środa, 29 maja 2013

Polak w kosmosie!

Jak to dobrze, że są na świecie ludzie, którzy mają marzenia większe niż pakiet kilku książek zdobytych na targach książki. Na przykład pakiet kilku planet ;). Konkretnie chodzi mi o misję na Marsa, w której być może weźmie udział Polak. Jeśli zdobędzie wymaganą liczbę głosów oraz hm... troszkę zrzuci, bo – nie oszukujmy się – kosmiczne paliwo coś kosztuje. Tak jak paliwo lotnicze, o czym swojego czasu mogli przekonać się różni sławni reżyserzy (Kevin Smith ;) których wyproszono z samolotu, gdy nie zakupili dwóch miejsc. Choć tu być może chodziło nie tyle o samą masę, co jej objętość. Chociaż nie wiem co to za problem znaleźć jakąś rejsową anorektyczkę i posadzić obok, dla równowagi.
 
Wreszcie jakiś człowiek z ikrą, ten Polak z Kielc. Człowiek z ideą. Bo bilet jest tylko w jedną stronę – na tego właśnie Marsa, na planetę jak by nie było trochę oddaloną. A na Marsie to nie wiadomo, czy będą nawet takie osiedla, jakimi nas uszczęśliwiano w czasach socjalizmu. Może być.... pioniersko i skromnie. Prycze mogą być niewygodne, no i skąd oni tam wezmą wodę? Oraz zapasy słodyczy i kawy, jakich potrzebowałabym np ja (‘’Zgadzam się na udział, ale proszę wysłać drugi statek z czekoladą!”) 
Muszę się dowiedzieć, czy on ma dziewczynę, ten gość z Kielc. Może nie ma, ale czy szuka? To by było takie romantyczne (gdyby go wybrali, a on mnie) pisać długie listy na Marsa, o tym, że mi szczypior w ogródku nie wschodzi. Mmmm.

Także proszę głosować, w imię patriotyzmu. Nigdy nie mieliśmy kolonii (dawno temu była jakaś mała szansa na Madagaskar, ach) więc choć na innej planecie dobrze by było mieć krajowego przedstawiciela.
Swoją drogą, skoro polskich kandydatów jest dwóch... to rozumiem próbę ucieczki z planety (i kraju) gdzie dziennikarstwo działa tak marnie, że dotarło tylko do jednego.

Więcej tu: Kielczanin chce lecieć na Marsa [klik]
 Strona z wizytówką kandydata na Mars One [klik]

Tymczasem na innym polu niemal kosmicznych osiągnięć stosuje się bezwzględne sposoby eliminacji konkurencji... 
Firma kurierska zgubiła paczkę z robotem Polaków na konkurs NASA [klik]

