Bardzo przyjemny dzień, mknę sobie na swoim rowerze z niebezpiecznie isadoro-duncanicznie powiewającym szaliczkiem i lekkim sercem, od czasu do czasu - w ramach akcji protestacyjnej przeciwko brakowi ścieżek rowerowych - rozjeżdżając jakiegoś przechodnia. Zatrzymuję się na przejściu dla pieszych i nagle obok mnie pojawia się Profesjonalny Rowerzysta. Profesjonalny Rowerzysta ma profesjonalny rower w metalicznych kolorach z różnymi profesjonalnie migającymi przyrządami i profesjonalny kask na swoim profesjonalnie obleczonym w rowerowe dzianiny ciele. Obracam głowę sprawdzając, czy to może nie przodownik jakiegoś Tur de Frans, który za bardzo się rozpędził, ale nie. Profesjonalny Rowerzysta też odwraca głowę i jego spojrzenie protekcjonalnie ślizga się po moim starym gracie, powodując skrzypienie ramy oraz jej rdzewienie ze wstydu.
- Ścigamy się! – mówi więc do Profesjonalnego Rowerzysty moja wkurwiona ambicja, używając do tego moich strun głosowych
- Dobrze. Dam ci nawet fory.
Startujemy więc jak burza, pedałując ile sił, Profesjonalny Rowerzysta - jak widzę kątem oka - pedałuje jedną nogą i trzyma się kierownicy jedną ręką, drugą wysyłając najwyraźniej esemesa z komórki, żeby dać mi jakiekolwiek szanse. Pedałuję jak opętana, ciało wypełnia mi spazmatycznie wdychane świeże powietrze, całe jego mroźne hektolitry rozrywają mi płuca. Niestety to na nic.
- Oh, nie przejmuj się – mówi mi utrzymujący dwumetrowy dystans z przodu Profesjonalny Rowerzysta, siedząc tyłem na kierownicy i popijając drinka – mój aerodynamiczny rower sam jedzie, tymczasem twoje 23 druciane koszyki dosyć cię spowalniają.
Pedałuję więc jeszcze bardziej zawzięcie, podczas gdy Profesjonalny Rowerzysta ziewa znudzony. Koniec końców muszę się zatrzymać i na chwilę położyć.
- Dzwoń na Ojom – mówię łamiącym się głosem. – Najwyraźniej mam zawał.
Profesjonalny Rowerzysta ustawia mnie do pionu i daje klapsa.
- Nic ci nie będzie. Na drugi raz mierz siły na zamiary.
Cholerne świeże powietrze, które umościło sobie gniazdko w moim wnętrzu, nie chce mnie opuścić aż do wieczora, i w gangsterskiej komitywie z zakwasami powoduje mdłości i drżenie.
Następnego dnia, zrezygnowana, kupuję sobie tygodniowy bilet, czego staram się unikać, odkąd na stronie Komunikacji Miejskiej pojawił się Pan Bilecik, powodujący u mnie nieodmiennie
mdłości i drżenie.
foto: andreas bleckmann
sobota, 26 marca 2011
czwartek, 24 marca 2011
Obsesja na punkcie eksplozji
Niestety nie wiem skąd to wziąłem.
Nie dość, że może wyglądać na to, że nie szanuję cudzego nieszczęścia (w tym niezbyt zręcznym kontekście czasowym), to jeszcze prawdopodobnie łamię czyjeś prawa autorskie. HYH.
Etykiety:
eksplozja,
katastrofy,
obrazkowo,
tsunami
środa, 23 marca 2011
Operacja Przegroda Nosowa
Najnowsza operacja wojenna– ‘Świt Odysei’ – ma nazwę pretensjonalną jak cholera, jednak każdy ‘Zmierzch’ kojarzyłby się z wampirami, co pewnie Libijczykom, nie mogącym latami spędzić z narodowej tętnicy swojego krwiopijcy, nie poprawiłoby humoru.
Chciałaby się, żeby nazwy operacji wojskowych wymyślały agencje reklamowe. Albo literaccy nobliści.
Albo chociaż Dan Brown.
Chciałaby się, żeby nazwy operacji wojskowych wymyślały agencje reklamowe. Albo literaccy nobliści.
Albo chociaż Dan Brown.
Etykiety:
świt odysei,
wojna
wtorek, 15 marca 2011
Dyktatura młodości a wspominki z Czarnobyla
Wreszcie film katastroficzny z kraju wiśni nabiera tempa – katastrofa nuklearna łypie złowrogim oczkiem.
Czy szykuje się drugi Czarnobyl? – pytają media.
