sobota, 31 sierpnia 2013

Przypadek Bernarda Wścieklicy czyli 'Cujo" Stephena Kinga

Kiedy przez wszystkie blogi recenzenckie przewinęły się najnowsze książki Stephena Kinga ‘Dallas 63’ i Joyland’, przewrotnie pomyślałam, że czas sięgnąć po jakąś starszą pozycję najpoczytniejszego pisarza Ameryki. Najpierw był  ‘Pamiętnik rzemieślnika’, w którym jest trochę porad, jak to należy mieć sensownego agenta i nie dać się poznać jako literacki desperat, który opublikuje wszędzie i za friko, jednak większość książki to arcyrozwlekłe opisy lat dziecinnych, kiedy Stephen chadzał w pieluchomajtkach. Doprawdyż.
A ostatnio ‘Cujo’ - historia upadku pewnego bernardyna, która też ma już ładnych parę lat.

















Książka trafiła do mnie jako prezent, wręczony przez znajomego rodziny, z dedykacją ‘W podziękowaniu za wszystkie udane grille’.
-  O czym to jest? – zapytałam.
- O wściekłym psie, który zagryza swoich właścicieli – odpowiedział znajomy.
- Ty chyba nam źle życzysz – uśmiechnęłam się, na co znajomy się obraził, no bo jak to: daje prezent, a tu taka niewdzięczność go spotyka, grymaszenie. Czego ja się spodziewałam - przewodnika po 'Polskich Dworach'?
Dlatego przeczytałam ‘Cuja’  dużo później, kiedy znajomy przestał się już na grillach pojawiać ;).


Mamy więc farmerską rodzinę z uroczym i mądrym psem marki bernardyn – tytułowym Cujo. Pewnego dnia Cujo ma pecha i daję ugryźć wściekłemu nietoperzowi – a że w środowisku rolniczym dopieszczanie piesków w postaci szczepionek nie jest zwyczajem popularnym,  etapowo następuje psia degeneracja, zakończona kompletnym wściekiem i zagryzaniem w szale kogo popadnie.
Mamy też drugą rodzinę, z uroczym i mądrym czterolatkiem, przepracowującą problem romansu jednego z małżonków. Losy obydwu rodzin splączą się w krwawym finale. Ktoś zginie bym przeżyć mógł ktoś – wiadomo.
Książka, mimo wstawek pt ‘świat z perspektywy psa’ jest też bardzo przyzwoitą ilustracją amerykańskiej obyczajowości – zawiedzionych małżeńskich nadziei obydwu żon, każdej z innego środowiska, walki o byt ich mężów – jednego przedstawiciela branży reklamowej i drugiego farmera-alkoholika.
A wszystko wokół pieska, który się znarowił. Hau hau nice.

Nie wiem po ta okładkowa sugestia, że jest ‘Cujo’ horrorem klasy P(siej) , skoro to jedynie (jedynie jak na Kinga) thriller obyczajowy z elementami wścieklicy ;). Mamy co prawda jakiś, zupełnie zbędny moim zdaniem, kiks z samoistnie otwierającymi się drzwiami szafy w pokoju czterolatka i mglistą sugestię, że był kiedyś w miejscowości psychopatyczny morderca – ale w ilościach szczyptowych.  Dwa elementy niczym osławiony rewolwer, który pojawia się w pierwszym akcie, aby NIE wypalić w ostatnim (co jest dziwne z uwagi na sugerowaną przez autora w ‘Pamiętniku rzemieślnika’ skłonność do wyrzucania rzeczy zbędnych, hm).

Jeśli komuś dziecko naoglądało się filmów o wesołych bernardynach z serii ‘Beethoven’ i teraz chce pieska, to warto by mu podrzucić – dla równowagi – ‘Cujo’. I sprawa załatwiona ;).