niedziela, 26 maja 2013

O matkach, kwiatkach i poświęceniach oraz ciut florystycznej dekonstrukcji

Często myślę, że moja mama jest jak Korczak. Żaden przysłowiowy Korczak, tylko bardzo konkretnie historyczny Korczak Janusz. Prowadzi naszą rodzinę – czyli grupkę dzieci we mgle –  opiekuńczo i czule przez odmęty życia, wprost to piekarnika, skąd w niedzielne popołudnia wyciąga różne pyszności na rodzinny obiad.  Szlachetność zbiera pochwały i drży przy tym z zimna, jak powiedział ktoś mądry. I moja mama drży z tego zimna, najczęściej przy rozgrzanej kuchni, zlewie albo pralce. Zdaje się, że należy do pokolenia kobiet, które po prostu wliczyło to w koszty małżeństwa. Podczas gdy ja należę do pokolenia, które mogłoby ewentualnie wliczyć w koszta kociej łapy gotowe dania do mikrofali i pralnie samoobsługowe.
Bardzo życiow rzeźba Gustava Vigelanda w norweskim mieście  Kristiana. Zwłaszcza jeśli porównamy ją z przykładowym przedstawieniem pomnika 'ojcowego' - poniżej:
Wczoraj mama dzwoni do mnie i mówi, ze jest taka zmęczona, bo się nie wyspała, bo spać nie mogła, bo miała zły sen – o mnie....
- O moich finansach chyba? – doprecyzowuję.
... i jest taka zmęczona po tej bezsennej nocy, a tyle ma dziś do zrobienia, i jak ona to zrobi w stanie tego zmęczenia. A to wszystko moja wina jest, bo o mnie był ten sen, co ją obudził i już spać nie mogła....
- Może to po prostu podświadoma reakcja na  przewidywania umysłu,  że jestem kompletnie nieprzygotowana na dzisiejsze święto i nie nabyłam pakietu prezentowo-kwiatowego - mówię.
- No przecież ja od dawna wiem, że ty OLEWASZ takie okazje, niczego się nie spodziewam!
No to gites.
Kiedyś się starałam. Za kieszonkowe jeszcze kupowałam jakieś broszki, apaszki, ale nic się nie podobało. Nie trafiałam w gust rodzicielki, kulą w płot natomiast trafiałam zawsze. No to się trochę zniechęciłam, bo 26 maja to był zawsze dzień wymiany darów na pakiet grymasów, co było ciężkostrawne dla nas obu, a potem prezentowało swe lustrzane odbicie w Dzień Dziecka. Potem był jeszcze etap florystyczny, ale tu też nie mogłam trafić, bo lubię kwiaty, które mamie się nie podobają ani na jotę i jej nieprzyjemnie wanieją (jak np hiacynt). Pewnie mogłabym kupować klasyczne róże, ale nie cierpię róż. Co to w ogóle ma być, taki metrowy kolczasty patyk, zakończony małą główką, który wygląda bardziej jak groźba niż przejaw sympatii (no chyba że w liczbie bardzo mnogiej, co czyni koszta, które zwiędną po trzech dniach). 
Więc po etapie nieuzasadnionych fochów przyszedł etap jak najbardziej uzasadnionych fochów, a teraz jesteśmy już w okresie braku jakichkolwiek fochów oraz kwiatów i prezentów. Następuje ‘wszystkiego najlepszego’ plus cmok i przechodzimy do planu dnia powszedniego. Obawiam się, że kiedyś tego pożałuję i za – mam nadzieję –  jakieś 1500 lat, kiedy madre już obumrze, będę sobie odejmowała od ust, żeby jej na grobie położyć wiązankę z 50 róż, które 15 minut  po moim wyjściu z cmentarza, ukradnie jakiś szczyl. Trochę to niesamowite, że ludzie lekką ręką wydają 700 zł na wieńce pogrzebowe, chociaż za życia nigdy nie dawali sobie kwiatów.
Cóż. Kiedyś i ja miałam amanta, który przysyłał mi wielgachne bukiety róż do domu taksówką – ha. Ale on też nie żyje. Przemysł kwiatowy poniósł wielką stratę, nieprawdaż :I

A skoro o kwiatkach mowa to coś dekonstruktywistycznego


Exploded Flowers by Fong Qi Wei. Więcej  [tu]

No to zakończmy optymistycznym materiałem filmowym. Czyli Zdzisław Maklakiewicz w mistrzowskiej scenie hołdu matce ;)

Tiaaa.

(An a fejsie - jak wyhodować czterokolorową różę ;)

czwartek, 23 maja 2013

Vivat miseczki, kubeczki, termosy i SŁOIKI czyli domowe podsumowanie dekady w kwestii sprzętów kuchennych oraz neonów warszawskich


















Uwielbiam wszelkiej maści miseczki. Wszystko, co nie zostanie doszczęknie zjedzone, każdy kawałek ogóreczka i pół rzodkiewki, zostaje włożone do miseczki  i zaaplikowane w otwarte usta lodówki aby stać tam z oszczędności i nienawiści ku marnacji, aż pokryje się zamszowym nalotem i musi zostać wyrzucone z powodów zdrowotno zdroworozsądkowych.
Moja lodówka to trupiarnia, moja lodówka to prosektorium, moja lodówka to zimny kosz na śmieci.
Uwielbiam też spodeczki. Spodeczkami można przykryć miseczki. Spodeczki schodzą mi w ilości kilku sztuk w tygodniu zawsze kończąc w malowniczym rozprysku. Czasem spodeczek schodzi na złą drogę, w złym czasie i miejscu spodeczek się znajdzie i kończy jako popielniczka. Z tej drogi nie ma odwrotu... Kubki uwielbiam umiarkowanie i tylko dlatego, że nie da się parzyć herbat i ziół w miseczkach. Zioła i herbaty parzy się jednak pod spodeczkiem, choć znam takich, co zaparzają w termosie. Muszę nabyć termos z wkładem szklanym. Bo czynności notorycznego chodzenia do kuchni, gotowania wody i zaparzania zajmują mi pewnie 15 dni w roku, których to 15 dni w roku na pewno nie zajmuje mi zmywanie, jak głoszą reklamy skierowane do kobiet w pudle telewizora. Kiedyś byłam pionierką w noszeniu termosów, w czasach, gdy mieliśmy po dwadzieścia lat i nikt nie potrzebował w zimie termosa, tylko ja ;). Kiedyś zaparzałam też herbaty w zlewce laboratoryjnej i w ogóle lubiłam spożywać na laboratoryjnym szkle, przynoszonym z pracy przez moją mamę-naukowca w celach zbożnych, bo byłam niejadkiem, jeśli w grę nie wchodziło laboratoryjne szkło. Zlewka się w końcu zbiła i od tej pory herbata mi już nigdy tak nie smakowała, no i zresztą odeszły w zapomnienie te czasy, gdy herbatę doprawiało się połową cytryny oraz taką ilością cukru, że poziom glukozy wychodził nam uszami. Teraz pijam sobie lipę, pokrzywę i skrzyp. Oraz liście porzeczki, miętę i melisę. No i kawę, rzecz jasna. Morze kawy. O dziwo - w filiżance. Kropla w morzy potrzeb.