Czy pamiętacie katastrofę w Czarnobylu? – pytam ja moje bardzo młodociane koleżanki. Niestety te, spowite wówczas ochronnymi błonami macic własnych matek, zygota nieledwie, nie pamiętają żadnej katastrofy. Radioaktywnego smrodu, jodu i spóźnionej o kilka dni paniki.
Posiadanie dużo młodszych koleżanek ma dużo zalet: po przyznaniu się do prawdziwego wieku automatycznie stajemy się autorytetem. Z marszu jesteśmy wielbione i hołubione – ponieważ jesteśmy żywym dowodem na to, że starość nie jest taka zła, a nawet może być fajna i nie należy się jej panicznie bać. Wszystko oczywiście do czasu, w którym musi się wydać, że nie jesteśmy żadnym autorytetem, a starość jest ponura i tragiczna, co człowiek w pewnym wieku uczy się po prostu zręcznie maskować. W kontaktach z młodszymi koleżankami należy unikać jak ognia kultowych ’wspominków’ – głównie tych, które zdarzyły się przed rokiem 1990. Chociaż oczywiście im więcej bezpiecznych barier, tym bardziej przekornie niesie mnie właśnie w te rejony:
- A pamiętacie stan wojenny? A koncert Stonesów?
- Eh, dziadek to mi opowiadał, że w czasie powstania styczniowego to dopiero była zima!
Teraz zima się już kończy, ale dam głowę, że w przyszłym roku któraś będzie próbowała mnie pod rękę przeprowadzać przez jezdnię, jeśli się nie zamknę, heh :).
Czy szykuje się drugi Czarnobyl? – pytają media.
Czy pamiętacie katastrofę w Czarnobylu? – pytam ja moje bardzo młodociane koleżanki. Niestety te, spowite wówczas ochronnymi błonami macic własnych matek, zygota nieledwie, nie pamiętają żadnej katastrofy. Radioaktywnego smrodu, jodu i spóźnionej o kilka dni paniki.
Posiadanie dużo młodszych koleżanek ma dużo zalet: po przyznaniu się do prawdziwego wieku automatycznie stajemy się autorytetem. Z marszu jesteśmy wielbione i hołubione – ponieważ jesteśmy żywym dowodem na to, że starość nie jest taka zła, a nawet może być fajna i nie należy się jej panicznie bać. Wszystko oczywiście do czasu, w którym musi się wydać, że nie jesteśmy żadnym autorytetem, a starość jest ponura i tragiczna, co człowiek w pewnym wieku uczy się po prostu zręcznie maskować. W kontaktach z młodszymi koleżankami należy unikać jak ognia kultowych ’wspominków’ – głównie tych, które zdarzyły się przed rokiem 1990. Chociaż oczywiście im więcej bezpiecznych barier, tym bardziej przekornie niesie mnie właśnie w te rejony:
- A pamiętacie stan wojenny? A koncert Stonesów?
- Eh, dziadek to mi opowiadał, że w czasie powstania styczniowego to dopiero była zima!
Teraz zima się już kończy, ale dam głowę, że w przyszłym roku któraś będzie próbowała mnie pod rękę przeprowadzać przez jezdnię, jeśli się nie zamknę, heh :).
poniedziałek, 14 marca 2011
Wiosna psychodeliczna
Dobry kawałek na psychodeliczna imprezę Np. w podziemiach laboratorium Sanepidu.
sobota, 12 marca 2011
Japończycy w kropce
Znowu jakieś tsunami.
W zeszłym roku też było zdaje się jakieś tsunami.
To już się staje jakieś nudne.
W zeszłym roku też było zdaje się jakieś tsunami.
To już się staje jakieś nudne.
Etykiety:
katastrofy,
tsunami
piątek, 11 marca 2011
Jedna plaszowa raczka
Kuki - czeska odpowiedź na "Gdzie mieszkają dzikie stwory" aka "Toy story" a także Mad Maxa...
Coż, po czesku brzmi lepiej.
...ale to wszechne se niegdy musze wratit...
Coż, po czesku brzmi lepiej.
...ale to wszechne se niegdy musze wratit...
środa, 9 marca 2011
Kobiety na orgiety czyli życzenia na Dzień Kobiet
Pies z Kulawą Nogą nie zadzwoni złożyć mi urodzinowych życzeń, olewa też moje imieniny, nie pamiętałby nawet rocznicy mojego pobytu na Ojomie z powodu spowodowanego przez siebie wypadku, ale na Dzień Kobiet uszczęśliwia mnie protekcjonalnym smsem, telefonem i mailem. Oto jak mój indywidualny rys przegrywa z dyktaturą płciowego wora, do którego, podkarmiwszy tulipanami, corocznie się mnie wrzuca.