Książka przeczytana w ramach sierpniowych wyzwań czytelniczych Trójka e-pik u Sardegny 

środa, 28 sierpnia 2013

Przypadek czerwonej nogi i zagadka martwych dzieci czyli ‘Komplikacje’ Atula Gawande

Tytuł: Komplikacje. Zapiski chirurga 
o niedoskonałej nauce.
Autor: 
Atul Gawande
Wydawnictwo: 
 Znak, 
Kraków 2009










Jeśli, czytając późną nocą, zamiast włożyć między kartki książki eee plaster, podpaskę, szczoteczkę do zębów lub co się tam akurat macie pod ręką, kiedy brak zakładki, jeśli więc zamiast tego postanawiacie DOKOŃCZYĆ rozdział, stając się następnie czytelnikiem rozgorączkowanym i spoconym z emocji, który następnego dnia będzie bardzo niewyspany, to nie musi być od razu kryminał, z odwieczną zagadką: kto zabił. To może być dobra książka medyczna z następującym problemem: czy ten doktor uratuje tej pacjentce nogę.  (Pacjentka do szpitala zgłosiła się z nieładnie wyglądającą infekcją, która okazała się być martwiczym zakażeniem tkanek, bezpowrotnie zagarniającym kolejne obszary ciała). To dobry, mocno wciągający rozdział końcowy ‘Komplikacji’ Atula Gawande, amerykańskiego chirurga, który napisał książkę o nietypowych przypadkach i medycznych komplikacjach.

„Nikt nie zdoła równie umiejętnie jak Gawande stworzyć wrażenia naoczności, przenieść czytelnika w realia oddziału chirurgicznego i oddać emocji, które towarzyszą dramatycznemu widowisku ratowania ludzkiego życia. Komplikacje to przejmująco autentyczny i wiarygodny obraz współczesnej medycyny”.
(The New York Times Book Review), z okładki (zgadzam się :)
I. Tym sposobem podróżujemy po prężnie rozwijającej się odnodze rynku medycznego specjalizującej się w zmniejszaniu żołądka czy leczeniu przepukliny (wąskotorowość specjalizacji jest doprawdy niebywała i zapewniam, że ostatnią rzeczą, jakiej byśmy sobie życzyli po tej lekturze jest ażeby specjalista operujący nam przepuklinę zabrał się za jakiś inny, sprawiający problemy organ po otworzeniu nas – nawet gdyby zapadło się nam płuco a z aorty sikało pod sufit WARTO by poczekać na facia w kitlu robiącego zazwyczaj w płucach i aortach, ju noł?).
Wizytujemy kuźnie przyszłych chirurgów czyli uczelnie medyczne i staże dla rezydentów gdzie niewprawnie praktykuje się na żywym i niczego nieświadomym pacjencie (niestety fakty są takie, że pacjenci o niższym statusie finansowym, nieubezpieczeni, pijani i chorzy umysłowo są terenem nagminnego eksperymentowania i prób podnoszenia kwalifikacji, to tak w ramach wyjaśnienia egalitaryzmu medycznego i że niby wszyscy mamy te same szanse na przeżycie w przypadku wypadku. Otóż raczej nie :/).
Bardzo interesująco wygląda opisywany przez Gawande typowy kongres chirurgów, gdzie na jednego chirurga przypada dwóch przedstawicieli handlowych (chyba już się domyślacie, że szybko przestaje chodzić o podnoszenie kwalifikacji zawodowych na sympozjach z zamianą na stanie w kolejkach z płóciennymi torbami i zbieranie do nich przez lekarzy wszelkiej maści darmowych gadżetów ;)
Ciekawy jest też rozdział o chronicznym bólu, o różnicach  w progach bólu wśród płci i przedstawicieli różnych zawodów oraz zmianie nastawienia środowiska medycznego co do powodów jego powstawania – nie uważa się już bólu za jednokierunkowy przekaz sensoryczny ale, bardziej holistycznie, za miks czynników fizycznych i emocjonalnych.
No i  cóż – jednym z często występujących nieorganicznych przyczyn bólowych jest „samotność, uwikłanie w sprawę sądową, niezadowolenie z wykonywanej pracy i chęć otrzymania odszkodowania” – doprawdyż, zachodzę w głowę, czemu mnie nic nie BOLI!
Każdy rozdział ma swojego bohaterka, konkretną postać, którą poznajemy bliżej, przywiązujemy się i której mniej lub bardziej, kibicujemy w tych zmaganiach z problemami własnego ciała i medycyny. Mamy więc człowieka, który nie mógł przestać jeść i któremu nie pomogła nawet operacja redukcji żołądka. Jest rodzina, w której było 8 przypadków śmierci łóżeczkowej niemowląt (domyślacie się już, że nie był to problem medyczny tylko kryminalny?). Mamy przypadek prezenterki telewizyjnej, której kariera zawisła na włosku, kiedy okazało się, że ma problemy z czerwienieniem się na twarzy (i na to medycyna ma ciekawy sposób). Ortopedę, który był niezwykle dobrym specjalistą, dopóki nie nastąpiło u niego tzw ‘zmęczenie materiału’, jakiś rodzaj lekarskiej depresji i który zaczął, nie powstrzymany przez nikogo, szkodzić pacjentom. Jest też pacjent w stanie terminalnym, który wpadł w panikę i wybrał fatalny sposób na opuszczenie ziemskiego padołu (zgodnie z nowymi zasadami, uwzględniającymi też zdanie pacjenta, a nie tylko lekarza, w kwestii wyboru metod leczenia, do której to kwestii autor podchodzi z rezerwą).
‘Komplikacje’ to ciekawy raport z medycznego środowiska amerykańskiego, mającego jak każde środowisko swoje lepsze i gorsze strony organizacyjne. Smutny jest jednak fakt, że oddając w ręce lekarza nasze ciało i życie, mamy jakiś rodzaj bezrefleksyjnego uniżenia i zaufania (w przeciwieństwie np do mechanika samochodowego, któremu zostawiamy auto), co często okazuje się błędem, ponieważ i w tym środowisku funkcjonują ludzie bez powołania, bez talentu, często zwykli partacze, a szczęśliwe rozwiązanie (np trafna diagnoza schorzenia) jest czasem tylko szczęśliwym trafem i dziełem przypadku. Dlatego szczególnie ciekawy okazał się dla mnie rozdział o tym, jak środowisko radzi sobie z próbą okiełzania, a czasem nawet wycofania z rynku, lekarzy-szkodników (raczej słabo, niestety), o programach dla lekarzy uzależnionych i o samodokształcaniu (technika idzie na przód, a tu trzeba zdecydować, czy poświęcić czas na rozwijanie już nabytych umiejętności w praktyce czy uczyć się metod nowych, mniej inwazyjnych – w tym samym czasie).