Teraz, po remoncie, zrobiłam w kuchni małe przemeblowanie. W odstawkę poszedł podręcznie umiejscowiony zestaw suszonych przypraw. Po co ma się kurzyć skoro ja nie przyprawiam. Już prędzej bym chyba rogi niż sałatkę. Dużym patelniom też mówimy won. Duża patelnia to dużo skrobania, a wizja skrobania skutkuje jadaniem poza domem. Tylko u Marii Czubaszek skutkuje wystąpieniem medialnym ;).


















No i zmierzamy wprost w objęcia słoików, które jak mi się wydawało zostały w celu przewożenia żywności już dawno zastąpione przez higienicznie nietłukące plastikowe pojemniki pet. Okazuje się jednak, że nie tylko, iż nadal funkcjonują słoiki w podróżach od-domowych i od-mamowych, ale też że działa w stolicy cała słoikowa społeczność, co wypłynęło z okazji rozwiązania konkursu na neon Warszawy (do którego to konkursu zachęcałam).
Poniżej linki, gdzież można poczytać o słoikowej siatce napływowej.

"Kim jest warszawski słoik? Wraca na weekend do zapadłej wioski albo w najlepszym wypadku do pięciotysięcznego miasteczka, nie płaci podatków w Warszawie, a w niedzielę wieczorem brzęka wstydliwie słoikami pełnymi jedzenia, przemykając po Białołęce. Teraz ma szansę stać się symbolem Warszawy."
Link do całości [.]

Wywiad z twórcami neonu, z których jeden też jest słoikiem [.]

Finałowa piątka neonowa [.]

Mam nadzieję, że ktoś się też w końcu zajmie opisywaniem pozostałych społeczności warszawskich: zlewek (dziewcząt źle prowadzących się), miseczek (dziewcząt z dużym biustem), spodeczków (wielbicieli konwentów s-f) i termosów (chłopców gorących i zakręconych). Hyhy.

To teraz, z dedykacją dla słoików, zaprezentujemy bogactwo spożywcze stolicznych sklepów. Doprawdyż nic nie trzeba przywozić od mamy!

 Miłego spożywania!



poniedziałek, 20 maja 2013

Targi Książki - postweekendowe podsumowanie

Na targi książki trzeba się sposobić jak na wojnę z terrorystami. Setki stoisk do zdobycia, dziesiątki książkowych jeńców do odbicia  i tylko cztery dni. Strategia wygląda następująco: najpierw zbieramy materiały w tajnym folderze must-have’ów i kondensujemy je na karteluszce czule ściskanej w dłoni. Potem robimy rozpoznanie terenu. Sondujemy możliwości negocjacji. Krążymy jak eskadra, palec na spuście. Niektóre pozycje va bank zostawiamy na koniec, kiedy księgarze się już pakują. Wtedy można płatności zgrabnie zaokrąglić, pikując w dół. Pominąwszy ryzyko wyczerpania danej pozycji. Plan obiektu z wykazem stoisk zszedł był już dawno – dlatego po stadionowej koronie poruszamy się na czuja. 
 