Czy to, że jestem kobietą jest naprawdę ważniejsze od tego, że nazywam się, dajmy na to, Krysia? Albo od dnia, w którym lata temu lędźwie mojej matki wypchnęły mnie w odmęty socjalizmu i sklepowych kolejek?
Nie wydaje mi się.
Panna Nienke o bombowej tożsamosci kobiety też wypowiada się nieco jakby sceptycznie.
www.nienkeklunder.com
Czy to, że jestem kobietą jest naprawdę ważniejsze od tego, że nazywam się, dajmy na to, Krysia? Albo od dnia, w którym lata temu lędźwie mojej matki wypchnęły mnie w odmęty socjalizmu i sklepowych kolejek?
Nie wydaje mi się.
Panna Nienke o bombowej tożsamosci kobiety też wypowiada się nieco jakby sceptycznie.
www.nienkeklunder.com
niedziela, 6 marca 2011
Wtopy randkowe: Zagraniczna turystka
Próba poderwania na szkoleniowe materiały obcojęzyczne w autobusie zakończona powodzeniem. W wersji obcojęzycznej jestem najwyraźniej lepszą wersją samej siebie, ponieważ w polskiej wersji językowej nikt w autobusie mnie nie podrywał.
Marzenie o byciu poderwaną w środku komunikacji miejskiej prześladowało mnie od czasu, gdy ze statystyk dowiedziałam się, że tak poznaje się tylko 0,5 % par. Natychmiast zapragnęłam tylko w ten sposób kogoś spotkać, jako że wysoko stawiam sobie poprzeczkę. W końcu wielkopomny moment ów nastąpił, niestety zbudowany na mojej – jakoby – obcojęzyczności. Chłopak, który do mnie zagaił po zagranicznemu był - jak się wkrótce miało okazać – Polakiem. Mój słowiański akcent został więc – żeby nie wypadać z tej konwersatoryjnie kontrowersyjnej roli – wytłumaczony czeskim pochodzeniem. Ała. Nie wiem dlaczego, bo znam Pragę? Bo lubiłam Krecika? Bo czytałam Hrabala i oglądałam Hřebejka? Bo zjadałam mnóstwo chranolków z syrem w czasach, gdy dieta nie była obowiązującą religią kobiet? Niestety moja znajomość czeskiego ogranicza się do kwestii ‘wystup a nastup’ (z metra) i ‘Josem nietoperek’ (z Batmana).
Moja obcojęzyczna, lepsza wersja samej siebie rozciągnęła się już na kilka spotkań i daje efekty lepsze niż ta swojska, narodowa i nie chodzi tylko o to, że mój autobusiasty wybranek ma gładkie lico i piękny płaszcz z czarnej wełny. Jako osoba zagraniczna i niepolska jestem też obiektem większych niż osoba polska i swojska starań. Na kolejne spotkanie P. przygotowuje po czesku jakiś dowcip, żeby mnie rozbawić. Przyznaję, że śmieję się jak opętana, ale tylko dlatego, że zdaję sobie sprawę w jak absurdalnej sytuacji się znalazłam. Oczywiście dni mojego kłamstwa są policzone, ale - rozentuzjazmowana znalezieniem się w podzbiorze 0,5% par - galopuję na tym koniu, póki na tych czeskich derbach nie złamie nogi.
Albowiem po zagranicznemu człowiek nie mówi, tego, co normalnie by powiedział, nie komplikuje swojej metafizyki bytu, nie kreśli technicznie swojej osobowości w Autocadzie, ale ledwie ją szkicuje, lekko i z gracją, robi plamę z akwareli i czeka aż samoistnie rozleje się po papierze i uformuje w zaskakujący dla nas samych kształt. Wszystko jest lżejsze, pozbawione językowych izmów i życiowych nihilizmów.
Bo po zagranicznemu człowiek wdziewa status turysty, a nie wrośniętego w podłoże autochtona z przeintelektualizowaną składnią.
Urok wiecznego podróżnika zawsze trzyma w mocy dłużej niż szara codzienność.
To smutna refleksja, ale są i dobre strony: dobrzę się bawię i co najważniejsze – ćwiczę języki – z Polakiem bo z Polakiem, ale dobrze wyedukowanym i w dobrej gatunkowo wełnie.
Na razie nie rozważam możliwości, aby rzecz wyjaśnić i przejść na język przodków, bo wtedy – nie mam złudzeń – okazałabym się Kopciuszkiem w starych łachach i z dynią, zamiast karocy.
Żadna z nas nie chce jechać dynią zamiast karocy.