Stany to dość specyficzny kraj, gdzie nie ma obowiązkowego ubezpieczenia zdrowotnego, a jeśli zdarzy ci się mieć pecha i lądujesz w szpitalu z rachunkiem opiewającym na zawrotną sumę równą twoim rocznym zarobkom to... cóż, najwyżej szpital wejdzie ci na hipotekę i stracisz dom. A przy odrobinie szczęścia wyjdziesz z tego żywy.
Ale zasady praktykowania medycyny są uniwersalne, schorzenia podobne a pacjenci wszędzie tacy sami.
Więc polecam: ku przestrodze.
 I raczej w dzień niż w nocy. Przynajmniej ostatni rozdział ;)
 .......
A teraz wybacznie, idę założyć dla lepszego samopoczucia po tym, czego się dowiedziałam, moją emergency tiarę ;)

Książka przeczytana w ramach sierpniowych wyzwań czytelniczych u Sardegny (Książki Sardegny)

niedziela, 25 sierpnia 2013

O nietypowym sprzątaniu oraz tradycyjnie rodzinnym grillowaniu

Ponoć Opatrzność czuwa i daje znaki. Trzeba tylko umieć je czytać.
Na przykład ostatnio: weszłam do kuchni i przystanęłam, żeby pomyśleć co bym też mogła upichcić a następnie o mało co nie zginęłam marną śmiercią, gdy cofając się wypadłam z kapci – kapcie zostały na miejscu, bo się przykleiły do podłogi ;)
Uznałam to za klarowny znak z góry, że muszę posprzątać ;). (Możliwe, że jedynym bardziej klarownym znakiem mógłby być gołąbek, który by wleciał przez otwarte okno i na to wszystko narobił).
Co sobotę wybebeszam wszystko i dokonuję segregacji. Co niedzielę wycofuję się z ostatecznych rozwiązań, żeby zamówić kontener i to wszystko do niego wrzucić (a na końcu siebie).
Tymczasem tatuś postanowił skorzystać z dobrodziejstw ogródkowej miejscówki i urządzić spóźnione urodziny (a może imieniny?). Tatuś na emeryturze, ograbiony z sensownego dysponowania czasem, co zapewniał mu etat, stał się domowym tyranem, ćwiczącym swoje doprowadzające do szału metody ordnungu na bogu wyziewającej już ducha mamusi. Dlatego bardzo wspieram wszelkie inicjatywy pomagające tatusiowi z mamusi zleźć, nawet moim kosztem.
Tatuś zaordynował więc, że mam posprzątać – ale nie tak po prostu ogarnąć do przyzwoitości ale na troszku wyższym poziomie. Europejskim. Światowym. Sanepidowym.
- Jak na wyższym poziomie to sam sobie przyjdź i posprzątaj – zaordynowałam więc, odziedziczonymi po tatusiu tyrańskimi genami, ja. – W końcu to twoje imieniny.


