niedziela, 29 czerwca 2014

DZICY ZNAD GRANICY czyli dlaczego kolejna ekranizacja nie dorównała książce czyli ‘Savages. Ponad bezprawiem’ Dona Winslowa kontra ‘Savages” Oliviera Stone’a

"Dlaczego Lado ma oczy zimne jak głazy? Może dlatego, że widziały piłę łańcuchową w jego własnych dłoniach (...)
Niektórzy z tych siedmiu płakali, błagali, wzywali na pomoc Boga, swoje matki, mówili, że mają rodziny i moczyli się. Inni nic nie mówili, po prostu spoglądali z milczącą rezygnacją, która, zdaniem Lado, jest symbolem Meksyku. Nieszczęścia przyjdą, to tylko kwestia czasu. Powinni to wyhaftować jako motto na państwowej fladze."

No chyba nie tylko na meksykańskiej! Ale dzisiaj będzie o przekraczaniu granic hamerykańsko-meksykańskich. I książkowo-filmowych.

Kiedy mamy przed sobą mąkę, masło, jajka  i proszek do pieczenia, możemy się domyślać, że powstanie z tego ciasto. Podobnie jest ze składnikami książkowo – filmowymi – pewien zestaw elementów (a zwłaszcza  klisz) zapewnia określony... zaczyn i wypiek.
(No dobra, chciałam błyskotliwie zacząć od przepisu na metamfetaminę, ale nie znalazłam w sieci przepisu  - dziwne, nie? ;).

















Gdy więc bierzemy do ręki książkę Dona Winslowa ‘Savages’, w której występuje dwóch mężczyzn a między nimi kobieta (którego wybierze?) oraz starcie niezależnych handlarzy marihuaną z meksykańskim kartelem (kto będzie górą?), to raczej domyślamy się przebiegu akcji i finału. I finał będzie, a jakże, przewidywalny, dopóki nie dojdzie do ekranizacji, w której wszystko będzie musiało skończyć się dobrze, gdyż albowiem realizm jest domeną kinematografii europejskiej raczej. Tymczasem w powieści Don Winslow młodzieżowo i na luzie bawi się schematami i kompozycją oraz serwuje dowcipne przemyślenia o hamerykańskim duchu i nieświeżym narkotycznych chuchu – aż się zdziwiłam, że to szećdziesięcioletni dziad jest, a nie jakiś debiutant.

Chon, Ben i Ofelia tworzą nowy typ kaliforniskiej rodziny alternatywnej – trójkąt. Jeden z panów jest twardzielem z wojskową przeszłością, drugi zdolnym botanikiem i pełnym empatii działaczem charytatywnym. Łączy ich braterstwo i żyła do zakazanych interesów (sieć dystrybucji wysokiej jakości marihuany). Nie wiadomo, co do tego układu, oprócz drobnego ciała i młodej wadżajny, rzecz jasna, wnosi blondwłosa Ofelia, która na każdy problem reaguje jedną mantrą „Muszę iść na zakupy”(dzicy swojscy). Kiedy do spółki Ben&Chon zgłaszają się niemili panowie z meksykańskiego kartelu (dzicy zza granicy) z propozycją przejęcia interesu, nasza bananowa młodzież (no tego się nie spodziewacie!) odmawia a następnie udaje się na kolację w miasto, pali zioło i uprawia wspólnie seks (to tyle, jeśli chodzi o schematy ewakuacyjne – nawet ja by wiedziała, że czeba bardzo uciekać, noszprzeciesz).
Potem następuje konfrontacja z kartelem, a nasi niezależni przedsiębiorcy muszą walczyć o porwaną i podstępnie przetrzymywaną wadżajnę Ofelii, jak również jednocześnie o świetną jakość marihujany, bo amerykański rynek wymagający jest!
"Trudno o wolny stolik z tak krótkim wyprzedzeniem, chyba, że chodzi o Bena, króla hydromarihuany. Wtedy z pewnością znalazłoby się miejsce nawet przy ostatniej wieczerzy. Tak, ponaglaliby Jezusa, żeby szybciej jadł deser, żeby zrobił Benowi miejsce".