Są ludzie, którzy snują się leniwie (koniecznie z wózkami, pełnymi małych dzieci) o tyleż w poszukiwaniu książek, co kontemplacji stadionowych trybun – ponieważ dzień jest ładny, słoneczny, dach oczywiście jest zasunięty. A tarasy zakratowane. Aby publika się za bardzo nie rozpełzła pozamykano też wszystkie wyjścia – w celu wydostania się z targowej pułapki, należy okrążać i okrążać aż się w końcu trafi na to jedyne. W salkach między stoiskami jakieś spotkania, jakiś komiksowy twórca nie tyle podpisuje, co pracowicie  podrysowuje swoje dzieło na tle czekającej kolejki. Jest w tym pewien urok. Niespieszność niedzielnego popołudnia, zapachy świeżych książek, gładkość folii ściąganej z niezmacanego egzemplarza.
Tymczasem moja jednoosobowa drużyna Słat pędzi pomiędzy, z histerią w oczach, z tykającym zegarkiem, z topniejącą gotówką. Potrąca mamusie, depcze dzieci w wózkach, daje kuksańce tatusiom. A i tak okazuje się, że tego, co by mnie właśnie najbardziej interesowało NIE MA. Bo trzeba w wydawnictwie dokonać selekcji, biorąc to, a nie biorą tamtego. Staroci mi się zachciało, klasyków bym! Tymczasem na nowości nastawić się trzeba, nowościom oddać się we władanie. Nowość do wciśnięcia jest, taka jej rola.

Lubię dyskusje o wydawniczych planach i wznowieniach na mikro stoiskach, tych mniej obleganych, tych świeżo urodzonych wydawnictw nie wiadomo skąd. Lubię to pełne empatii spojrzenie sprzedawcy, kiedy stoję pod osobistą ścianą płaczu (złożoną z albumów o sztuce), a potem muszę odejść, zostawiając je dla kogoś innego. I książki dla dzieci takie piękne, pani mi mówi ‘To edycja limitowana, pani bierze na zapas!”. Tymczasem u mnie liczba dzieci zlimitowana do zera ;). Więc z żalem się żegnamy, może innym razem, do następnego.

No ale jednak coś w siacie przytachałam. Podług możliwości kręgosłupa i portfela. Jeńcy książkowi odbici – melduję uroczyście. Pik of eksajtment zaliczony. A teraz do końca miesiąca  plany kulinarne mam takie: jeść własne palce ;)

I kilka okolicznościowych fotek z miejsca zdarzeń.



Organizatorzy zapewniają, iż na Targach było nas więcej niż na Eurach - [link]. Jednym słowem nie trawa wiosnę czyni ;)

Niestety tak oryyyginalni autorzy jak Koi Suzuki, który poczynił książkę na papierze toaletowym, nie byli zaproszeni. Nie wzbogaciłam więc toaletowej biblioteki. Cóż.





















A w między czasie bonus w postaci spotkania blogerów. Wejść w anonimowy tłum, przedstawić się i usłyszeć ‘Ooo, a ja nawet u ciebie byłam, czytałam’ – bezcenne. Gdybym nie miałam innego, finansowego powodu, to ten jest równie dobry: zjeść własne palce. A przynajmniej zagryźć ;)

piątek, 17 maja 2013

Jak ugościć nowe nabytki książkowe

Jakby to (zapewne) napisała autorka '50 zadków Browna' - drżę wprost z podniecenia oraz smagają mnie bicze pożądania na myśl o wyprawie na Stadion Dziesięciolecia. Znaczy się na Warszawskie Targi Książki tamże. Już ode wczoraj do niedzieli.
Żeby się jednak przygotować na ugoszczenie nowych nabytków książkowych, aby owe nabytki również drżały mi w plastikowej siacie z podniecenia na myśl, że teraz już będą moja, najmojsze i dostaną jakąś godną w moim M miejscóweczkę - krótki przegląd półeczków i regałów na tę okazję.







Tymczasem idealna (gdziekolwiek) poczekalnia mogłaby wyglądać tak:


Tymczasem realia ekonomiczne są... jakie som
To jak, drżycie, nabytki? Eeee

środa, 15 maja 2013

Rodzina w natarciu desenia






















Tradycyjnie już z okazji patetycznie brzmiącego Międzynarodowego Dnia Rodzin  wrzucimy na ruszt kilka fotek w temacie (a kiedy, do cholery, jest Dzień Lokalnej Starej Panny oraz Kawalera Nadal Z Mamunią Mieszkającego, jak się zapytowywuję, he?)
Jak by nie było lub miało się zdarzyć, dziś cykl 'Protagoniści' Natalii Wiernik.
 






















Mmm? Hmmm.
Opisałabym jakąś stosowną anegdotkę rodzinną, ale obowiązki wzywają.

niedziela, 12 maja 2013

Życie po majówce czyli w banku, sądzie i urzędzie: Co to będzie? Co to będzie? Ano 3 kopy w de.


