wtorek, 27 maja 2014

Co matka ma w środku, zanim wypełnią ją pokłady poświęcenia czyli o ssaczym dziedzictwie i jak słonica swe dziecko kopała

Mama moja własna, osobista spotkała wczoraj po południu koleżankę, która oświadczyła, iż przejawy dziatkowej miłości odebrała z rana oraz okazała zdziwienie, że niektórzy spodziewają się bukietów i czekoladek dopiero w okolicach 23.00. No ale zważywszy, że ledwo matce wybaczyłam, że nie urodziła mnie później - co, w sposób logiczny, uczyniło by mnie obecnie młodszą... to i tak niezły wynik. Oraz zważywszy, że na kwadrans zaległam w peoniach, bo tak się kończy zbieranie ich w ciemnościach, w celu żeby były wręczane na świeżo. To nie tak, że nie mogłabym wcześniej - ale jedyne wolne okienko czasowe wypełnił, w całej okazałości, grad. Matka matką, ale pod takim ostrzałem to się nigdy nigdzie nie wybieram.
.................................................................................................
W tym miejscu przypominam o głosowaniu na mię u Finkigałki ;) [klik]
.................................................................................................

W tym roku święto matki, w przeciwieństwie do lat poprzednich, potraktujemy z szerszej, ssaczej perspektywy. Obejrzymy sobie bebechy, czyniące matkę matką, na zmianę z przejawami czułości macierzyńskiej w różnych gatunkach. A zakończymy na klasycznie ludzko spuchniętej fatalnej famie hamerykańskiej, która w liczebności miotu zadała wstydu niejednemu gatunku.
(Jakaś się podejrzanie przyrodnicza robię ostatnio, zamiast miejsko-kosmo-lajfstajlowa. Mam nadzieję że to przejdzie wcześniej niż po 9 miesiącach ;)
Tak sobie myślę, że tyle lat posiadam ten cud odbierający laury cudowi narodzin czyli INTERNET, a jakoś mi jeszcze, z tymi wszystkimi zainteresowaniami medyczno-przyrodniczymi, nie przyszło do głowy obejrzeć sobie np takiego porodu słonia. Lub żyrafy.
Hm.
No to nadrabiam.

Poniżej całkiem niesamowite videło z porodu słonia. Bonusy obejmują desperackie kopanie noworodka, w celu, żeby zaczął oddychać i walenie nim o podłogę (zupełnie jakby niektóre patologiczne matki ludzkie z bezzwrotnikowego klimatu sal sądowych to videło widziały i stosowały). 
Marsz stępem za to przeuroczy.

A tu popisy hawajskiej pani delfinowej [klik]
W przeciwieństwie do słonia idzie gładko a dziecko od razu wykazuje oznaki radosnej żywotności. Kontrowersyjny jest jedynie ten piaskowy peeling, który matka robi dziecku pocierając nim o dno - no ale jako, że to córka - rozumiemy. Kobiety wiedzą w końcu, że peeling to podstawa dbania o naskórek, niezależnie od tego, po której stronie wodnej powierzchni żyją.
Tymczasem nie gorzej, choć trochę obleśnie wizualnie, radzi sobie jeżyca.


Ostatnio też widziałam na trawniku ostro wzdętego jeża, niestety ewidentnie pośmiertnie.

Szybko przelecimy macierzyńskie odruchy wiowiór, krokodylic i nosorożców (które, w przeciwieństwie do jednorożców, nie rodzą się począwszy ode szpikulca, który musi dopiero uruść, co następuje w trakcie siedzenia matce na głowie. Tak też zaczyna się proces produkcyjny torebek z krokodylej skóry ;)


Konik-łonik ma mój odcień karnacji - jestem wzruszona!

Tutaj można [klik]nąć i obejrzeć wykoninowanie źrebaka, natomiast o wiele ciekawszy wydaje mi się poród żyrafy.

W obydwu przypadkach czuję zawstydzające podobieństwa - ponieważ po WIELU godzinach siedzenia w internetach TAK SAMO uczę się chodzić.
Touché.

Konik morski natomiast wypuszcza z brzuśca następne pokolenia tak płynnie jak ja argumenty przeciwko mojemu macierzyństwu z ust ;)
Touché II.
 
