czwartek, 27 marca 2014

O tym, że nie wolno być biednym publicznie czyli Malanowska kontra niedostatek pisarki

Z otchłani tymczasowego, medialnego niebytu ludzi o sznycie twórczym wyłonił się, w czasie gdy upadał Krym a upadniętych beoningów szukano w oceanach,  przypadek Kai Malanowskiej, pisarki nominowanej do Nagrody Nike.
Nie chce mi się streszczać kejsa [link], pędzącego w formie odniesień i kontrargumentów, niczym puknięte domino przez wszystkie fejsbukowe ścianki, pisma i magazyny.

Tak naprawdę to dla mnie kolejny głos w dyskursie o tym, że nie wolno być biednym PUBLICZNIE. A w każdym razie nie w pewnym wieku. Na pewno nie po trzydziestce. Badania dowodzą, że na status, w jakim będziemy żyli już do końca dni naszych, pracuje się do 35 roku życia. Potem szlus, następuje uklepanie i coniedzielne wycieczki albo do Biedro albo do kawioro-restauro. I tylko przy odrobinie szczęścia kupon w lotto, spadek po dziadku albo ambitny agent literacki, który ma parcie. 

A pani Kaja dała się przyłapać i to z matematyczną bezwzględnością. Nie tylko jest kobietą, która pisze (a nie mężczyzną, który PRODUKUJE książki), nie tylko jest ze środowiska twórczego, które o pieniądzach nie powinno się wywnętrzać (zamiast udzielać wywiadów o misji, inspiracjach literackich i że wena nawiedza ją rano lub wieczorem) ale też że za jedno pomnożone przez drugie oraz podzielone przez 16 miesięcy pracy, dostała sześćosiemset (6.800 PLN).

To nie uchodzi, to strzał do własnej bramki.

A już na pewno nie wyraża się tego publicznie słowami „Gówno, gówno, gówno, pierdolę!” (chyba, że to przemyślany zabieg, który podniesie sprzedaż, skonsultowany z zawodowym coachem – natenczas rispekt i życzę erekcji sprzedażowych słupków).

Zresztą wszyscy w tym towarzystwie są siebie godni – jakby tak popatrzeć na styl tej awantury.
Mizoginiczni pisarze, którzy od razu na Malanowską się rzucili, z wysokości swej półki stawiając diagnozę o nieudacznictwie pisarskim i mazgajstwie (pozory? pliz! rynek to dżungla, droga antylopo). Michnik, który na rozdaniu nagród (przypomnę: literackich) Nike zamiast wyjąkać coś do rzeczy albo milczeć, rzucił się prawić złośliwości na temat Smoleńska (merytoryczne limbo Michnika zadziwiło nawet mnie – dziecko, które już dawno wyrosło z Arystotelesowskiego zadziwienia nad światem). I ta rażąca w oczy bieda pani Kai skierowana zamaszyście przeciw Bogu ducha winnym bezrobotnym (którzy, jestem pewna, dużo na bezrobociu pisują, nawet jeśli tylko kreatywnych listów motywacyjnych).

Na podstawie raportu o diagnozie społecznej zostaliśmy pouczeni, że pieniądze są w tej dekadzie JEDYNYM czynnikiem wzbudzającym respekt. Zatem zgubne to wyjeżdżanie z sześćosiemset, co tyle pewnie kosztuje jeden but Grycanki, maszerującej po przedpremierowym dywanie na jakimś bankiecie – a do wystąpień publicznych potrzebne są, jak wiadomo, dwa. 
O czym nawet nie czytający odłam społeczeństwa musowo wie. 

Psychologia sukcesu się kłania.

Lepiej by pani Malanowska wyszła opowiadając androny o książkowych zaliczkach rzędu 500 tys. jak to poczynił Michał Witkowski od „Lubiewa” [link]. Kto wie, ten wie jakie są stawki – 500 tysięcy robi wrażenie na wszystkich. A 500 tysięcy i szeroki wachlarz opisywanych operacji plastycznych – robi wrażenie nawet na mnie ;). 
Więcej pożytku byłoby w uporczywych medialnych zachwytach, że czytelnictwo w kraju ma się dobrze oraz coraz lepiej! 90% społeczeństwa czyta jak szalone, wyrywając sobie kartki - lasy padają jak muchy! Naówczas najgorszy nawet cap, zaznajomiony jedynie z piwną etykietą, poczułby się zachęcony do zapoznania z makulaturą, z której był odwinął śledzia.

