Schody. Cudowny wynalazek
architektury, umożliwiający ludzkości wchodzenie do podniebnych komnat i na
wieże katedr. A w przypadku upper clasy na piętro z sypialniami. Schody, na
górze których człowiek jest istotą ludzką, pełną planów i pomysłów, a na dole
których już tylko martwą, szmacianą lalką, ze skręconym kręgosłupem.
Niedawno
dowiedziałam się, że tak właśnie zginęła M. Co jest o tyle szokujące, że chwilę
wcześniej wygrała z rakiem. W ogóle tyle wygranych bitew zaliczyła w życiu. Ale
nie ze schodami.
Wszyscy nagle zaczynają śpiewać
jednym głosem: „A jeszcze wczoraj o niej pomyślałem, a zadzwonić miałam, a
libacja miała się odbyć, ale niestety się opóźniła i teraz to można co najwyżej
na stypie.”
Zupełnie jakby ta świeżo odłowiona
z zapomnienia kolektywna mieszanina ludzkich zaniechań miała możność przyczynić
się do zgonu.
M. była osobą rozrywkową, więc się (chyba) nie obrazi:
Jeśli w nocy będzie skrzypieć podłoga, a drzwi same się zamkną lub roztworzą, to zdejmę.