W bajce o trzech świnkach powinna być jakaś errata małymi literami, bo świnki rodzą się zazwyczaj w o wiele liczniejszym miocie. Ledwie trzy świnki to jak jeden Muhhamed w islamskiej rodzinie, która przyjechała do Europy bynajmniej nie po to by się asymilować i prezentować damskie włosy, tak? ;) Czyli: dramat.
No i na deser gatunek ludzki potraktowany in vitro tak intensywnie, że aż świnki żałość ogarnia ;)
Niedawno dowiedziałam się, że dzieci z cesarek mają o wiele bardziej obniżony poziom odporności od tych, które przeszły przez kanał rodny, ponieważ ścianki wadżajny obślamzygują obywatela noworodka w uodparniające bakterie kwasu mlekowego. W związku z tym w bardziej cywilizowanych ośrodkach połoznictwa wtyka się matce na godzinę przed porodem w rzeczony otwór chusteczkę, którą potem wyciera się dziecko.
Przypominam sobie o tym za każdym razem, kiedy znajomej koleżance choruje dziecko i gdy taka koleżanka wyciąga chusteczki, żeby wytrzeć mały nosek ;)
Fuuuj.

No i proszę - dziewczęta już w życiu płodowym przejawiają oznaki planowania ślubnego i zmagają się z żylakami ;)
Autorem zdjęć łonowych, zarówno zwierzęcych jak i ludzkich, jest fotogram Lennart Nilsson, który wtyka w swoje modelki już od 1965 roku (obiektyw).
Tutaj więcej dzieciów ludzkich [klik]

Skoro żyjemy w czasach takiej demograficznej demencji, wydaje się tym bardziej ostatecznym rodzajem komunikacji międzyludzkiej stworzenie takiego genetycznego melanżu.
Wrzucającego nas (czyli jakby bardziej kobiety) z powrotem do świata natury, i ssaczego dziedzictwa, z którego tak sprytnie udało się nam uciec na innych polach.
I dlatego jeszcze długo długo będziemy zarabiały o 30% mniej na tych samych stanowiskach ;). 
Jak ktoś chce mi powiedzieć, że to uwaga głupia, bez związku i nie na temat, to polecam jeszcze raz obejrzeć poród słonia.

sobota, 24 maja 2014

Jak ugotowałam miód z mniszka lekarskiego (dummies version) i że od czasu do czasu warto korzystać z kulinarnych zasobów trawnika

Widziałam przepisy na miód z mniszka na kilku blogach, jednak droga do przyswojenia tej incepcji, że ja - przeciwieństwo pszczółki, zwłaszcza w kuchni - też mogłabym takie coś uczynić, była długa i wyboista.
Zwłaszcza, że wici mód kulinarnych nic nie donosiły w kwestii domowego robienia miodów. Wici powiedziały swojego czasu, jak już byłam gotowa nawet eksperymentalnie upiec chleb, że tera to je modne domowe robienie sera. No hellou.Ta frustracja, że nigdy nie jest się na czasie, ta straszna frustracja, zapijana kawą rozpuszczalną z mlekiem z biedro w stosunku 1 do 1 ;) Czekam aż wici mi doniosą, że przy pomocy austriackiej kiełbasy wurst i strzykawki robi się teraz domowy botoks.
W końcu, notorycznie brodząc we wiosennie wybujałych dalibóg mleczach [klik], którymi obsiały się wszystkie trawniki i również mój ogródek, zakasałam rękawy i ugotowałam miód z mniszka, howgh.

Przepis na miód z mniszka lekarskiego idzie tak:
500 mniszkowych, żółtych łbów (bez łodygi ale z zielonym kołnierzem) zerwać. Rozłożyć i odłożyć. Poczekać 2 godziny, aż wyjdą z nich robale (ktoś widać ustalił, że tyle w tym światku trwa eksmisja). Wrzucić do wody (1l) i gotować 20 min od zagotowania. Odstawić w chłodne miejsce na dobę. 
Powtarzać mantrę: „Po dobie dalej miód robie”. 
Następnie odcedzić płyn przez gazę, dodać cukier (1 kg) i 1-2 cytryny (to w końcu 1 czy 2, hę?) też wyciśnięte przez gazę. Gotować na małym ogniu 2 godziny, bez pokrywki. Wlać do wypasteryzowanych słoików. Zeżreć.
That’s it.

