Jako że jestem niezmiernie światowa to właśnie K. z Kanady przekuła mi uszy. Zamiast podziękowania dostała wiązankę i nie chodzi tu bynajmniej o kwiatki, ale o reakcję na końską igłę przedzierającą się przez moje mięsiste płatki uszne, aż do ziemniaka na podkładkę. Test uszu znajomych potwierdził, iż większość populacji ma płatki mięsiste, a tylko niezliczni mają opłatki. Okazuje się, że w przypadku przekłucia uszu własnych ma się dyspensę na nieograniczone molestowanie uszów obcych, wliczanych przez mnie do poniekąd intymnych części ciała. Co oczywiście skłania mnie do zastanowienia, czy system ten się sprawdza w wypadku przekłuwania też innych części ciała...
A oto rozwiązanie mojego problemu w większej skali:
Kolczyki miejskie Liesbeth Bussche
Projekt Mars Kozakiewicza na Pojezierzu Łużyckim
piątek, 26 lutego 2010
sobota, 20 lutego 2010
Robimy, robimy,robimy!
Obiecałam sobie pod żadnym pozorem nie pisać o pracy, ale wyjątki – jak wiadomo – potwierdzają regułę.
Dzisiaj pochyla się nade mną czule, kładzie rękę na moim ramieniu.
– Pani X. – uśmiecha się - Robimy, robimy, robimy!
– Chyba raczej pani Y. – mówię lodowato (jak zawsze, gdy mnie pomylą z okiennym fikusem). – Mobilizowanie idei pracownika nie sprawdza się tak dobrze jak mobilizowanie pracownika konkretnego, do czego potrzebna jest znajomość nazw własnych (*Czy jakoś tak, ale też mądralińsko)
Patrzę mu w oczy, a on patrzy w moje. Nasze mrugnięcia, słowo daję, wydają takie odgłosy PLYK, PLYK, jak na kreskówkach. Chwila się dłuży.
– Więc pani Y. – cedzi w końcu przez zęby ten mój niebiański zwierzchnik, obecnie anioł zemsty, rozsierdzony rosomak, ostatnie stadium ewolucji tłumionego gniewu:
– Pani Y-Y. ROBIMY, ROBIMY, ROBIMY!!!
Moje dni tutaj są policzone.
Powiem więcej: moje dni tutaj są policzone na palcach ręki jakiegoś najbiedniejszego biedaka z Oddziału Amputacji Kończyn Polskiej Akademii Medycznej.
Znaczy się trzeba wybrać się do biura kierownika, dać sobie kilka razy w nos, po czym opuścić firmę z darmowymi biletami lotniczymi do Irlandii, jak w "Fight Clubie". Tia.
Dzisiaj pochyla się nade mną czule, kładzie rękę na moim ramieniu.
– Pani X. – uśmiecha się - Robimy, robimy, robimy!
– Chyba raczej pani Y. – mówię lodowato (jak zawsze, gdy mnie pomylą z okiennym fikusem). – Mobilizowanie idei pracownika nie sprawdza się tak dobrze jak mobilizowanie pracownika konkretnego, do czego potrzebna jest znajomość nazw własnych (*Czy jakoś tak, ale też mądralińsko)
Patrzę mu w oczy, a on patrzy w moje. Nasze mrugnięcia, słowo daję, wydają takie odgłosy PLYK, PLYK, jak na kreskówkach. Chwila się dłuży.
– Więc pani Y. – cedzi w końcu przez zęby ten mój niebiański zwierzchnik, obecnie anioł zemsty, rozsierdzony rosomak, ostatnie stadium ewolucji tłumionego gniewu:
– Pani Y-Y. ROBIMY, ROBIMY, ROBIMY!!!
Moje dni tutaj są policzone.
Powiem więcej: moje dni tutaj są policzone na palcach ręki jakiegoś najbiedniejszego biedaka z Oddziału Amputacji Kończyn Polskiej Akademii Medycznej.
Znaczy się trzeba wybrać się do biura kierownika, dać sobie kilka razy w nos, po czym opuścić firmę z darmowymi biletami lotniczymi do Irlandii, jak w "Fight Clubie". Tia.
Etykiety:
praca,
prywatny akwen
poniedziałek, 15 lutego 2010
Walentynkowy design
Jedyne kwiatki jakie dostałam w tym roku na Walentynki, to pleśniowe wykwity na ścianie.