I tatuś przyszedł posprzątać (sic!). Teraz mam dowód, że panowie ex-kierownicy na emeryturze kompletnie tracą kontakt z rzeczywistością, nie mając pod sobą kadry od myślenia kreatywnego. Tatuś z zapałem umył detergentem i spłukał wodą wszystkie płyty chodnikowe oraz zewnętrzne ściany domu, co mu się wydały brudne, altankę gospodarczą i jeszcze mnóstwo innych rzeczy, których raczej się detergentami nie myje, bo potem wokół nie rośnie trawa. Potłukł wszystkie szyby, z których sobie na wiosnę urządzałam mini-szklarnię. A tłukł je z iście szlacheckim rozmachem, z zapałem czterolatka-eksperymentatora, podczas gdy ja paliłam papierosa i powtarzałam sobie w duchu mantrę ‘Zen lub sen’. Akurat wpadła do mnie I. która  - jestem tego pewna - po wizytach u mnie (i oglądzie jak alternatywnie może żyć tzw. homo sapiens z tatusiem szklarzem) cichaczem chodzi na terapię ;).
Szyby rymsały o beton, I. podskakiwała, a mnie nie drgnęła nawet powieka. (Może powinnam zostać reporterką wojenną? ;)
A teraz robię za dj-a , podczas gdy jeden z o gości pokazuje pozostałym telefon z moim zdjęciem z party z zeszłego roku. Bosz, jaka ja byłam gruba! Muszę opracować plan, jak odwrócić jego uwagę i zniszczyć te kompromitujące dowody z mojej niedietetycznej przeszłości. Niestety panowie nawet do toalety chadzają ze swoimi komórkami, więc będzie trudno ;)
Nikt nie podziwia czystego chodnika.
















Zamiast celebrytów powinnam pochwalić się znajomością kluczowych dla płci niewieściej dzieł sztuki:
Sponge (1962), Roy Lichtenstein 

...
A teraz, specjalnie na niedzielę, perełka czyli trochę sprzątalniczej grozy ;)


Winter is coming, więc bawcie się dobrze, póki można. Nawet jeśli jesteście flejami  ;)

czwartek, 22 sierpnia 2013

O nosie, sukienkach, spotkaniach i zaniechaniach

Tak się zastanawiałam czy to możliwe, że mam tak duży nos ;), bo tyle okazji mi koło niego przechodzi? A każda zostawia po sobie swąd niewykorzystanych możliwości, zaniechanych okoliczności, bez ryby samych ości. Swąd. Smrodek taki.
Każdy nos by od tego spuchł.

Weźmy ostatni przykład: niedawno była w stolicy pewna blogerka, z którą mi mentalnie po drodze, i to nie jakiejś tam drodze dziadowsko brukowanej kocim łbem tylko porządnej, takiej, jakiej w naszym kraju jak na lekarstwo, drodze cud-miód, świeżo wyasfaltowanej na ekstra czerń, z paseczkami fluoroscencyjnymi się w nocy świecącymi, jeśli światła się ma sprawne rzecz jasna, ju noł. Ale mimo tylu dostępnych kanałów komunikacyjnych nie dało rady się spiknąć. Ot, rozlane mleko, mogłoby ale się nie wydarzyło. Jestem przyzwyczajona.

Nie było więc ąę herbatki
 Ani szczerych pogaduszek
Ani tańców-łamanców

















Ale się tak zastanawiam – tyle nas jest, a każdy występuje w tylu odsłonach: jesteśmy blogami (oby jednym!), jesteśmy fejsami (imionami i nazwiskami oraz fanpejdżami), meilami jesteśmy (prywatnymi, służbowymi i blogowymi) i tabletami i komórkami (oby jedną!), a nawet czasem adresami (oby więcej niż jednym ;). Właściwie to zawsze nawet – chyba że ktoś anarchistycznie unika płacenia za śmieci ;)
A jak przyjdzie co do czego to nie uświadczysz reality szoł, bo wszystkie kanały zawodzą (jak grecki chór).