Spojrzałam i nawet nie zapisałam bo przecież takie łatwe, że no proszę cię. Zapamiętam. Ale ten przepis ma wiele mankamentów, które powinno się dopisywać małym, jak wychodzące robale, druczkiem. Poza tym na jakieś 2 lata przed sprawdzaniem w praktyce swojej pamięci należy przejść na dietę złożoną z orzechów, warzyw strączkowych i co tam jeszcze stymuluje neurony i półkule – bo niestety nie zapamiętałam ;) (niespodzianka).

Po pierwsze ciężko znaleźć mniszki z dziewiczych terenów, najlepiej obok alpejskiego klasztoru ;) a w każdym razie nie skażonych psim moczem. Mnie się od natury udało wytargować tylko 150 sztuk. 
150 to nie 250 – co by to było połowa, 125 to by była ćwierć, a 150 to nie wiadomo ile, ja jestem humanistką! Zatem choć ominęłam kwestię psich sików to znalazłam się w psiej dupie. 
Potem mi się pomyliło i zamiast na 2 godziny to zostawiłam te mniszki na 2 doby. W związku z czym wszystkie robale wyszły ale weszły jakieś inne, lubiące kościelną padlinę albo insektowe hotelarstwo bo część mniszków przemieniła się w puchowe podusie, wrr.
Nic to, zagotowałam a potem sobie poszłam zapalić papierosa na uspokojenie. Dlaczego nikt nie napisał, że TRZEBA WAROWAĆ jak pies te 20 minut po tym zagotowaniu, bo jak się gdzieś pójdzie, to połowa wykipi na kuchenkę? Pewnie specjalnie, na złość! 
No trudno. 
Po zagotowaniu odstawiłam w chłodne, ciemne miejsce. Dlaczego nikt nie napisał w tym przepisie, że to NIE MA BYĆ używany korytarz? Jak się stawia w ciemnym korytarzu to się na bank garnuszek z breją kilka razy potrąci i połowa się wyleje, nieprawdaż, eh.
No trudno. 
Dodałam na oko cukru i połowę cytryny do tego co zostało i czekałam aż zgęstnieje podczas gotowania, ale zgęstniało średnio, bo musiałam dolać wody, żeby mieć coś więcej niż 20 ml. ( Po powiem wam, że 20 ml to bardzo mało jest. Kiedyś sobie zamówiłam przez internet róż w kremie, taki do policzków, i się bardzo cieszyłam na ten wydajny zakup, ale się potem okazało że to było 20ml a nie 200ml. Ale mogłam się pomylić jak każda, blada na gębie, humanistka. Przecież ;)
A słoiki wypasteryzowane a nie wypastowane.
No trudno.
Coś tam jednak wyszło, o czym dalej.
Za to ZAPACH... Co to był za zapach! Już w trakcie gotowania moje zmysły węchowe zaczęły przypominać igiełkę na wariografie irańskiego terrorysty kłamiącego w kwestii zamachu na przesłuchaniu w centrali CIA. Jakbym oczadziała, jakbym się upiła i nie wiadomo gdzie była, jakby ktoś na mnie wylał flakon zmysłowo ciężkich perfum o niepokojącej nucie, a potem mnie w nich utopił. Zawsze głęboko pogardzałam filmem Pachnidło, ale w tamtym momencie to już nie byłam taka pewna czy pogardzać dalej.
Cokolwiek to było, smażenie peyotlu na głębokim oleju czy wędzenie gałki muszkatałowej to przy tym aromatyczna betka, believe me.
Wyszło pół słoika likłidu o silnej nucie cytrynowej. 
Całkiem całkiem.
Jak przyszła do mnie K. to jej tym słoikiem zamachałam przed nosem.
- Popatrz, popatrz! – zaprezentowałam z dumą.
- No rzeczywiście kolor imponujący – powiedziała K. – Ale powinnaś wiedzieć, że mocz do analizy to się oddaje w takich specjalnych pojemnikach kupowanych w aptece. W słoiku ci nie przyjmą.
Well.
Dałam więc do spróbowania M.
- Bardzo dobry, aromatyczny, z cytrynową nutą na finiszu, middlu i beginningu również.
Postanowiłam, że skoro mu tak szczerze smakuje, to jednak oddam mu zeszłoroczną pożyczkę ;)
Następnie zawiozłam połowę połowy zawartości mojej mamie, bo miód z mniszka ma różne prozdrowotne właściwości, głównie chodziło jednak o recenzję, bo moja mama jest znakomitym kucharzem o znakomitym podniebieniu.
Mamy nie było w domu, był za to tata.
- Może spróbujesz? – zapytałam. – Córka pierwszy raz w życiu zrobiła miód!
 - No wybacz, ale na tym etapie życia mogłabyś zrobić na mnie wrażenie tylko gdybyś zrobiła sobie dziecko – ziewnął tatuś. – Nawet, gdyby ojcem był jakiś truteń. Poza tym nie potrzebujemy miodu, już kupiłem nam miód, stoi w kuchni.
- To jest miód będący mieszanką miodów z Unii Europejskiej i spoza Unii Europejskiej – co znaczy z Chin, i sam sobie żryj te pestycydowe chińskie gówno z chińskich kwiatków, które sami se Chińczycy zapylają, bo im w tym pestycydowaym bagnie wszystkie pszczoły wyginęły! – się zdenerwowałam na taką niewdzięczność.
A wszystko co mówiłam to prawda