Dom, w którym mieszkam, stał latami bez takich problemów, dopóki nie połasiłam się na pomalowanie ścian najnowszej generacji farbą lateksową (siła koloru jednowarstwowego krycia, czy jakoś tak, też erotycznie). Lateks jak wiemy, jest w założeniu materiałem nieprzepuszczalnym, skoro więc nie przepuszcza wirusów, to wilgoci też nie. Tak więc podstępna wilgoć skolonizowała się pod spodem, aż do walentynkowej ekspancji inside. Gustowny design mojego l’appartement okrasił się więc nutą zieleni w odcieniu Wild Beannie.
Etykiety:
jak w domu,
prywatny akwen,
Walentynki
niedziela, 14 lutego 2010
Podwarszawski obóz jeniecki
Wizyta u znajomego małżeństwa z dzieckiem. On zachował jeszcze cechy ludzkie, ale ona zmieniła się całkowicie w podmiejską maszynę-matkę, T-1000 dla podtrzymania życia i dobrego samopoczucia dwulatka, zwiadowczy radar skierowany ku podłodze. Kiedyś znałam jej ludzkiego avatara, człowieka z funkcjami ogólnohumanistycznymi, dziewczynę - a może zresztą od razu – kobietę. Podejrzewam, że to właśnie ten typ - urodziła się nie jako niemowlę, ale dziewczyna, po 10-tym roku życia została kobietą, a od 15-nastego znała już profil swojego powołania i kolejne etapy losu: żona, matka, matrona. I widać tak się spełnia. Wielbi swoje dziecko i nie odstępuje go na krok. Nie mogę ironizować, bo to w końcu więcej zrobiła dla przyszłego pokolenia niż ja (ograniczam się do sporadycznego recyklingu), a mianowicie: stworzyła jego przedstawiciela. Dziecko to przyszłościowa inwestycja, to morze nie odkrytych możliwości i nadziei, podczas gdy ja, opiekująca się dla odmiany babcią, jestem jedynie sentymentalnym kustoszem muzeum śmierci.
Jestem pod wrażeniem tej zmiany. Czy naprawdę nasze geny są tak ważne, że należy przelać je w młodsze naczynie i całkowicie przestać się zajmować potrzebami starego? Podwarszawski obóz jeniecki – oto małżeństwo, które wcześniej, jako para, było w centrum wydarzeń. Nie chciałabym, żeby moje dziecko było taką towarzyską kukułką.
Niestety u ludzi, którzy zawsze wszystko wiedzieli efekt macierzyństwa wzmaga jeszcze to przekonanie a zarazem powoduje postawę patrzenia z góry. Zdania można mieć różne, o wszystkim można też porozmawiać, ale jeśli ktoś się rozmnożył, a ty nie, to jest to fakt bezdyskusyjny i od razu masz 100 punktów na minusie, cofasz się na początek gry i czekasz dwie kolejki.
Znajomy singiel, z którym gościłam, podsumował weekend przewidywalnie: „Skurczyły mi się jądra”.
A co do gościnności gospodarzy to pani domu tak usilnie kładła nas w jedno posłanie i to tyle razy, że byliśmy zmęczeni własną konsternacją. I co jeszcze? Co mielibyśmy począć, żeby entuzjastycznie wyrazić poparcie dla tego modelu prorodzinnego życia?
Ten weekend to właściwie smutna historia o wizycie dwóch singli, którzy nie odnaleźli jeszcze swojego powołania u pary, która nie ma czasu na nic innego oprócz zaspokajania roszczeń swojego powołanego na świat potomka.
Jednakowoż jeśli mogę się wspólnie pośmiać, powymieniać anegdoty i smacznie zjeść, to absolutnie jestem na TAK! ;) a także dysponuję zaproszeniami na rewizyty.
....................
Potomek pary nad Potomakiem
Chciał ciastek, ale objadł się smakiem
Dostał brokuły oraz marchewkę
Warzywa zdrowsze! Już znał tę śpiewkę
Więc został kulinarnym pismakiem.
Pamiętam, że w czasach podstawówkowych to mieliśmy prikaz pisać dużo limeryków, żeby ćwiczyć język giętki. Najlepsze były te zdrożne, szybko pisane. Szkoda, że to jakoś znikło. Tak mi się jakoś skojarzyło.
Teraz jak jadę autobusem to nie układam limeryków, tylko ćwiczę mięśnie kogla-mogla. Zgroza!
Jestem pod wrażeniem tej zmiany. Czy naprawdę nasze geny są tak ważne, że należy przelać je w młodsze naczynie i całkowicie przestać się zajmować potrzebami starego? Podwarszawski obóz jeniecki – oto małżeństwo, które wcześniej, jako para, było w centrum wydarzeń. Nie chciałabym, żeby moje dziecko było taką towarzyską kukułką.