Przyszłość tej rasy nie ma sensu jeśli stacją końcową jest pozostanie tylko witrynką i ewolucyjna atrofia takich zachowań jak kuksańce, mrygi i przybijanie piątki w środowisku naturalnym czyli nie przedmonitorowym.





















Nie chcę już tak. Nudzi mnie to. To droga w kierunku przepaści, na której dnie jest zmarnowany czas.
No ale może też chodzić o to, że kupiłam ostatnio trochę twarzowych kiecek i na wuja mi one, skoro nie mogę usłyszeć szczerego komplementu od zamiejscowej witrynki? To znaczy usłyszałam już wystarczającą liczbę komplementów od stosownie do sukienek dobranej płci przeciwnej (sukienka zielona, amant też ;), ale jako blogerce mi to nie wystarczy ;)
Chyba jakieś złośliwe, sierpniowe endometrium zapchało mi logiczną żyłkę, bo jako żywo sama nie wiem czego chcę, hm. I jaka była pointa.

Blogerkę rzeczoną uprasza się - jeśli nie o brak jojczenia, że to moja wina (co być niestety może) to przynajmniej o zakamuflowanie się – oddajmy hołd tej sławetnej i intrygującej nutce tajemniczości, która się jeszcze w nas, kobietach, tli. I mdli. Ju noł ;)

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Po regałach ich poznacie czyli jak w mieszkaniu trzyma książki ćwierćinteligent

Na początek cytatowa perełka
Autonomy, n.
I want my own books to have their own shelves," you said, and that's how I knew it would be okay to live together.”

 - David Levithan 'The Lover’s Dictionary'
(więcej cytatów, choć raczej już nie o książkach, tu [.])
Dzisiaj znowu zajmiemy się kwestią sposobu magazynowania książek w mieszkalnictwie. Czy naprawdę chcielibyśmy, aby oceniano nas po (marnej) zawartości regału? To trochę tak (wybaczcie marność porównania, ale siedzę ostatnio w lekturach medycznych ;), jakby mnie zapytać, czy bym chciała, żeby mnie patolog sądowy na stole sekcyjnym, gdybym przypadkiem wpadła pod autobus, oceniał po amalgamatowych plombach, wypłowiałej hennie i marnej jakości koszulce bawełnianej z sieciówki wyprodukowanej w Chinach. Czy bym chciała, żeby na tej podstawie zdiagnozował mi wartość mojego życia. Otóż i w jednym i w drugim przypadku bym nie chciała. Ponieważ i w jednym i w drugim przypadku jest to czasem wyłącznie kwestią możliwości finansowych. I nie świadczy o całym bogactwie naszej osobowości i o spektrum naszych intelektualnych możliwości (o ile w ogóle jakieś mamy, bo ja na przykład przed kawą i ogólnie przed południem to nie mam żadnych ;)

Ale do rzeczy, czyli do regału z książkami.
"Zatem regał z książkami, mniejszy lub większy, w domu inteligentnego człowieka jest. Jakie informacje ze sobą niesie? Czy bywa symbolem statusu czy jest tylko elementem umeblowania wnętrza, dekoracją?
Z pewnością jest ważną informacją o właścicielach, może być rodzajem wizytówki, bywa niezwykłą kolekcją. Domowa biblioteka to także swego rodzaju historia życia, niczym album ze zdjęciami. Ale czy potwierdza, że mieszka tu inteligent?
Czytam w wannie: Nie oceniaj książki po okładce, a inteligenta po regale. Mamy regał z książkami, ale staramy się ograniczać ich liczbę, bo to małe mieszkanko i mały regalik.
Dorota: Znam takie domy, gdzie regały z książkami owszem są i to w ilości sugerującej wielkie oczytanie właścicieli. Ilość książek na regałach nie ma już wiele wspólnego z inteligenckimi domami. Zrobił się z tego trend i wielu niestety ćwierćinteligentów szpanuje zbiorami, które w ręce mieli tylko wtedy gdy odkurzali regały."

Więcej tu: Jak mieszkają Polacy - współczesny dom i książki [klik]

Pani Doroto and everyone, takie zjawisko ma już swoją nazwę. Nazywa się (ponoć) tsundoku.