Na szczęście przyszła mamusia, spróbowała i wykrzyknęła:
- Jakie to dobre!
Aż mi kapcie spadły z wrażenia, bo widać było wyraźnie, że nie udaje, podczas gdy zawsze też widać, kiedy udaje, bo jej aktorstwo też jest zazwyczaj produkcji chińskiej ;)
- Kochanie, musisz spróbować - zawołała, wraziła do słoika łyżeczkę, nabrała miodu i z tą łyżeczką poleciała do dużego pokoju, gdzie siedział zatruty pestycydami i w związku z tym skwaszony, tatuś, i wraziła mu tę łyżeczkę do ust.

Potem się zastanawiałam, czemu miałam takie trudności w wyjściu od nich z mieszkania, dopóki nie zdałam sobie sprawy, że się krok za krokiem przyklejałam do podłogi w korytarzu, całej upstrzonej kropelkami miodu, skapującymi z tej niesionej na skrzydłach entuzjazmu łyżeczki. Moja mama dostaje zazwyczaj amoku jak mi się dwie kropelki wody podczas zaparzania herbaty uleją na blat. A teraz zapaskudziła miodem cały korytarz.
W związku z tym mniemam, że choć z przeciwnościami, to wyszło dobrze. I że olać miód, ale mam się czym narkotyzować w lecie.

Czego i wam życzę. W tym sezonie lub następnym.

Dodam jeszcze, że trawnik jest o wiele bogatszy we frykasy i że można z jego zasobów zrobić też np sałatkę, jakby ktoś, sama nie wiem - stracił pracę i zbiedniał, albo był proekologizującym hipsterem.
Nakarm królika w sobie. Sałatka majowa Magazynu Smak [klik] 
w której występują min "świeżo zebrane i umyte liście mniszka lekarskiego, krwawnika, babki i  pokrzywy".

Czasem trawnik, sam z siebie, w promocji chyba, serwuje dania typu Gałąbki, ale nie jestem na razie na tyle zdesperowana ;)

niedziela, 18 maja 2014

Sztuka w okno puka czyli domówka po nocy muzeów


Dla tych, którym się wczoraj nie chciało po nocach choooodzić [.] i moknąć w deszczu (niszcząc zamszowe mokasyny) i stać w kolejkach aby wziąć udział w Nocy Muzeów, albo dla tych, którzy nie posiadają w pobliżu domostwa żadnych przybytków kultury, czy to w nocy, czy nawet w dzień (skandal!), mam w zanadrzu, na pocieszenie, wesołą edycję muzealno-stacjonarną. 




Teraz rap piosenka o polskiej sztuce współczesnej (jeślić komuś artystycznie fascynujące szczegóły bio potrzebne to odsyłam [tu].

