zaczyna szabrować jakiś tajemniczy drapieżnik, który po niewprawnych próbach na wszystkich drzewach ostatecznie do ostrzenia kłów i pazurów wybiera sobie orzechowe truchło, zdzierając z niego całkowicie korę. Okazuje się, że to tchórz zwyczajny, samotny, nocny myśliwy, o którego zwyczajach życiowych dowiaduję się dzięki guglu (pierwsze, nieśmiało wpisane w przeglądarkę hasło poszukiwań: drapieżne misiowate ;). Pewnego wieczoru jestem świadkiem jak rzeczony tchórz próbuje się dostać na dach, przednimi łapami trzymając się rynny a tylnymi maszerując po podwieszonym kablu. Żaden balet już nigdy mnie tak nie zachwyci! ;)

No ale cena za te balety wydrapana na drzewach...
Październik
18. 30 – ciemność spada nagle, granatowoszarą kurtyną. Grabię liście. Zbieram ostatnie orzechy, niektóre niewiele większe od paznokcia. Ostatnie, porzucone dzieci łysiejących orzechowców. Powoli dogasa życie - zielone bukiety grządek zmieniają się w pęki małych ikeban.
Prace ogrodowe wyglądają dość szczególnie: jeśli jest mniej niż 10 stopni, to w kuchni na garze gotują mi się świeże skarpetki i rękawiczki ;) które zakładam, jak już przemarznę do reszty. Świeżo przycięte trawniki prezentują estetyczny, wojskowy ład, ale tylko przez jakaś godzinę, bo później zostają zasypane nowymi liśćmi. Chłód już od późnych popołudniowych godzin podkrada się pod dom i wpełza do środka przez nieszczelne okna. Mam szczerą nadzieję, że tchórz się do czegoś przyda i do tego chłodu nie dołączą polne myszy i wielkie jak pięść włochate pająki jesienne, które nie mają nic wspólnego z eteryczną gracją letnich pajęczaków.

Torba z Ikei to oprócz grabek podstawowe narzędzie ogrodnicze ;)
Do nieba ulatują duchy martwych liści...


Listopad
Zanim wszystko zostanie przykryte śniegową pierzyną, wygląda raczej smętnie. Na wpół zgniłe, oślizgłe liście leżą wbijane w ziemię każdym spadającym deszczem. Reszta grządek schowana pod kłębowiskiem uschniętych grochowych łodyg i gałązek w celu zapobieżenia przemarznięciom wieloletnich roślin. Ogołocone drzewa i krzaki wyglądają pięknie gdy natura przystraja je biżuterią z kropel lub śniegową posypką.
A czasem uschnięte drzewo dostaje w promocji koronę z chmur ;) 
Grudzień, styczeń, luty, marzec
Cały ogród zdaje się zamrożonym w czasie jednym wielkim oczekiwanie na marcowe morderstwo Marzanny. Na śniegu o chrupiącej skórce co rano znajduję ślady zwierząt - kocich pazurów i pracowicie wydeptanych ptasich ścieżek. Z wnętrza rynien z łoskotem wypadają lodowe rękawy. Co rano sikorkowa orgia karmnikowa! Czasem karmnikowe drzewo aż się trzęsie, takie tłumy go oblegają. Majątek idzie na pestki słonecznika, bo to zawsze znika najszybciej. Słonina ma mniejsze lub nawet zerowe osiągi popularności – widać moje sikorki nawrócone na wegetarianizm ;). Zanim ucieszą mnie pierwsze pąki rozkręcające wiosenny interes, bawią mnie te głośne i żółte oznaki życia w uśpionym ogrodzie. Tylko czy to się musi odbywać pod moim oknem o świcie? Bo jakby tak podsumować te wszystkie ptasie historie to wychodzi, że od dobrych kilku lat jestem w wuj niewyspana ;)
W przeciwieństwie do wielu nieodpowiedzialnych nastolatek nawet liście noszą w zimie czapki ;)
Samotna kosmonautka Kapusta Ozdobna w podróżny przez zimowe zaspy

I tak się kręci ten uroboros, to ogródkowe perpetum mobile.
Bo tymczasem w kwietniu ...(part1;)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...