Cała sprawa wygląda trochę tak, że w rozsypaną na blacie kupkę mąki, bach, wali się pięścią i już posprzątane. Autor w wywiadach wspomina „I don’t event do drugs” (‘Nie robiem w narko’) i trochę widać, że pisząc, nie za bardzo przemyśliwał nad REALNYMI sposobami ochujania kartelu. Innymi słowy, risercz na temat narkobackgroundu robił w biblio, kapewu?
Z drugiej strony – jeśli wychowaliśmy się na filmach, które w czasie godziny muszą zmieścić kryminalny plot, więc suną do finału gładko jak prostownica po iberolokach, takie uproszczenia dają się zakąsić bez wstrętu dla logiki.
Zwłaszcza w wakacje.
A zwłaszcza dlatego, że powieść jest napisana oryginalnie: trochę lapidarnie, często skrótowo, zawsze bardzo potoczyście, z kolażowymi wklejkami retrospektywnymi, z didaskaliami niczym wprost ze scenariusza. I z dowcipem.

" Meksykanie bez przerwy giną na pustyni.
Nawet w południowej Kalifornii, nawet na samym środku pustyni nie zostawia się sześciu martwych Meksykanów, wśród tlących się szczątków trzech samochodów, nie zwracając niczyjej uwagi.
Tego wszystkiego można się spodziewać po drugiej stronie granicy, tak zachowują się Meksykanie.
Ale regularna bitwa w stylu meksykańskim – bomby i wraki wypalonych samochodów po tej stronie granicy?
To za dużo, panowie.
To oburzające.
To przerażające.
Stosy ciał mają leżeć po południowej stronie granicy albo na obszarach wyznaczonych dla gangów, a nie na drogach publicznych.
W południowej Kalifornii samochody traktuje się bardzo poważnie.
Kalifornijczycy bardzo poważnie traktują drogi. Przecież to właśnie po nich jeżdżą swoimi pieprzonymi samochodami."
 
I znów powołam się na wywiad z autorem, w którym wspomina on, że pisał tak, jak to słyszał i widział w głowie – jako ciąg przesuwających się scen,  poporcjowanych w kawałki. My, którzy też nie znamy narkobiznesu, a za to znamy kolejki po mięso w PRL-u, nie będziemy strasznie grymasić, jak ktoś nam serwuje 20 deka przemocy i 10 deko egzotycznego seksu, nieprawdaż.

Powieść Dona Winslowa jest nie tyle nawet skomponowana pod ekranizację, jest nie tyle nawet zaproszeniem ekranizacji na randkę już w pierwszym rozdziale - w istocie jest zdjęciem majtek i nadstawieniem tyłka Hollywoodowi (niestety Hollywood nie utrafił i w efekcie nie narodziło się udane dziecię, tylko FILMOWY BÓL ANUSA, no przykrość. Plus wybaczcie potoczystość językową ;)). Nawet zamiast okładki ma ta powieść  plakat promocyjny filmu Oliviera Stone’a (minus, minus, minus, bo film kiepski oraz każdej książce należy się OKŁADKA z prawdziwego zdarzenia – tu chyba wszyscy się zgodzimy?)

Zatem przejdźmy do rzeczonej EKRANIZACJI ‘Savages. Ponad bezprawiem’ Oliviera Stone’a, bo owszem, obejrzałam, bo bardzo mię zawsze interesuje, jak dozując składniki wizualne da się przekuć słowo w octan celulozy (czy z czego robią teraz taśmę filmową).
Muszę stwierdzić, że Olivier Stone albo doznał wypadku z uszkodzeniem rejonów mózgu odpowiedzialnych za dobre, filmowe decyzje albo za dużo się w życiu nażarł jaj z estrogenem, bo film postanowił sprzedać jako retrospektywną opowieść Ofelii, która w świetle zachodu słońca snuje się po plaży i coś tam burczy, że nam opowie o przeżywaniu orgazmów w duecie, chociaż nie jest dziwką („Wiem co myślicie”). A następnie w trakcie porwania zaprzyjaźnia się z szefową meksykańskiego kartelu w postaci Eleny (Salma Hayek), a to z powodu kompleksu braku matki.