Skoro działa ten zabieg w gospodarce to nie wiem czemu gdzie indziej miałby się nie sprawdzić. Zielona wyspa, zielona okładka i zielona żabka, co się w księcia nie zmieniła i chuj. 

"Po trzech latach od wydania pierwszej książki uważam, że pisanie bardzo źle mi zrobiło. Na przemian czuję się sfrustrowana i niedoceniona albo beznadziejna, zrezygnowana i zniechęcona" (Kaja Malanowska w felietonie)

Cóż, niełatwo powtórzyć sukces Stanisławy Fleszarowej-Muskat, która schodziła z księgarni na pniu, swojego czasu. 
Choć nie jestem pewna o czym pisała ;).
Może takie poradniczki, hm?


....

A teraz wam powiem, jak to wygląda u zwykłego, nie nominowanego i nie uplastycznionego operacyjnie,  zjadacza kartek.

Odkąd jestem biedna nie przyjaźnię się już z osobami, które wyrwały do przodu z finansowego kopyta. Te osoby jednak zawsze chętnie udzielą mi wielu cennych porad, jak żyć, przy cynamonowej latte za jedenaściepięćdziesiąt.

Odkąd jestem biedna nie mam już tylu zleceń w porównaniu z czasami, kiedy zlecenia brałam tylko po to, by dorobić na waciki. No bo jak by to wyglądało? Lepiej dać komuś o stabilnej już sytuacji za duże pieniądze niż jakiejś sierotce za – prawem logiki generowany – ochłapik na przetrwanie. 
Brak urobku na własnym dorobku świadczyć może tylko, że jesteśmy partaczami, że nie ogarnęliśmy się życiowo i ogólnie nie wzbudzamy już zaufania. Z tym się nie wychodzi do ludzi, w dżunglę. To się przeżywa intymnie już raczej, dyskretnie i w tajemnicy, to się pielęgnuje w zaciszu własnego M, jak łuszczycę i czyraki.

Miejmy trochę klasy, naszej klasy, nieprawdaż.











To znaczy, chciałam oczywiście napisać: kiedy BYŁAM biedna. Bo pod koniec kwietnia spodziewam się zwrotnej zaliczki z Urzędu Skarbowego, w postaci 5 toczącej się na dwóch kołach. Zabalujem!
....
UPDATE: akcja uliczna 'Fuck the poor' [klik]

niedziela, 23 marca 2014

O zgubnym nawyku wkładania do buzi





















Ja, tak ironicznie nastawiona do wszelkiego rodzaju degradujących i histerycznych oraz nierzadko kompulsywnych uzależnień w rodzaju: picia wina, jarania blanta, czy kupowania butów (oprócz papierosów – bo to wiadomo: nawyk należny artystom i nihilistom ;) zostałam złamana przez coś tak idiotycznego jak suszone mięso.
Spróbowałam minikabanosków i przepadłam.

Znacie to uczucie, kiedy jest środek pięknego dnia, a wy siedzicie i płaczecie, bo skończyły się minikabanoski? Albo w środku nocy rzucacie się na łóżku w spazmach oralnego niespełnienia, po czym narzucacie byle kapotkę na piżamkę i lecicie do całodobowego nabyć minikabanoski?
Na tej konsumpcyjnej wojnie o klienta stałam się karabinem maszynowym zasilanym na minikabanoskowe naboje, ale działającym odwrotnie, na zasadzie implozji.
Nie wiem i nie chcę wiedzieć czego tam dodają, ale na pewno nie jest to tylko krówka, świnka czy tam osiołek. Tam jest coś, co mi bezpośrednio w mózgu pieści endorfinowy dzyndzel. 
Chemia jakaś, magia czy coś.
Cena stosowna do efektu, w przeliczeniu: 80 PLN/kg. Aaa!

Dokonałam dogłębnej analizy i doszłam do wniosku, że na poziomie psychologiczno - kompensacyjnym przyczyniła się do tego kumulacyjna introspekcja wspomnień następujących zjawisk sensualnych:
- palenie papierosów
- obgryzanie ołówków i długopisów
- zadawanie się z mężczyznami rasy kaukaskiej (no niestety...)