Miałam niedawno tourne po urzędach różnych, bankach, sądach i placówkach.
Wspominałam już, że chcę umrzeć?
Albowiem psychika normalnego człowieka (nie jakiegoś tam socjopaty) nie jest w stanie tego znieść. Nie jest w stanie udźwignąć panującego tamże ogromu oświecenia, kultury osobistej oraz użyteczności społecznej. Oraz na deser sztucznych fikusów, obdatych krzeseł i wesołych plakatów z celebrytami w polewie z halogenowego światła.
O tak się czuję w tych placówkach – odpowiedni człowiek na odpowiednim miejsc ;)

W sądach sprawy się ciągną i ciągną, bo jak państwu jest coś nie na rękę, to bierze nas na przeczekanie. Muszę się zdrowo zacząć odżywiać, żeby wytrzymać następnych 20 lat tej farsy. Natomiast płacić trzeba już teraz – jak państwo stwierdzi, że nie ma racji (heh), to mi przecież kiedyś chyba odda, c’nie? Przecież chyba kiedyś może a tymczasem proszę sprzedać nerkę i spłacić. Oraz sprzedać drugą, bo z odsetkami. 

W bankach deliberacje i narracje. Panie, co mnie obsługują, jako te dzieci we mgle, coś tam dzwoni, ale w którym kościele, a może w telefonie dzwoni? Nie wiadomo. Nikt nic nie wie i nie może mnie poinformować o tym, czy i co mi się należy, co mogłabym gdybym. Jest oddział gdzie wiedzą, ale to nie jest oddział dla klientów, oddziały dla klientów to są takie jak ten, gdzie nikt nic nie wie. Jak nadal bym chciała się dowiedzieć, to mogę się spytać niewiedzących, a oni to przekażą tam, gdzie wiedzą a stamtąd przekażą znowu tu, gdzie nie wiedzą, i jak przyjdę do tej świątyni niewiedzy, to się dowiem. Na piśmie się mogę spytać, bo rozmowa z wiedzącymi mi nie przysługuje i to jest fakt nie do obejścia. Ile się czeka na pismo? Trzy tygodnie plus minus. Pytanie-odpowiedź w terminie trzy tygodnie, a ja mam dużo pytań, rozmówka to będzie tak na rok jak widzę.
Sterczę i sterczę przy tej ladzie na wysokości biustu, co go sobie mogę położyć w celu odciążenia kręgosłupa obok łokci. Już postawiłam sobie zaimprowizowanego pasjansa zrobionego ze stojących obok  wizytówek, już obejrzałam kolekcję monet promujących osobistości ważne i wydarzenia istotne, już zrobiłam porządek w torebce i się trochę zmęczyłam.
Więc przyciągam sobie pod tą ladę rządek 3 krzeseł, co to są postawione dla czekających w drugim końcu oddziału. Ciągnienie tych krzeseł po podłodze wydaje pisk, więc się zza różnych bankowych parawanów, zza ścian kanciapek i zza fikusów (sztucznych!) nagle pojawiają głowy bankowe - a ilość ich znaczna. Jak w pustym zoo  – rzucisz rybkę i nagle się okazuje, że jest 50 fok na wybiegu, tylko pochowanych w krzakach ;). Głowy się patrzą a ja ciągnę te krzesełka jak pług. I se siadam, w końcu klientem jestem i choć rozumiem, że najgorszym z możliwych, bo takim, co chce wyciągnąć piniążki, a nie wpłacić, to jednak. Zaoranie podłogi krzesełkami to jedyny akt rozpaczy na jaki mnie stać po godzinie czekania aż panie wypiją kawkę, czy co tam robią na zapleczu.
No ale kończy się sympatycznie, uśmiechy i dziękuję i do zobaczenia, gdyż będę tu przyjeżdżać jeszcze 270 razy zanim cokolwiek

W  urzędzie próbuję zdobyć jakieś pismo państwowe od którego mam 14 dni na odwołanie. Tylko, że mi go nie doręczono. Znaczy się gdzieś utknęło w perystaltyce pocztowej, która mi go wydali do rąk własnych za jakieś 2 tygodnie. Bardzo sprytnie – muszę przyznać. No ale ja potrzebuję go jednak wcześniej, nieprawdaż. Także muszę prosić panią urzędnik do tańca egzotycznego w rodzaju samorumby w 4 wymiarze możliwości, żeby jednak. Tymczasem podczas gdy ja drapię w drzwi ona za nimi musi naprędce przejrzeć preambuły spławiania cito.