A teraz czas na wersję animoliryczną. Materiał ów (w oryginale płócienny, botoksowany pokostem i zaprawą jajeczną ;) mógł już się przez wasze fejsy przewinąć, ale ja go specjalnie na tę okazję kisiłam w marynacie z róż, ptaszków, dziewcząt i pejzażów, więc prosz, dla równowagi.


B E A U T Y - dir. Rino Stefano Tagliafierro from Rino Stefano Tagliafierro on Vimeo.

A skoro już o wycieczkach do klasyki, to odsyłam na wystawę braci Gierymskich w Muzeum  Narodowym - jednego w Warszawie, drugiego w Krakowie (oczywiście, hyhy, Kraków dostał tego, który zmarł na gruźlicę nie przeżywszy lat 30). Można się będzie pozachwycać dziełem W altanie z 1882 roku i porównać z ogródkowym grillem u szwagra, jeśli oczywiście pogoda dopisze - w przeciwieństwie nie ma co się szlajać po muzeach.

środa, 14 maja 2014

Giger kaput, idziemy do baru porozmawiać o idolach dzieciństwa

Wczoraj zmarł kolejny idol mojego dzieciństwa, artysta, którego obrazkami miałam obwieszony mój panieński pokoik. R.H. Giger, twórca najsłynniejszego chyba wrogiego ludzkości kosmity z falliczną głową czyli Obcego. Moja mama, która na dobranoc opowiadała mi w formie bajek zaadaptowane do mojego wieku opowiadania z antologii światowego s-f, chyba nie do końca zdawała sobie sprawę, w którym kierunku pójdą moje zainteresowania. A może opowiadała te bajki bo zainteresowania już w tę nieprzewidzianą stronę podryfowały kosmicznym holownikiem? 


Nie, nie było fascynacji Anią z zielonego wzgórza, były za to, przynajmniej na ścianach, gigerowe wzgórki łonowe, Zdzisław Beksiński [o jego bio tu] i Bronisław Linke [klik]. Ale nie mogę sobie przypomnieć czy najpierw Beksiński czy potem Giger czy na odwrót. Linke zdarzył się natomiast na deser, a album z jego pracami rozpadł się od ciągłego wertowania krwawych pejzaży. 

Bronisław Linke, Sea of blood, 1952
Doprawdyż, jak pomyślę teraz o całej tej społeczności dojrzewających młodzieńców z sypiącym się wąsem, oglądających horrory, tryptyki o ufokach i grających w gry z kosmitami z powodu nieśmiałości do obcowania z otipsowanymi rówieśniczkami, to robi mi się wstyd, że miałam takie gusta. Choć może jestem niesprawiedliwa, może to wpływ filmów amerykańskich, to poczucie, że wielbiciele takich aranżarcji to nieudacznicy we flanelowych koszulach i nieświeżych spodniach od piżamy, którzy nigdy nie wyjdą z piwnic domów rodzicielskich, żeby rozwalić giełdę i zrobić oszałamiającą karierę finansową.

Kilka lat temu widziałam fragment filmu Transformers i się autentycznie popłakałam nad głupotą tego filmu, nad tymi milionami utopionymi w postprodukcji, które robią w społeczeństwie taki fatalny piar ufologii filmowej. Gry Endera, kamienia milowego czasów minionych, nie miałam jeszcze odwagi obejrzeć, bo interpretacja na kosmoalogiczne Glee z gładkimi nastolatkami wydaje mi się co najmniej niestosowna w tej przejmującej opowieści o winie i odkupieniu.
Nadal czekam na ekranizację Thorgala (niby o Wikingach, ale kosmici też obecni ;) w dobrej obsadzie, żeby pożegnać się z idolami dzieciństwa ostatecznie.
Czego by jednak nie sfilmowano, tylko w Obcym, oprócz całej tej fanowskiej otoczki, ważne jest kto projektował scenografię i bohaterów. Taki najsłynniejszy mariaż kina ze sztuką.  
(O tej kupie, Transformersach, wspominam tylko dlatego, że jeśli usłyszycie kiedyś nastolatków rozmawiających w autobusie o filmowych nocach z soboty na niedzielę, to wrzucają to oni do jednego wora, ehah) 