A tymczasem jest niedziela – nie mam pieniędzy, mam tylko ostatniego minikabanoska i jestem bardzo nieszczęśliwa!



Niech ktoś przyjdzie i rozmnoży mi minikabanoski!
Mamo...?

niedziela, 16 marca 2014

Biegasz? Spalasz? Kalorie? Sporty? czyli o wiosennym joggingu chodnikowym

 




















Co to się porobiło. Ludzie sportów zapragnęli. Wracam do domu w dzień powszedni i mnie mijają, kolejno, po chodniku pędzące: biegaczka jedna, biegaczka druga, biegaczki w parach (bo biegacze zawsze indywidualnie), tuptaczki (czyli mniej zaawansowane biegaczki – zawsze w parach, bo sama jedna to by się wstydziła chyba oraz ponieważ one się na poły socjalizują rozmową), biegacze-pędziwiatry (taki musi udowodnić, że byle autobus go nie przegoni!) 

Rowerzystów również zatrzęsienie i to z małymi paradujących (dwa rowery duże i dwa małe, zupełnie jakby sezon rozrodczy nowego city-gatunku był w toku. I to zatrzymywanie się na poboczu u wodopoju i pociąganie z jednego bidona, machając porożem z kasków, ah). Jeszcze miesiąc, dwa temu zobaczyć rowerzystę to było coś – na chodnikach niemal ustawiały się szpalery wiwatujące odmrożeniom, bo wiadomo: naród polski-warszawski to się cieszy z cudzego nieszczęścia oraz swojego szczęścia, czyli jak ma miejsce siedzące w autobusie, co go taki rowerzysta nie zajmie.
 
A teraz to na chodniku szpilki nie włożysz między te zwoje adidasów, legginsów i kabli od mptrójek i endomodów. Człowiek idzie ulicą normalnie okutany i niemal czuje, że tu nie pasuje, że powinien być może boczkiem, po trawniku, żeby miejsca tym spalanym kaloriom  zrobić.

A w zimie to co oni robią, ja się pytam? Bo żadnego jednego nie widziałam. Na kanapach się chyba kiszą w letargu, a jak tylko termometr podskoczy o kilka stopni to zaraz i tych joggińców  automatycznie z kanapy unosi, jak lalkarz marionetki.
A poza tym co to w ogóle za bieganie tuż przy ulicy, metr od rur wydechowych? Jak człowiek musi, to co innego, ale że dla zdrowia i kondycji to ja bym tego ołowiowego nektaru tak dobrowolnie nie spijała.

Ostatnio jak JA biegłam do AUTOBUSU, to za mną biegł jeden taki, też spóźniony i zdesperowany. Biegłam w stronę przystanku i ciągle się odwracałam, bo widziałam, że jedzie jakiś autobus, a moim planem było pojawić się na przystanku przed autobusem. No i jak tak biegłam i się odwracałam, by ocenić swoje szanse, to ten za mną też się odwracał, by ocenić swoje-jego szanse, bo prędkość miał zdecydowanie mniejszą. W końcu zauważyłam, że to najczęściej występujący w stolicy autobus nas goni, czyli tzw. Przejazd techniczy. Zatem, dysząc ciężko, zatrzymałam się, a jak ten za mną mnie mijał, to mu Bach! rozcapierzoną dłonią w klatę i mówię:
- Nie ma co biec, to Przejazd  Techniczy jedzie!
Na co on mi mówi:
- Acha.
Na co ja nadal dyszę. A on mi mówi jeszcze:
- Może mnie pani puścić? Bo ja nie do autobusu biegłem, tylko tak ogólnie, dla zdrowia.
- To po kiego się pan odwracał? – dyszę.
- Bo pani się też odwracała!
No skaranie boskie z nimi, mówię wam!

...
Ale zawsze może być gorzej:

Stiletto Race na Filipinach czyli biegi męskie w szpilkach.

Jeśli chodzi o wyniki czasowo-wytrzymałościowe w biegach (a) posiadaczy najzwyklejszych łydek i (b) posiadaczy takich protez tytanowo-węglowo-kryptonitowych to zakwaszone łydki wypadają dużo słabiej. Smutek.