Seriously, Olivier? Menopauzę miałeś? Oswajasz kobiecy punkt widzenia? Chyba cosik ci się pomyliło? Zwłaszcza fragmenty, w których królowa podziemia Elena-Salma upokarza i policzkuje swoich męskich macho podwładnych, są po prostu wzruszające. Zupełnie jakby Hilary Clinton wydała rozporządzenie, ze teraz w filmach o przemocy musowo trochę trzeba wprowadzić FEMINIZMU, bo inaczej przyznamy dodatkowe dotacje na szczelność granicy meksykańsko-hamerykańskiej.

Obawiam się jednak, że może powodem, dla którego film w ogóle powstał, jest John Travolta – wyłysiały, podstarzały scjentolog, którego nie chcieli nigdzie indziej (no bo serio – gdzie on ostatnio grał?). Postać grana przez Travoltę jest nieprawdopodobnie w stosunku do powieści rozwinięta, sprzedajna postawa rządowego agenta usprawiedliwiona (a jakże), a w finale pojawia się jako obrońca prawdziwych hamerykańkich wartości („aby nasze dzieci miały bezpieczniej”) i z uśmiechem na ustach WSZYSTKICH ARESZTUJE. Naprawdę - po książkowym końcu następuje przewijka (nastąp się, wcale tak nie było, tłumaczy Ofelia) i Travolta przybywa okrakiem na helikopterze w nowym, lepszym końcu - nie wiadomo czy śmiać się czy płakać (chyba płakać).

Bardzo żałuję, John, żeś ty przyszedł do mojego domu i pokalał mi monitor tym gniotem.


Taka drobna różnica w stosunku do oryginału, ale świadczy o tym, że  scjentolodzy majom dobrych negocjatorów do spraw jak ma wyglądać film z podopiecznymi organizacji (przypominam, że za obronę prawdziwych hamerykańskich wartości w starciu z kosmitami odpowiedzialny jest Tom Cruise).

Zatem ODRADZAM obejrzenie tego kolorowego gniota o hipisach, nawet jeśli mucho wąsatym kartelowym macho, pogrywającym z Eleną-Salmą, jest Benicio del Toro we własnej, intrygująco obleśnej osobie ;), a rzeczona Elena dostaje w finale z broni snajperskiej w silikonowe cycochy (tak, tak, nie jest letko na tej granicy ;).
Jako snajper wymiękłabym przy decyzji, w który cycek celować, hm.
.........
Zamiast tego polecam inny film o tym samym tytule – powstały 5 lat wcześniej „Savages” z nieżyjącym już Philipem Seymourem Hoffmanem i nadal żyjącą Laurą Linney – opowieść o dorosłym rodzeństwie, które musi zająć się starym, schorowanym  ojcem. Bardzo dobry kawał obyczajowego, choć ponurego kina. A tytułowe ZDZICZENIE jest tylko emocjonalne – gdzieś między wierszami dowiadujemy się, dlaczego zarówno brat jak i siostra nie byli zdolni, każde obstalowane w swoim życiu i ambicjach, do stworzenia normalnych związków i rodziny.

Bo wiadomo – zdziczenie zdziczeniu nie równe. Amen.

środa, 25 czerwca 2014

Opieka nad cudzym dzieckiem - ilustrowany i wielce pouczający poradnik dla singla

Ach, gdzież te czasy, że gdy się znajomym wspominało, że się szuka pracy, to w odpowiedzi słyszało się:
- Nic się nie martw, poszukamy ci czegoś, wici rozpuszczę, pan Henio Xawery chyba będzie miał jakieś zlecenie na zamiatanie nocą biura na 3 okładki nowych  poradników Benjamina Ibisza, dam mu twój telefon!
Teraz jak się nieopatrznie wspomni, ze się szuka pracy, to się słyszy:
- Czyli siedzisz w domu? To cudownie! To podrzucimy ci Franka w piątek, a sami pójdziemy do kina, bo dawno nie byliśmy. I jeszcze w środę o 13.00 bo mam dentystę i nie mam z kim zostawić.

Franek jest dzieckiem.
Ja jestem singlem.
To randez-vous nie może się skończyć dobrze.
A im Franek będzie młodszy a ja starsza tym będzie gorzej. A może całkiem odwrotnie?