No i proszę, skąd się wzięła akcja Nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka:


Natomiast opowiadał mi kiedyś znajomy, jak to u jego sąsiadów wybuchł pożar. Przyjechali strażacy. Weszli, ugasili, wyszli. Cała kamienica miała darmową rozrywkę. Ale znajomy chciał więcej szczegółów, taka paparazzka żyłka mu pulsowała pod skórą ;). 
-Oczytani ludzie - powiedział mu strażak. - Dużo książek, to się i paliło.
No.













Tak, książki są niebezpieczne, ale nie bardziej niż poliestrowy dywan ;)
 .........

No to jeszcze kilka obrazków

Najważniejsze aby książki zestawione na półce do siebie pasowały ;)





















Ponoć są tacy, co im się gusta kolorystyczne zmieniają na neoawangardowe - znaczy się po latach posiadania mieszkań w kolorach wszelakich a dostępnych (malinowa cytryna, groszkowa ekstaza, takie tam, a każda ściana inna) wracają znowu do bieli. I wtedy, dla większego efektu oraz ku czci puryzmu i kolorystycznej konsekwencji książki można, a nawet należy, ustawić tak ;)















 

Jeśli zaś chodzi o mieszkańców starych domostw i użytkowników nienajnowszych mebli (mła), to robim, co możem, nieprawdaż:

Ponoć nie wszyscy tu zaglądający są kumaci w angielskim, więc so:
fill - napełniać
stacks of books - stosikami
crannies -  szczeliny
nooks - i zakątki

I wszysko jasne ;)


piątek, 16 sierpnia 2013

No to klops, kurczaczki. W piątek rzucamy mięsem


"Należy zwrócić uwagę, że historia wykazała także powierzchowność innego sądu, wywodzącego się ze starożytności, a głoszącego, iż lud potrzebuje jakoby tylko chleba i igrzysk. Nieraz mogli się przekonać różni późniejsi władcy, że otrzymawszy sam chleb, lud niechybnie zapyta zaraz o masło i wędlinę, bojkotując najatrakcyjniejsze nawet igrzyska."
Janusz A. Zajdel
...
Kiedy tylko zdarza mi się urządzać albo być zaproszoną (już jutro!) na grilla czuję w sobie ten atawistyczny zew, to pierwotne ssanie w środku: będzie MIĘSO.



Jest taki rodzaj pojedzeniowej satysfakcji i poczucia ukontentowania, którego nie zapewni mi żaden, pożal się Boże, bakłażan w parze z brokułem (na parze)
Gorzej jak coś mięsnego zostanie i zostanie włożone do lodówki.
Kiedyś mamusia powiedziała mi:
- Nie dziwota, że tak źle wyglądasz, skoro żywisz się padliną.
(Różnymi inwektywami zadawano mi ciosy, ale ten, przyznacie (zwłaszcza wegetarianie) wyjątkowo bolesny. I żeby własna matka tak, eh.)
Ale faktem jest, że jakoś nie mam wyczucia ile może taki nasz nieco przerobiony mały mięsny przyjaciel w lodówce leżeć (i tutaj akurat sprawdza się posiadanie w domu na stanie samca płci męskiej, który takie problemy niweluje, bo jest udowodnione naukowo, że taki samiec raczej nie wykończy nam w zamian mozzarelli ani marchewki)

Niestety czasem dochodzi na linii damsko-męskiej do mięsnych dramatów:
 
















Nauczyłam się już kupować sobie takie ilości, jakie jestem w stanie zjeść – np plaster szynki ;). Niech sklepowa myśli że jestem najgrubszym ever przypadkiem dzielnicowej anorektyczki, a co mi tam.
..........