  Wolontariusz ZUO atakuje ;)

Och, szukałam z pełnym wózkiem, w Tesco, w niedzielę, końca kolejki, głupi kundlu.
 ...

sobota, 8 marca 2014

Dzień kobiet tuż, tuż, kupię zatem bukiet róż. Albo przyoszczędzę kultywując nędzę. Oraz sześciu golasów w prezencie.


Ach, te sąsiedzkie kutwy, co to żonom nie kupią bukiecika 8 marca, tylko dwa dni wcześniej i skitrają najpewniej w zamrażarce.
Spotykam na klatce schodowej sąsiada z synem małoletnim. Syn dzierży w rekach ogromniasty bukiet tulipanów.
- Na Dzień Kobiet? – pytam.
- No tak, kupiliśmy wcześniej, bo potem będzie drożej – wiadomo – tłumaczy sąsiad.
- Jak wrzucicie do wazonu aspirynkę i dopalacza to pociągną do świąt – radzę, bo tulipany są żółte i bardziej pasują do Wielkanocy niż do marcowego wzruszenia kobiet z powodu wciskania im ersatzów uczuć.
- Hehe – mówi sąsiad i powątpiewa.
Potem rozmawiamy skąd te tulipany. Dla mnie pewnikiem jest, że tirem z Holandii wyjechały, bladym świtem dwa dni wcześniej, zapakowane ciasno w celofany. A sąsiad twierdzi, że samolotem.
- Panie, komu by się to opłacało samolotem kwiatki przewozić? – mówię. – Holendrzy to na bank latają samolotem, ale ich tulipany to pewnikiem naziemnie podróżują.
- No rzeczywiście – daje się przekonać sąsiad i już widzę, że to pantoflarz pierwszej wody po tulipanach jest.
Tymczasem dzieciak jest zasmucony, że jak to zagraniczne, skitłaszone i w tirze podróżujące, jak polskie przecież chyba miały być, na polanie zebrane, w brzasku porannej rosy, specjalnie dla mamy przecież.
Nachylam się nad bukietem, lustruję kwiecie i zaciągam się.
- Rzeczywiście, te tulipany są polskie – mówię. – Wyglądają zupełnie jak polskie i pachną całkowicie jak polskie.
- A jak pachną holenderskie? – pyta chłopczyk
- No, jakoś tak mniej kwiatami, a bardziej trawą.
Oraz benzyną i celofanem - wiadomo ;)


A teraz czas na alternatywę. Poezja:
1000 lat
(wiersz Janka Kozy) 
 
Kupiłem ci dziś kochana plastikowy kwiat
Który przetrwa tysiąc lat
Wpierw my umrzemy
Potem nasze dzieci
Zginie też cywilizacja
Zostaną tylko śmieci
Lecz mój kwiat przetrwa wszystko
Każde wichry i burze
Bo jest trwałą wartością
Przeciwstawną naturze


................................................

Ale olać kwiatki - najlepszym prezentem jest podrygująca golizna, ofkors. Zatem teraz zamiast wiechci i wierszydeł zatańczą panowie:

Francuzy z ręcznikami i serwietką, znalezione dziś u Klarki.



Oraz młodzi Wikingowie z ee tradycyjnymi glinianymi frisbee

Możliwe, że już widzieliście, bo takie mięso raz w sieć rzucone, szybko traci na świeżości, ale nie zaszkodzi sobie przypomnieć, ha.

 

czwartek, 6 marca 2014

O grzmoceniu Szarloty, zwierzętach w filmie i dlaczego warto nosić kołnierz z lisa

Pamiętam jak miesiąc lub może dwa miesiące temu następowało na fejsie grupowe babskie  umawianie się w celu wspólnego wyjścia na Nimfomankę Larsa von Triera. Nie skorzystałam z uczestnictwa, natomiast wczoraj, całkiem spontanicznie, (choć biorąc pod uwagę porę seansu – meganierozważnie), obejrzałam w końcu w tvp Kultura Antychrysta tegoż reżysera. 
Zaprawdę nie wiem, po co miałabym teraz oglądać Nimfomankę, skoro Charlotte Gainsbourg, z tą picassowsko przefasonowaną szczęką, już w rzeczonym Antychryście grzmociła się chorobliwie i na okrągło, choć przyznać trzeba, iż z jednym partnerem li tylko. Cóż, jedyna nauka z filmu taka, jeśli jeszcze raz spotkam amanta, który nie będzie chciał rano zostać i zrobić mi pożywnej jajecznicy na śniadanie, to przemyślę kwestię unieruchomienia szui przy pomocy prześrubowania mu przez łydkę ciężkiej sztangi i odbiałowania suspensoriów uderzeniem klocem z drewna.
Jakiż malowniczy i pouczający, zaiste, film.
Jedyna rzecz, jaka zrobiła na mnie wrażenie, to złowieszcze zwierzęce trio, w postaci wrony, sarenki i lisa.

