R. zabiera mnie na premierę i coś w rodzaju bankietu, gdzie poznaję światowego L.
L. działa w kulturze przez duże K (K tak duże, że trzeba je podeprzeć rusztowaniem, bo inaczej runie), aczkolwiek znany jest głównie w swoim hermetycznym środowisku, do którego nie należę, bo jestem tu z przypadku i na doczepkę.
Na pytanie czym się obecnie zajmuje raczy mnie spłowiałym uśmiechem połączonym z wymownym grymasem niechęci dla mojej ignorancji – najwyraźniej będąc gdzieś zaproszonym należy się najpierw obszukać w sieci, wypytać znajomych i przeczytać wszystkie recenzje, a nie z głupia franc najnormalniej w świecie zapytać.
L. okazuje się nawet miły, ale w sposób, który nie pozostawia złudzeń – w sposób który daje ci odczuć, że stać go na tolerowanie cię, bo mu nie zagrażasz. Nie zagraża mu twoja pozycja społeczna ani praca, co najwyżej twoja młodość, nie okraszona jakąś specjalną urodą, więc wybaczalna. L. jest drapieżnikiem i patroszy wszystkich tych, którzy mu zagrażają, a ponieważ nie jesteś nikim znaczącym, z kim trzeba się liczyć, nie ma skrupułów i patroszy przy tobie, protekcjonalnie napawając się twoim przerażeniem. Istna lekcja przyrody, gdzie silniejszy pożera słabszego, a ślina i krew chlapią na około. Już widzę, że to mój ostatni taki spęd z drapieżnikami kultury i sztuki, bo to nie na moje nerwy.
Jednak najgorsze dopiero przede mną – bo oto pojawia się Najświatowsza Ze Światowych Z.
Z. ma to do siebie, że musi epatować. Z. chyba myśli, że jak nie będzie epatować, to się rozpłynie w powietrzu. Dla Z. nie ma dylematu: być czy mieć, tylko: epatować albo zginąć. Stanie obok osoby, która musi na kimś obowiązkowo wyładować cały repertuar emanacji swojej wspaniałej osobowości, waląc w nas piorunami niczym w piorunochron drewutni podczas burzy, jest niezwykle męczące. Nie: pouczające, na co zawsze liczę, tylko: męczące. Skromność i poczytalność to są jakieś zakurzone przedwojenne cechy ( i nie chodzi mi bynajmniej o Wojnę w Zatoce).
Narzekałam w myślach na kapciowe weekendy.
No to już nie będę narzekać.
Wolę być weekendowym kapciem niż salonową drewutnią.
Brock Davis