Teraz trochę historii:
Jak zachęcić ludzi do jedzenia podrobów?
Charles Duhigg opisuje w "Sile nawyku" historię problemu, z jakim pod koniec 1941 roku musiał zmierzyć się amerykański rząd. Brakowało mięsa, nowojorskie restauracje do hamburgerów używały koniny, rozkwitł czarny rynek handlu drobiem, narodowi groził niedobór białka. Rozpoczęto więc wielką akcję, której celem było zachęcenie Amerykanów do jedzenia podrobów. "Przeciętna kobieta z klasy średniej w 1940 roku prędzej umarłaby z głodu, niż zbrukała swój stół ozorem lub flakami. (...) Naukowcy doszli do wniosku, że aby przekonać Amerykanów do jedzenia wątróbek i nerek, gospodynie domowe musiały nauczyć się sprawiać, by jedzenie wyglądało, smakowało i pachniało możliwie najbardziej podobnie do tego, czego ich rodziny oczekiwały na stole. (...) Rzeźnicy zaczęli rozdawać przepisy, jak przemycić wątróbkę w klopsie." W krótkim czasie podroby stały się integralną częścią amerykańskiej diety. "Nerki stały się podstawowym składnikiem obiadów. Wątroba była na szczególne okazje". Nigdy później żadnego programu próbującego zmienić nawyki żywieniowe Amerykanów, nie udało się zwieńczyć równie spektakularnym sukcesem.
stąd [.]
(ciekawe a zarazem nieco symptomatyczne, że z całej pouczającej książki o siłach nawyków zainteresowałam się akurat tym mięsnym kawałkiem, hm) 
 
Jeszcze nigdy jednak nie zbrukałam swojego podniebienia (ani stołu)  OZOREM.
Ale pamiętam, że raz, w dzieciństwie zabrałam z babcinej kuchni taki ozór, włożyłam go w mordę pluszowemu psu i pobiegłam na podwórko straszyć dzieci. A potem miałam kłopoty, bo ozór się zgubił.

I mamą dla lalek nigdy nie byłam, chyba że w domu pojawił się (cały) kurczak, takiemu kurczakowi matkowałam czule dopóki nie podrósł i nie pojechał do szkoły z internatem (piekarnik). Szkoda, że nie mam w zwyczaju publikowania własnych zdjęć bo bym wam ukazała idealny rodzaj macierzyństwa w wykonaniu pięciolatki ;)
(To nie ja, tylko artysta Sarah Lucas)


I tak byśmy mogli sobie wspominać w nieskończoność ale czas coś zinwentaryzować, kurczaczki ;)
....
Na początek półnagi kucharz zaprezentuje zmysłowe Fifty shades of chicken (mmm, polecam)




I pamiętajcie - jak mawiał Oscar Wilde:
 'Kobieta jest jak kiełbasa, czasem lepiej nie widzieć przygotowań' ;)
(Wegetarian uprasza się o wyrozumiałość. Oraz, w wypadku dojścia do końca posta, o uczestnictwo w grupie wyparcia ;) 

środa, 14 sierpnia 2013

Nie jestem z cukru więc nie obawiam się deszczu

... czyli zgrabna Jola, parasolka, syrenka i odznaka PTTK (ktoś ma?)
Baaardzo zmysłowe, zwłaszcza pan Janek z wacikiem ;)



Najgorszy żar, mam wrażenie, już za nami. Nie mniej po to zesłano nam czwartkowe święto by za miasto wyjechać, niewątpliwie. Z jakimś młodym małżeństwem ;)

niedziela, 11 sierpnia 2013

Efekt krótkich gatek czyli co upały robią z mężczyznami oraz krótki przegląd szortów letnich

Idę do kiosku kupić papierosy. Jest 30 stopni w cieniu, a ja jestem ubrana w stosowne do takiego upału krótkie gatki. Flirtuję z panem kioskarzem, wtykając do środka kiosku, gdzie jest chłodno i rześko, swoją głowę. Możliwe, że się wypinam, ale pan kioskarz tego widzieć nie może. Muszę urobić pana kioskarza, żeby mi wypożyczał a nie sprzedawał prasę, bo to zawsze ekonomiczniej. Obok mnie staje jakiś chłopak.
- Chcesz coś kupić? – pytam.
- Nie, czekam na autobus, schowałem się tylko w cieniu – odpowiada.
W końcu zbieram się z powrotem do domu. A obok mnie, ramię w ramię, idzie po chodniku chłopak spod kiosku, wielbiciel cienia. Wyglądający całkiem normalnie.
- Wiesz, przyglądałem ci się, jak rozmawiałaś. I muszę powiedzieć, że masz świetny tyłek!
Eee?
- Hm, powstrzymaj swe rącze konie – odpowiadam. - To nie jest najlepszy komplement jaki można sprawić nowo poznanej dziewczynie.
- Czy mi się wydaje czy powiedziałaś coś o koniach? O ręcznym koniu?
Eh. Nie dogadamy się, to pewne. Zaczynam się też zastanawiać, gdzie takich w ogóle produkują – bo gdzieś muszą, w jakiejś fabryce nieudanych damsko-męskich inicjacji.
- Czy ty przypadkiem nie czekałeś na autobus? – pytam z nadzieją.

