W związku z tym zaimprowizujemy dzisiaj inwentaryzacyjkę tego animalnego trio – ale w odcinkach. Na pierwszy ogień idą LISY.

Liskom, przez tyle stuleci zaopatrującym się w drób w kurnikach, do czempionów polowań niedaleko. 
Przy tym nic nie grzeje kręczu szyi tak, jak lisi kołnierz. Tylko biedne, starzejące się gwiazdy pokroju Sharon Stone nie umiom zrobić z rudych atrybutów pożytku i wyglądają jakby zgubiły się w lisiej norze na orgii. 
Czas na kilka lisich dodatków. Od kurtki do czapy
Japońska kitka na szalony weekend na łonie natury:
Miłość do lisa jest jak widzimy niebezpieczna i z banalnego noszenia kołnierza może zmienić się w toksyczny romans, powodujący zwiotczenie annusa ;)

Kto zaś weganin lub niebogaty i kołnierza nie odziedziczył po babci i złotych latach PRL-u, dla tego tani zamiennik z poczuciem humoru.

Albo Sukienka Jeana Charlesa De Castelbajaca. 
Tutaj mała uwaga, że prać lisa należy rozważnie, ponieważ na skutek nieodpowiedniego oporządzenia może się on zmienić w wypłowiałego srebrnego lisa ;)
...
Tymczasem Jenni Avins, dziennikarka-freelancerka związana z nowojorskim środowiskiem modowym, zadała pytania o istotę obecnie panującego w modzie odwrotu od naturalnych futer. Czy liczy się tylko bezmyślna konsumpcja czy oddanie sprawie? Zakupy czy czyny? I nakręciła kontrowersyjny dokument, w którym sama od początku do końca oprawia liska, by móc potem go z czystym sumieniem nosić. Hmm.
Fashion Writer Jenni Avins Traps, Skins, Sews Her Own Fox Fur [tu] albo [tam]

W przyszłym roku zamiast odmrażać ręce w głupich wełnianych rękawiczkach , po prostu wsadzę je w dwa ciepłe chomiki ;)
...
Natomiast do auta liska nie wkładamy – radzi reklama.
...
Na deser trochę dizajnu – piękny, naturalistyczny stołeczek Victora Braunera z początku lat 40.
Liski odwiedzające muzeum (za życia) już były [klik] .
...
Jak widać wzięłam sobie do serca uwagi o tym, że moje posty są za dłuuuugie, niczym ciągnący się po ziemi kołnierz, zatem szlachtuję je w odcinki.

Do usłyszenia, fani grzmocenia Szarloty oraz lisów.

wtorek, 4 marca 2014

Pancernik Shareweek-HolmesTime wpływa do portu polskiej blogosfery czyli w poszukiwaniu blogowych ziomków, odpowiedzialnych za zabójstwo naszego czasu wolnego

My, biedne, obdarte dzieci blogspota. Mikroblogi z żałosnymi layoutami i dziesiątkami ledwie, a nie dziesiątkami tysięcy, czytelników. Z komentatorami co prawda merytorycznie inteligentnymi, bo z własnym zapleczem blogowym, ale bez hejterów, 'iwonek' i bez trzystu zapewnień, że ‘Masz całkowitą rację i zgadzam się’.
Niszowe kółka wzajemnej adoracji i uczestnictw w blogowych zabawach (czytamy na akord, piszemy na zawołanie), ale nie w kręgach zainteresowań managerów telefonii komórkowej, rozdającej tablety i wycieczki zagraniczne.
Bez instragramów, twitterów i fanpejdży.
Bez przyszłości, bez piniędzy, bez wydanych poradników.