W opiece nad dzieckiem najważniejsze jest zapoznanie się z instrukcją obsługi dziecka. Każda bluszczorośl, mimo posiadania odmiennego charakteru i usposobienia, jest zasadniczo podobna w obsłudze.
Poniżej kilka podstawowych zasad:



 Zgadzam się ze wszystkim oprócz ostatniego. Nigdy nie sprawdzamy co obce, znaczy się nie nasze, dziecko ma w pieluchach. Jeśli smród jest dojmująco nieujmujący spryskujemy dziecko deodorantem, owijamy dziecko kocem, wsadzamy dziecko do szuflady lub idziemy na zewnątrz go wywietrzyć.
Mam swoją godność i w kupach nie robię, jasne? 
Mogę ulepić balaska z plasteliny – tyle.

Franek jest starszawszy.

Pamiętajmy, że nie staramy się postawić na kreatywność i rozbudzanie w dziecku zainteresowań plastycznych. To się zawsze kończy źle. Chyba że jesteśmy w domu rodziców dziecka, a nie swoim. Wtedy co nas obchodzi to, że kończy się to źle. Przecież nie robimy tego dla pieniędzy, tylko z przyjaźni. A z Pollockiem i Twomblym przyjaźnimy się dłużej niż z rodzicami Franka ;)

(W końcu już Picasso powiedział, że 'każde dziecko jest artystą, problemem pozostaje pozostanie artystą w dorosłości'. Zatem korzystaj, Franku, i niech Pablo z okresu niebieskiego ci błogosławi.)

Dziecko jednak, w większości przypadków, nie chce oddawać się czynnościom kreatywnym a nawet domorujnującym, ponieważ współczesne dziecko chce głównie oglądać kreskówki.
- Puść mi bajki! – mówi dziecko zamiast dzień dobry i ta kwestia będzie się powtarzać niezależnie od tego, jakie zmienne wprowadzimy do sztuki dialogu.
- A teraz coś zjemy. Zjemy pysznego, zaprawionego chemią i przetartego na mazię kurczaczka ze słoika, mniam mniam!
- Ale puść mi bajki.
- Pójdziemy na spacer? Do parku, gdzie jest tyle pięknych drzew, na które można się wspinać i spaść na łeb...
- Nie! Puść mi bajki!
-..a jak się spadnie odpowiednio, to bajki się będą puszczać same samiuteńkie w naszej głowie do końca naszych dni bez potrzeby użycia telewizora i komputera, co ty na to?
- O! – mówi dziecko.
- No właśnie! – mówię ja ale po nieśmiałych próbach kreatywnego spędzenia czasu i wystąpieniu wstępnych oznak depresji wychowawczej...co robię? Puszczam bajki.

Próby bardziej ambitnego niż puszczanie bąków, tzn bajek, zagospodarowania dziecku czasu kończą się zazwyczaj nienajlepiej lub źle. Tylko przypominam.

 
Franek znowu urósł był.

Idziemy jednak na spacer.
Pod pozorem zabawy i kostiumologii przebieramy takowego w coś bezpiecznego, ale bynajmniej w nic inicjującego głupich pomysłów, jak podskoki czy w ogóle poruszanie się (obrazek lewy – obrazek prawy, kapewu?)
Poruszanie się zawsze się skończy źle, chyba że będziemy dysponować elastyczną trzcinką lub długą linijką (wersja retro) lub parasolem (wersja uniwersalna acz pogodowa) do korekty kierunku z punktu D (dom) do P (park) i zniwelowania tarcia materiału S (spodni o chodnik).
Zresztą – bądźmy szczerzy – które z dzieci, wchłonięte przez prawidła grupy rówieśniczej i posiadanie urządzeń w rodzaju tabletów czy aj-cosiów, zechce się w ogóle poruszać dłużej niż to absolutnie niezbędne? Otóż w większości przypadków nie zechce, a my będziemy mieli na ławce w parku 2 godzinki na lekturę powieści z dużą ilością soczystych scen, które, przynajmniej w powieści, nie prowadzą bynajmniej do rozmnożenia (uf).
Choć radziłabym zrobić jednak rozgrzewkę kardio, bo w końcu może się okazać, że jakieś wyrośnięte dziecko w luźnych dresach, wychowane onegdaj na bitwach patykami i grze w gumę,  wylezie gdzieś zza płotu i się ze społecznej  frustracji połaszczy na aj-cosia naszego podopiecznego. I trza go będzie gonić używając argumentów, która pokalają nam język i zostawią traumatycznie niepolonistyczny ślad w umyśle naszego pupila.
Wracamy zatem do domu.