 
Czekał, ale zmienił zdanie. Teraz dewiant chce mnie odprowadzić. Jeszcze mi tylko tego brakowało, żeby taki wiedział, gdzie mieszkam! Niedoczekanie twoje, wuju. Idziemy więc w stronę następnego przystanku, gdzie mój plan obejmuje zaaplikowanie dewianta do autobusu w nieznane. Moja świadomość dzieli się na cztery pasma: jedno pasmo stara się skupić, żeby nie zemdleć w tym upale, drugie prowadzi ostrożną pogawędkę, trzecie powtarza ‘Masz świetny tyłek’, czwarte kombinuje jakby tu dać dyla. Jest 30 stopni, jest mi słabo, mam na sobie klapki. Nie zacznę przecież biec. To by groziło udarem, niewydolnością krążeniową oraz utratą zębów. Muszę się zastanowić. Muszę zapalić. Wyskakuję na ulicę, przede mną z piskiem opon zatrzymuje się taksówka.
- Daj pan ognia - mówię do taksówkarza. Taksówkarz przez otwarte okno uprzejmie podpala mi papierosa. Pytam szeptem czy za 6 złotych, które mam przy sobie, nie przewiózłby mnie do końca ulicy (co pozwoliłoby mi zyskać nieco dystansu do sprawy). Taksówkarz patrzy się na mnie tak, jakbym mu właśnie powiedziała, że ma świetnego rączego konia. Otóż nie przewiózłby mnie. Wracam na chodnik.
- Jaka ty jesteś niesamowicie bezpośrednia! – cieszy się dewiant. – Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby kobieta tak władczo zatrzymywała taksówkę! Jesteś może na fejsie?
Aaa.
Tak, jestem na fejsie. Prowadzę tam fanpejdż Krotochwila dla debila (właśnie – dlaczego ja nie prowadzę takiego fanpejdża?)

Nie pytajcie jak go w końcu spławiłam, wymagało to kilku minut i strategii Nasa opracowanej na wypadek niezbyt udanego kontaktu z obcą cywilizacją. Postanawiam połączyć nieprzyjemne z pożytecznym i pytam go łagodnie, co chciał osiągnąć tym agresywnym komplementem, od którego włos się jeży na łydkach (nie moich rzecz jasna), oraz dlaczego uważa za stosowne serwowanie mi takiego tekstu w biały dzień na ulicy, choć jak dla mnie to i na disco w remizie by to nie przeszło.
- Ale to przecież nic takiego – broni się komplementarny dewiant. – Przecież nie położyłem ci ręki na kolanie.
No nie położył, fakt. Co za zbytek łaski, doprawdyż.
W między czasie, powodowana konfuzją co do mojego niestosownego stroju, obciągałam jak tylko mogłam te nieszczęsne, krótkie gatki, dopóki mi na górze nie wylazł brzuch (eh). Zaczęłam więc też obciągać podkoszulek, dopóki mi jeszcze bardziej na górze nie wylazł biust. Zaiste, w takim upale nie ma dobrych rozwiązań ubraniowych ;)
Teraz będę sobie musiała znaleźć inny kiosk i innego pana kioskarza do urobienia, bo nie chcę się narażać na takie przygody, faaak.

Wchodzę do chłodnego domostwa i robię sobie okład na czoło z mokrego ręcznika.
Dzwoni telefon.
- Co słychać? – pyta K.
- Mam świetny tyłek – informuję ją.
....

No to, choć nic nie pobije gatek arbuzowych ;), zrobimy mały, letni przegląd gaci, zaczynając od propozycji klasycznych
W poniższych na pewno nie miałabym niestosownych propozycji, ha.
 














Choć oczywiście co ja tam wiem o letnich żądzach, hm ;)



















Klasyczne czarne kreski, do zrobienia eyelinerem, nawet w przypadku braku rajstop.
















 
Tymczasem

Piosenkarka Toni Braxton jest fanką wietrzenia a nie kiszenia delikatnych damskich suspensoriów, cóż.













Należy jednak pamiętać, że nie jest w dobrym tonie powodowanie u innych efektu oblewania się zimnym potem ...
Podsumowując:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...