Niestety u ludzi, którzy zawsze wszystko wiedzieli efekt macierzyństwa wzmaga jeszcze to przekonanie a zarazem powoduje postawę patrzenia z góry. Zdania można mieć różne, o wszystkim można też porozmawiać, ale jeśli ktoś się rozmnożył, a ty nie, to jest to fakt bezdyskusyjny i od razu masz 100 punktów na minusie, cofasz się na początek gry i czekasz dwie kolejki.
Znajomy singiel, z którym gościłam, podsumował weekend przewidywalnie: „Skurczyły mi się jądra”.
A co do gościnności gospodarzy to pani domu tak usilnie kładła nas w jedno posłanie i to tyle razy, że byliśmy zmęczeni własną konsternacją. I co jeszcze? Co mielibyśmy począć, żeby entuzjastycznie wyrazić poparcie dla tego modelu prorodzinnego życia?
Ten weekend to właściwie smutna historia o wizycie dwóch singli, którzy nie odnaleźli jeszcze swojego powołania u pary, która nie ma czasu na nic innego oprócz zaspokajania roszczeń swojego powołanego na świat potomka.
Jednakowoż jeśli mogę się wspólnie pośmiać, powymieniać anegdoty i smacznie zjeść, to absolutnie jestem na TAK! ;) a także dysponuję zaproszeniami na rewizyty.
....................
Potomek pary nad Potomakiem
Chciał ciastek, ale objadł się smakiem
Dostał brokuły oraz marchewkę
Warzywa zdrowsze! Już znał tę śpiewkę
Więc został kulinarnym pismakiem.
Pamiętam, że w czasach podstawówkowych to mieliśmy prikaz pisać dużo limeryków, żeby ćwiczyć język giętki. Najlepsze były te zdrożne, szybko pisane. Szkoda, że to jakoś znikło. Tak mi się jakoś skojarzyło.
Teraz jak jadę autobusem to nie układam limeryków, tylko ćwiczę mięśnie kogla-mogla. Zgroza!
Etykiety:
dziatwa,
pokolenie Fb,
rodzinne dramaty
piątek, 5 lutego 2010
Królik po berlińsku
Widziałam dzisiaj w tivi „Królika po berlińsku”. Przeuroczy, ale żeby od razu nominacja do Oskara? No i to szafowanie słowem ‘Metaforyka”, ‘Symbol”, ‘Analogia’ i ‘Alegoria’ – podejrzewam, że przez dziennikarzy po dziennikarstwie, i to nawet zaocznym, skoro nie odróżniają jednego od trzeciego, bo drugie już było.
Nie alegoria tylko raczej ale gloria!– to całe nominowanie. Ale nic, trzeba być, nawet i bezkrytycznym, fanem rodaka, któremu się udało. Zwłaszcza, że reżyser jest całkiem sympatycznym gościem i urodziło mu się dziecko. I ma brodę.
Konopka wypłynął na dokumencie o kozach, teraz króliki, ciekawe co będzie następne w tym zwierzęcym tryptyku? Czy kluczem jest litera K? Czy zmniejszanie skali na rzecz zwiększania liczebności populacji? Hm. Czekają mnie tygodnie rozmyślań.
Pod koniec „Królika” przysnęłam (dyszkant Czubówny każdego ukołysze ;), a śnił mi się zając Durera.
*W dzieciństwie uwielbiałam „Przygody detektywa Konopki”, przy których CSI to kupa.
Nie alegoria tylko raczej ale gloria!– to całe nominowanie. Ale nic, trzeba być, nawet i bezkrytycznym, fanem rodaka, któremu się udało. Zwłaszcza, że reżyser jest całkiem sympatycznym gościem i urodziło mu się dziecko. I ma brodę.
Konopka wypłynął na dokumencie o kozach, teraz króliki, ciekawe co będzie następne w tym zwierzęcym tryptyku? Czy kluczem jest litera K? Czy zmniejszanie skali na rzecz zwiększania liczebności populacji? Hm. Czekają mnie tygodnie rozmyślań.
Pod koniec „Królika” przysnęłam (dyszkant Czubówny każdego ukołysze ;), a śnił mi się zając Durera.
*W dzieciństwie uwielbiałam „Przygody detektywa Konopki”, przy których CSI to kupa.
Etykiety:
filmy,
idole dzieciństwa,
w telewizji
Subskrybuj:
Posty (Atom)