Dobra wola, przyjacielskość i pomysłowość zawsze z czasem przegrywają ze złym wpływem plebejskich rówieśników i telewizji, na skutek których dziecku bliżej do rozhisteryzowanego dyktatora  niż słodkiej, bezbronnej  istoty z brzoskwiniową cerą i wielkimi, wilgotnymi oczami.

















Dlatego gdy przygoda z pilnowaniem dziecka się powtarza, hardziejemy i twardniejemy ostatecznie.
Wprowadzamy środki przymusu, opresji i perswazji. 
Stosujemy tortury oraz brak cukrów prostych.
Apage satanas ze Frankas!

Robimy to co najlepsze dla nas, bo najlepsze dla dziecka jest najwyraźniej nie tyle  zostanie wspaniałym ideowcem wierzącym w siłę wyobraźni i pasji i ciekawym świata ale gumowatym i rozlazłym konsumentem uzależnionym od figurek obaczonych w filmach Disney’a, lalek Barbiów, kart z piłkarzami, gier na konsolę, kreskówek oraz czipsów i napojów musujących.
(Przestałam już oceniać rodziców - ludzi czasem bardzo inteligentnych, ekologicznych, probiotycznych  i ogólnie – całkiem do rzeczy. Którzy i tak nie wygrają z tym, co z dziecka zrobi  szkoła pełna utopców. Nie ma szans. Nikt nie ma szans. Oni nie mają szans i ja nie mam szans.)

Nie lubię cię, przedstawicielu następnego pokolenia. 
Nie lubię cię bardzo.
Ale zrobię z ciebie kogoś do lubienia. 
(Halo, czy ktoś powiedział, że ja nie mam szans?)
Pokaże ci teraz jak jest w obozie zagłady, którego to, na skutek fartu historii, nie zdołałeś poznać.
Welcome to mama’s best friend camp.

Na początek dyktando, hahaha (demoniczny śmiech).
Zrobimy też 30 przysiadów dla wzmocnienia krążenia  i zobaczymy czy umiesz salutować gdy wypowiadam twoje imię. Nauczymy się na pamięć wierszyka i nazw drzew (czyli nie chcesz obiadu najwyraźniej?). Nauczymy się liczyć do dziesięciu. Po angielsku. Masz to w szkole i już umiesz, już się naumiałeś? Więc się po francusku nauczymy oraz jednocześnie nauczymy się jak się głupio nie podkładać, mon amie. A teraz narysuję ci człowieka bez skóry i poznamy nazwy wszystkich or-ga-nów. I jak się je sy-la-bi-zu-je. Wątroba, zobacz, to jest wątroba, organ o wiele ważniejszy od serca, w ogólnym rozrachunku. O, pacz, już wieczór? To tera marsz na balkon oglądać gwiazdy, dzisiaj Orion w pełnej krasie. 30 przysiadów dawno już nie robiłeś. I nie skończyłeś kolorować organów. Gdzie masz listki do zielnika, które zebraliśmy? Zgubiłeś? No to POŚPIEWAMY.

Nie rozśmieszaj mnie tym swoim żenującym ‘Puść mi bajki!’ tu safanduło, ty nieletni zgnilcu, ty disneyosynku. Wyrwę z ciebie te chwasty współczesnego zepsucia, choćbym się miała wysrać napisami z czołówki Gwiezdnych Wojen, wersja na konsolę.
Nawet jeśli nic nie zdziałam i będą to jedynie 3 godziny w tygodniu.

I nie, na wszelki wypadek, nigdy nie odwrócę się do ciebie plecami ;)

Choć oczywiście nie mogę być pewna czy dorosły Franek doceni te wysiłki i będzie mi na starość przynosił czekoladowe trufle do domu spokojnej starości.
Bo może wpadnie tylko po to żeby zaśmiać się demonicznie i...no, domyślcie się.