Bezradność w połączeniu z młodością jeszcze te panie w instytucjach rozczula, ale bezradność w połączeniu ze starością to powoduje tylko lekceważenie i kop w dupę, niestety.
Widzę to po moich rodzicach. Po ich traktowaniu - w sensie.
Aż się boję, gdy ta moja metoda młodej bezradności przestanie działać... Co to będzie? Jeszcze trochę działa – per osobiście, ale jak to wyrazić na piśmie? Tymczasem rewanżowy cios a la kop na papierze, który dostaję ja, wyrazić bardzo łatwo. Wyraża się go w PLN.

Przygoda obywatela z państwem wygląda w wersji filmowej mniej więcej tak - tylko bez tego szczęśliwego zakończenia na tle zachodzącego słońca. Zajść to nam mogą najwyżej oczy. Łzami.


Eh.

czwartek, 9 maja 2013

Konkurs na LubimyCzytać oraz prośba o głosy oraz apel o poszanowanie przyimków

Oczywiście zachęcam do udziału ( Lubimy czytać >konkurs na fejsie > można wygrać 23 książki) ale najbardziej to zachęcam do głosowania na tętąoto pracę:

Mało czasu zostało, więc proszę klikać - można (i należy) raz dziennie aż do 12 maja włącznie. Klikanie jest za darmo w przeciwieństwie do tych konkursów, gdzie trzeba płacić za smsy, co jest nieludzkie, zwłaszcza w dobie kryzysu. Natomiast dostać pakiet 23 książek w dobie kryzysu jest bardzo wskazane. Obiecuję w przypadku powyżej zaistniałej okoliczności zrecenzować przynajmniej połowę. No i ten szacunek w oczach naszej rodzinnej placówki pocztowej.... bezcenne (by to było. Bo na mojej poczcie to szanują tylko tych, co dostają ciężkie paki. Lub ewentualnie wysyłają ciężkie paki. Cała reszta to pocztowi pariasi - wiadomo ;)
W przypadku skażenia charakteru nutą altruistyczną - można rozpowszechniać. No to klikamy, ciach ciach.

A teraz żeby nie było za słodko trochę krytyki. Ponieważ portal Lubimyczytać okazał się portalem nie szanującym przyimków. Od i do to dla nich jeden pies (a jak by nie było to stojące bykiem na stronie 'od 12 maja' oraz stojące drugim bykiem na fejsie 'do 12 maja' to nie to samo). Człowiek współczesny przegląda takie ilości stron, że nie ma czasu sprawdzać wszystkiego w dwóch miejscach - zobaczy coś gdzieś, zakonotuje sobie w umyśle i idzie dalej. 

Także apeluję o poszanowanie PRZYIMKÓW!
Chyba założę taką stronę na fejsie: Szanuj przyimki.
Z powodu przyimków dostaję na ulicy spazmów oraz mam ochotę bić ludzi. Przykład pierwszy z brzegu: idą sobie takie dwie lalunie po ulicy i słyszę fragment wypowiedzi jednej do drugiej:
- No i rozmawiam do niej i ona wtedy....
No dacie wiarę? 
No dobra, nie musicie dawać wiary, tylko klik ;)

środa, 8 maja 2013

Pariasi Europy czyli po maturze























Dziś, w jakże pięknym pomaturalnym dniu, wspomogę się cudzymi ustami - ustami specjalisty. Który rzecze tak:
- Zmierzamy ku katastrofie. W PRL była sowietyzacja, dziś jest amerykanizacja w szczególnie uległy sposób – mówi w rozmowie z "Dziennikiem Gazetą Prawną" prof. Bogusław Śliwerski, przewodniczący Komitetu Nauk Pedagogicznych Polskiej Akademii Nauk i członek Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów.
Jak twierdzi ekspert, z edukacją w Polsce jest bardzo źle. Dodaje, że już nawet w Stanach Zjednoczonych osoby odpowiedzialne za kształcenie młodego pokolenia zrozumiały, że testy to ślepa uliczka.
- Testy nie mierzą głębi wiedzy i jej zakresu, ale powierzchowne umiejętności i kompetencje. Tymczasem wiedza uczniów jest wynikiem nie tylko pracy nauczyciela z uczniami, ale także ich samokształcenia, umiejętności i samodzielności uczenia się, a przede wszystkim jest uwarunkowana pozycją społeczno-ekonomiczną środowiska rodzinnego uczniów, zwłaszcza wykształceniem ich rodziców – mówi Śliwerski.
Według niego "rynek oświatowy opanowała ukryta prywatyzacja", gdyż do edukacji publicznej przenosi się "rozwiązania znane z firm, koncernów, zobowiązujące do pilnowania efektywności, optymalizacji kosztów i zysków". – Innymi słowy jakość polskiego szkolnictwa mierzy się unijnymi wskaźnikami, które warunkują, gdzie trzeba zaoszczędzić, ograniczyć środki z budżetu, ciąć etaty – dodaje.
Śliwerski zaznacza, że obecnie sfera edukacji przypomina chińską fabrykę, gdzie liczy się cena i ilość, a "jakość to rzecz wtórna".
(...) Według rozmówcy "Dziennika Gazety Prawnej" obecny system edukacji służy tylko temu, aby "spełnić oczekiwania unijnych ekspertów" i "dobrze wypaść w ich miernikach". Nikt natomiast nie myśli o tym, jak polepszać efekty kształcenia.
Profesor nauk humanistycznych Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej i Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie podkreśla, że o dobru ucznia kompletnie zapomniano.
- Szkoła nie uczy uczniów już umiejętności związanych z krytycyzmem, analizowaniem zjawisk w kategoriach przyczynowo-skutkowych, wyciąganiem wniosków. To zostało zredukowane przez samych nauczycieli. Nie dlatego, że nie chcą tego uczyć, ale takie są dzisiaj podstawy programowe – stwierdza Śliwerski.
Jego zdaniem "młodym ludziom proponuje się dziś wiedzę typu instant, (...) a test buduje się na zasadzie teleturnieju »Familiada«".
-Wypuszczamy pokolenia nastawione zadaniowo, egoistycznie, unikające zagrożeń. A przecież istotą edukacji powinno być wykształcenie osobowości żyroskopowych, wewnątrzsterownych, kierujących się własnym rozumem, sumieniem, wartościami i poczuciem odpowiedzialności – twierdzi.