Jak by nie było chętnie odwiedziłabym jeden z dwóch gigerowskich barów w Szwajcarii (jest też ponoć jakiś w Tokio). Kwestią wątpliwą jest gustowność tego miejsca, ale na pewno robi ono wrażenie. Zwłaszcza na osobach mających kłopoty z kręgosłupem, który złowrogi Alien tak chętnie wypruwał we wszystkich częściach Obcego z biednych pionierów kosmicznych podróży ;)



No to wznieśmy krwawy toast z posoki niewiadomego sortu, choć ludzkiej ;)

UPDATE: A tutaj Krótka wycieczka za kulisy produkcji Obcego [klik] czyli trochę zdjęć z planu  i tajemniczy aktor kryjący się w kostiumie penisogłowego drapieżcy. 
Oj, chciałoby się taki kostium, okoliczności zastosowania by się wymyśliło jakieś przewrotne ;)

wtorek, 6 maja 2014

Zamek na łonie. Eko-floresy czyli co ma do zaoferowania las na majówce

Majówka była wprost nieziemska – to przytyk do wilgotnego faktu, że wszystko mianowicie tonęło w wodzie, strugami z nieba lecącej. 
No ale kogo by to zraziło, bo nie nas.
Potem niestety przyjechała straż leśna, by uznać nasze praktyki za niestosownie animofilne oraz lokalny oddział towarzystwa przyjaciół zwierząt, dowiedzieć się, skąd też mieliśmy użytkowane w celach zabawowych, czapki zwierzęce. Powołaliśmy się na piątą poprawkę i zażądaliśmy papugi ;). Lokalny oddział emerytek na pieszej wycieczce pikietował dopóki się nie ubraliśmy. Lokalny oddział pieszych emerytów schował nam ubrania i piknikował w najlepsze. Gender ma przed sobą jeszcze długą jak broda drogę, ha. 

Z punktu widzenia tradycji wyprzedziliśmy nieco okazję, bo najodpowiedniejsza by była chyba na te harce noc kupały.  No ale kogo by okazja wyprzedziła, jak nie nas.
Nie mniej, mimo przeciwności lasu i kłód rzucanych pode gołe nogi, udało się nam wprzódy zapchać instagramy eko-pornografią, zatem wyjazd uważa się za owocny.
Mówiłam do was ja, chwilowo nawrócona na zielone hipsterstwo, Krotochwila. 
Kłaniam wylewnie.
A teraz przejdźmy do dokumentacji.

Nie obyło się bez romansów z autochtonami...


Dieta złożona głównie z grzybów i jagód spowodowała czułość do drzew ("jaka ta kora mięciutka mmm") i ubrań bibilijnych (w pierwszych rozdziałach)


I nic innego jak nieochrzczona chlorem woda z sadzawki spowodowała tego strasznego, porannego kaca!
















Trzymaliśmy jednak eko-fason i styl: czesanie jeżem, pranie szopem, opaski z węża, wiadomo.


W grę wchodziły też eko zabiegi kosmetyczne - np jedna wczasowiczka  miała przed wyjazdem na policzku myszkę - a po wyjeździe już nie ;)



Robiliśmy też sesje czym las bogaty: w grę wchodziły porzucone sprzęty AGD, wanny, łóżka, meblościanki - wiadomo.
Niestety koniec był przewidywalny.
Nie pomogło cytowanie Thoreau ani starożytna sztuka kamuflażu...





















i zostaliśmy przez leśników zamknięci za zakłócanie porządku, straszenie fauny i traumatyzowanie flory.

A teraz mnie, mamuniu, wszystko boli i muszę się chyba wysmarować końską maścią rozgrzewającą, błe. 
A w poniedziałek - do roboty, wiadomo.

..................................................................................................
W programie wykorzystano zdjęcia:
Julii Fullerton-Batten, Kateriny Plotnikovej, Jana Duriny, Nicole Dextras
..................................................................................................
Z okazji cyklicznej zabawy u Szeptów w metrze, będzie można pod koniec miesiąca oddać na powyższą  naturę głos, o czym tradycyjnie zapomnę przypomnieć.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...