A co to ja chciałam? Bo osuszając klawiaturę z tłustych łez (ach ten, cholesterol, którego nabawiłam się siedząc i blogując!) zapomniałam byłam.
Acha, no tak. Są takie chwile, jak na przykład ostatni dzień sierpnia (dzień blogera) albo zainicjowany przez prowadzącego Jest kultura  Share week, że możemy sobie wzajem polecić kogo czytamy.
Bo profesjonalny bloger nie ma bocznej szpalty z kłującą w oczy konkurencją, i tylko raz w roku prezentuje pony ze swej stajni.
Podobno nie wypada polecić 50 blogów, choć pokusa, żeby młody i sympatyczny (ponoć) bloger, prowadzący akcję Share week, siedział po nocach i wszystko spisywał, jest wielka, zaiste ;)
Jak tu zdecydować, wedle jakich kryteriów, skoro na wokandzie zainteresowań takiego człowieka-orkiestry-Renesansu jak ja, są i witrynki recenzenckie i medyczne, wnętrzarskie, artystyczne, paretntingowe, kulinarne, kosmetyczne i  - nosz oczywiście – LAJFSTAJLOWE.

Teraz przydałby się jakiś błyskotliwy cytat o tematyce konieczności dokonywania w życiu wyborów, pisany kursywą, autorstwa  wujaszka Koejo ;)

Ale do rzeczy, czas zapodawać. Na razie na sucho, bo czas goni, ale po północy, kiedy zmienię się z nominującej księżniczki znowu w kopciuchową dynię, to może coś dorzucę lub zredaguję.
Będzie mikro, będzie blogspotowo, będzie anonimowo, zero fejmu! Wszyscy jesteśmy dziećmi tego samego stróża ;)

Panowie:
Maszyna do pisania – typ liryczny, obserwator codzienności, kadra kształcąca nam przyszłe pokolenia (również zapewne blogerskie). Skromnie i mądrze.
Dwa zegarynie wiadomo kim jest i czy jest przystojny, ale jeśli komuś nie przeszkadza kapryśność w doborze tematów to prosz.
Zeszyt rozterekrodzinnie, nostalgicznie i wnikliwie - na metapułapie

Panie:
Czarny Pieprzmalowniczo, paraliteracko i dowcipnie. Do czytania w odcinkach. I duża czcionka, ha!
One – krótko, celnie i bezboleśnie - codzienne dialogi, od których można zaczynać dzień. Jakbym słyszała siebie.
Skorpion w rosole - nie jest to wzajemne lizanie jaj(ników), albowiem z tą panią łączy mnie pewna inicjatywa, o której dowiecie się w stosownym czasie i o ile nie spadną wam buty, to najpewniej majtki. Zatem może warto się zapoznać.
...
Ciężko o blogi wyróżniające się językowo. Wszyscy piszą ładnie, poprawnie, po podmiocie jest dopełniacz poślubiony przydawce, jak trzeba. Ale czasem ma człowiek, wychowany na Masłowskiej, ochotę na jakiegoś twista, szyk przestawny, karkołomność stylistyczną, mentalne wygibasy i trudne wyrazy. I zapewnia mi to taki Skorpion, ale najbardziej to Kaczka .
...
Dodatkowo punkt dla bloga Szepty w metrze, organizującego dla blogerów pisanie kreatywne na wybrane tematy, dzięki czemu można się blogowo zapoznać, porównać i w zależności od efektów – obrazić lub obrosnąć w piórka.
....
Ze względów proceduralnych nie wypada mi wspominać o NewaRysuje czy Facebox’ssie ale nieśmiało zachęcam do zaglądania na pierwszy oraz gorąco polecam szukania siebie na drugim. (Ja już tam jestem, ale nie za mną te numery, żeby powiedziała, pod którym, ha ;)

Czuję się strasznie, że tylko tyle. Muszę to robić częściej albo wcale.


Natomiast bonusem tej inwentaryzacyjnej imprezy jest to, że można poznać wiele fajnych, nowych blogów, jeszcze więcej czasu spędzać w internetach i nabawić się miażdżycy oraz zespołu leniwego jelita.

W związku z czym będzie teraz krótki przegląd mega-okropnych zdjęć ludzi uzależnionych od internetów oraz wyobrażeń blogerów bez sponsorów i własnej domeny, a za to używających sformułowań takich jak blogasek i słitkomcie. Prosz:


I dający nadzieję finał na powrót do reala, odnowienie relacji z krewnymi i zakup chomika.

Gościom odwiedzającym mój blog po raz pierwszy mam do powiedzenia tylko jedno:
 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...