Hm. Ja tam byłam kształcona w innych czasach i  jestem nastawiona daniowo ('panie pracodawco, cokolwiek mi proszę za tę pracę daj'), altruistycznie ('wezmę cokolwiek za ilekolwiek') i nie unikam zagrożeń (bo składki płacone Zusowi i Ofe to ruletkowy hazard najwyższego sortu)

Śliwerski przytacza dane z raportu Komitetu Prognoz PAN "Polska 2050". Jak przyznaje, dane są porażające. – Inne kraje będą się rozwijać szybciej, świat będzie dążył do gospodarki i cywilizacji wiedz, a nasza edukacja, jeśli się nic nie zmieni, temu nie sprosta. Staniemy się pariasami Europy – mówi. 

Oj tam oj tam. Zresztą kto z młodych dziś wie co to parias?
W Familiadzie nigdy o to nie pytali ;)






















Bo siła jest w nas...






artykuł - źródło [.]

niedziela, 5 maja 2013

Trio FILMÓW DROGI z przyczepą kempingową w roli głównej dla tych, którzy majówkę spędzają na zadokanapie czyli ‘Turyści’, About Schmidt’ i ‘Priscilla, królowa pustyni’

Trzy dekady i trzy style urlopowego podróżowania domem na kółkach.



Turyści (2012) [.]
Człowiek, który określił w materiałach promocyjnych film ‘Turyści’ jako komedię jest najwyraźniej upośledzonym umysłowo pociotkiem dystrybutora na bezpłatnym stażu. ‘Turystów’ można by ostatecznie nazwać dramatem z elementami czarnego humoru. Prowincjonalnie angielskim ekwiwalentem przygód by Micky i Mallory, jeśli już odwoływać się do jakiegoś kanonu morderczych par.
Oto bowiem mamy parę, która przyczepą kempingową wyrusza na zwiedzanie lokalnych angielskich zabytków, obejmujących tak muzeum tramwajów jak i skalne groty. Nie jest jednak ważne co nasi turyści zwiedzają ale w jakim stylu to robią. W morderczym. Ona jest mieszkającą z nadopiekuńczą matką 35-latką, a on sympatycznym z wyglądu rudzielcem, którego bohaterka w pocztówkach do matki opisuje jako ‘czułego kochanka’, czemu jednak przeczą podglądane przez nas sceny wspólnych czułości kempingowych. Wydają się jednak dobrani i na początku trasy i już po przekroczeniu strefy mroku. Na trasie ich podróży trupów będzie sporo, czynionych mniej i bardziej spontanicznie. W jego mordowaniu jest pewna metoda – powodem jest wzbierający gniew, bodaj na przypadkowo napotkane przejawy chamstwa i przymus wymierzenia kary ostatecznej. Ale i, jak się wkrótce okazuje, z powodu skrywanych kompleksów. Ona zaś nie toleruje w ich tandemie żadnej konkurencji – czy to damskiej czy męskiej – swojego kochanka i jego czas chce mieć tylko dla siebie, niczym kapryśne dziecko. W ostatecznym jednak rozrachunku nie okazuje się aż tak romantycznie zakochana, jakby mogło się wydawać i gotowa jest - tego akurat możemy się tylko domyślać – wrócić w czułe objęcia matki, która ją przed towarzyszem podróży ostrzegała. Możemy się też domyślać, że ta wycieczka stworzyła babskiego potwora, który prędzej niż do robienia na drutach na kanapie wróci do ich wdziewania w bliźnich. A może był to tylko epizod w życiu naszej uroczej bohaterki? Hm. Jak obejrzycie to zdecydujecie. Ja obejrzeliście to już wiecie.
Bardzo ciekawy trzeci film reżysera Bena Wheatley’a – będę śledzić jego przyszłe dokonania.