Marzenie o byciu poderwaną w środku komunikacji miejskiej prześladowało mnie od czasu, gdy ze statystyk dowiedziałam się, że tak poznaje się tylko 0,5 % par. Natychmiast zapragnęłam tylko w ten sposób kogoś spotkać, jako że wysoko stawiam sobie poprzeczkę. W końcu wielkopomny moment ów nastąpił, niestety zbudowany na mojej – jakoby – obcojęzyczności. Chłopak, który do mnie zagaił po zagranicznemu był - jak się wkrótce miało okazać – Polakiem. Mój słowiański akcent został więc – żeby nie wypadać z tej konwersatoryjnie kontrowersyjnej roli – wytłumaczony czeskim pochodzeniem. Ała. Nie wiem dlaczego, bo znam Pragę? Bo lubiłam Krecika? Bo czytałam Hrabala i oglądałam Hřebejka? Bo zjadałam mnóstwo chranolków z syrem w czasach, gdy dieta nie była obowiązującą religią kobiet? Niestety moja znajomość czeskiego ogranicza się do kwestii ‘wystup a nastup’ (z metra) i ‘Josem nietoperek’ (z Batmana).
Moja obcojęzyczna, lepsza wersja samej siebie rozciągnęła się już na kilka spotkań i daje efekty lepsze niż ta swojska, narodowa i nie chodzi tylko o to, że mój autobusiasty wybranek ma gładkie lico i piękny płaszcz z czarnej wełny. Jako osoba zagraniczna i niepolska jestem też obiektem większych niż osoba polska i swojska starań. Na kolejne spotkanie P. przygotowuje po czesku jakiś dowcip, żeby mnie rozbawić. Przyznaję, że śmieję się jak opętana, ale tylko dlatego, że zdaję sobie sprawę w jak absurdalnej sytuacji się znalazłam. Oczywiście dni mojego kłamstwa są policzone, ale - rozentuzjazmowana znalezieniem się w podzbiorze 0,5% par - galopuję na tym koniu, póki na tych czeskich derbach nie złamie nogi.
Albowiem po zagranicznemu człowiek nie mówi, tego, co normalnie by powiedział, nie komplikuje swojej metafizyki bytu, nie kreśli technicznie swojej osobowości w Autocadzie, ale ledwie ją szkicuje, lekko i z gracją, robi plamę z akwareli i czeka aż samoistnie rozleje się po papierze i uformuje w zaskakujący dla nas samych kształt. Wszystko jest lżejsze, pozbawione językowych izmów i życiowych nihilizmów.
Bo po zagranicznemu człowiek wdziewa status turysty, a nie wrośniętego w podłoże autochtona z przeintelektualizowaną składnią.
Urok wiecznego podróżnika zawsze trzyma w mocy dłużej niż szara codzienność.
To smutna refleksja, ale są i dobre strony: dobrzę się bawię i co najważniejsze – ćwiczę języki – z Polakiem bo z Polakiem, ale dobrze wyedukowanym i w dobrej gatunkowo wełnie.
Na razie nie rozważam możliwości, aby rzecz wyjaśnić i przejść na język przodków, bo wtedy – nie mam złudzeń – okazałabym się Kopciuszkiem w starych łachach i z dynią, zamiast karocy.
Żadna z nas nie chce jechać dynią zamiast karocy.
Etykiety:
wtopy randkowe
środa, 2 marca 2011
Kwestia tempa
Po długich latach posuchy G. pełną parą wypływa na szerokie wody miłosnego oceanu. Pruje jak motorówka, a drobna morska fauna w postaci miłosnej taktyki i strategii uskakuje w popłochu przed tym zmasowanym atakiem uczuć i emocji. Niestety wybranek G. ma tempo małego indiańskiego canoe, czyli – dla hołoty nie obeznanej z żeglarstwem -nieporównywalnie mniejszą. Gdy ta Amelia Earhart oblatuje glob, wybranek Amelii dopiero prosi swojego mechanika, by w jego maszynie zamontował silnik. Gdy ta Laila Ali kończy ostatnią rundę obwieszczoną gongiem, Lailowy wybranek dopiero zawiązuje bandaże na pięściach w szatni i robi testy antydopingowe. Dawno już nie widziałam pary tak dobranej pod względem wszystkiego i tak zarazem niedobranej pod względem tempa. Czy wybranka z większym tempem ma moralny obowiązek poczekać, aby wybranek z mniejszym ją dogonił, aby po autostradzie życia pędzili na równoległych pasach? A może to kwestia zwykłego zdrowego rozsądku, skoro sensowni wybrankowie z niezłym tempem są już przebrani jak ulęgałki? Czy z takiego aktu dobrej woli może ulęgnąć się długofalowy związek z niezłymi rokowaniami czy raczej tylko frustracja, że znowu ktoś nas spowalnia, gdy nieledwie nabraliśmy wiatru w żagle? Hm
Etykiety:
damsko-męskie,
pokolenie Fb
Subskrybuj:
Posty (Atom)