Bardzo dynamiczny zwiastun






















Dlaczego polski dystrybutor założył, że widzów przyciągnie do filmu zad przyczepy z zaciągniętą firanką? Zaiste - mordercza zagadka ;)

Tymczasem inni podróżują na smutno
Schmidt (2002) [.]
Bardzo smutny film o tym, kim jest i jak żyje przeciętny mężczyzna w wieku Jacka Nicholsona, który gra tu główna rolę. Otóż jest taki mężczyzna żałosnym emerytem – a jeśli jeszcze bez żony – to żałośnie samotnym emerytem bez celu, bez możliwości, za to z całym szerokim wachlarzem desperacji tego ostatniego etapu życia, który kończy się śmiercią. I w konfrontacji z nicholsonowym gwiazdorstwem okraszonym czerwonymi dywanami i wianuszkiem atrakcyjnych dziewcząt dokoła, ta wykreowana w filmie postać robi druzgocące wrażenie.
Wsiada więc nasz emeryt w przyczepę kempingową i jedzie do córki, wychodzącej za mąż za dramatycznie tępego wieśniaka, którą to córkową decyzję (co do wyboru takiego życiowego partnera) nasz emeryt też bierze za objaw desperacji - kobiety w wieku średnim. (Aż ciężko zdecydować któremu rodzajowi desperacji mamy kibicować ;)
Mamy tu więc amerykańską prowincję, tapety w kwiatki, trwałe i bokobrody i ex-hipisów i wesele i prowincjonalną charytatywność i tą przyczepę, w której podróż choć na chwilę może pomóc zapomnieć o nieuniknionym.
Na ostatniej scenie wypada płakać. 
Tym, którzy nie płakali przydałby się sesja z podstarzałym Lindą, tubalnym dyszkantem pytającym: "Co ty kurwa wiesz o emeryturze?".

Co ciekawe - plakaty filmu na rynek wschodni uderzają w zadziwiająco optymistyczną nutę w wizualizacji bohatera. Zupełnie jakby skośne nacje nie umiały sobie poradzić z taką ilością nieogolonego i pochmurnego smutku. Hm

















I jako ostatnia

Priscilla, królowa pustyni (1994) [.]
Czy ktokolwiek nie chciałby zobaczyć początków filmowej kariery agenta Smitha z ‘Matriksa’ a zarazem króla Elfów Elronda z ‘Władcy pierścieni’? Czyli Hugo Weavinga, w Priscilli grającego drag queen na tourne po Australii razem ze swoimi uroczymi kompanami czyli Terencem Stampem i Guyem Pearcem. Film widziałam dawno i wspominam go czule i kolorowo. Kostiumy do estradowych występów naszych bohaterów przy muzyce min Abby są absolutnie obłędne i robią większe wrażenie niż niejeden najnowszy musical. Między wierszami toczy się zaś walka ze stereotypami wyznawanymi przez australijską (jak i zapewne każdą inną) prowincję, poza tym każdy z bohaterów ma swoje własne demony.
A co do społecznej wymowy filmu – cóż, byłam nim zachwycona w czasach, kiedy kibicowanie mniejszościom wydawało się po prostu i po ludzku słuszne, nie było natomiast obowiązkowe. Nikt nam tego wtedy pod karą groźby nie nakazywał. Nikt nie zmuszał by kochać. Dla ludzi o otwartych umysłach film był, i zapewne nadal, choć już w mniejszym stężeniu, jest egzotyczną perełką oraz „nowatorską mieszanką kina drogi, new queer i musicalu”.
A dziś bym być może obejrzała ‘Priscillę’ trochę innym okiem. Nie mniej do występów drag queenowego trio zawsze chętnie mogę wracać bo to majstersztyki.

Jakieś inne typy przyczepne? ;)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...