W następnej części Poradnika Singla do spraw dzieci obcych zaprezentuję listę pomocnych lektur.

czwartek, 19 czerwca 2014

Piosenki na długi weekend

Kiedyś w piątki wrzucałam tu jakąś nastrojową muzę. Teraz kiszę muzę w zakładkach, a przecież, bracia i siostry, należy się dzielić darmowymi dobrami z internetów, nieprawdaż.
Obyście tylko nie posnęli, bo to nie będzie rock, reagge ani klasyczne umca-pumpca.

Na początek mój od połowy maja namber łan.



A teraz starocie.
Piękny obrotowy profil Jessie:


Sentymentalnie, jak to na bliskim wschodzie ;) Beirut:


Pianolenie na wiatr i skrzypki czyli coś dla dam:


I dla tych, którzy wyjechali na długi weekend - snuja powrotna:


Następnym razem będzie żywiej, obiecuję.
Zzzz.

piątek, 13 czerwca 2014

Mercedes w gębie oraz wycieczka po retrodencie

Witam was uśmiechem wygenerowanym przy pomocy sztucznej szczęki Jerzego Waszyngtona ;)
 ...
Mam kolegę, który jest niesamowicie zdolnym i charyzmatycznym artystą. Jedynym powodem, jaki przychodzi mi do głowy, a dla którego nie robi on teraz oszałamiającej kariery w telewizji jest fakt, że ma on naprawdę paskudne zębiska.
A raczej – miał.
Nie to, żeby moje były idealne, żeby to była kampania honorowa stojących w idealnie  równym szeregu żołnierzy. Ale przynajmniej żaden nie dokonał jeszcze dezercji, żaden nie schował się w okopach za innymi, żaden ciekawsko nie wyglądał z ust w celu zwiadowczym ;)

Boję się ludzi bez zębów. Takich o ujmującym uśmiechu, którzy jak tylko wyszczerzą się bardziej, to gdzieś z boku zionie im pojedyncza czarna dziura. Taki niespodziewany powiew śmierci, ten brak, ta nieobecność. Jakby gdzieś za strefą idealnej fasady i młodości zaczął się już rozkład, cielesna dekonstrukcja, nieuniknione.
Z drugiej strony w przypadku utraty jakiegoś (nie daj Bóg) miałabym na tyle poczucia humoru, żeby wstawić sobie złoty ząb (a co! co zapewne jest już standardową procedurą w środowiskach hipsterskich). 
(Kto miał dziadka lub prababcię ze złotym zębem - ręką w górę ;)
Albo może jednak nie? Może bardziej jednak szmaragdowy ;)

Po zębach poznaje się też status człowieka. Nie mówię o hollywoodzkiej porcelanie w gębie, o lśniących rzędach licówek, bo to raczej świadczy o prowincjonalno-proletariackim pochodzeniu, skutkującym wymianą całego ustnego arsenału po wejściu na wokandę głównych ról w obsadach. Mówię o dbaniu o swoje własne zęby w ich genetycznie odziedziczonym kształcie i rozmiarze, o zabiegach fluoryzujących, nitkowaniu i odkamienianiu, o dyskretnych plombach i kosztownych aparatach naprostowujących. Tego się człowiek uczy ode młodu, jeśli oczywiście nie chował się z chrupkami przed telewizorem, kakaowymi płatkami śniadaniowymi, batonami między lekcjami, brakiem gabinetów stomatologicznych w szkole i rodzicami, którzy mieli to gdzieś.

A potem oczywiście oglądamy film o średniowiecznych wieśniakach którzy błyskają na ekranie fabryczną porcelaną i aż ciepło się nam robi na sercu od tego realizmu, choć zębom dzwoniącym o szklanice z pozostawiającym osady winem to się robi jednak zimno i nieprzyjemnie.

Nasz drogi artysta, zdolny i charyzmatyczny (nie zapominajmy o tym braku ubytków w charakterze), mąż dwóch pięknych jak marzenie żon (jednej byłej i jednej obecnej) oraz ojciec dwojga dzieci (zawsze obecnych) postanowił w końcu zainwestować w szpaler doustny. W tym celu założył sobie u specjalisty, habilitowanego ortodonty, aparat na zęby oraz poświęcił dwa lata i comiesięczne wizyty w cenie X00 PLN na realizację planu rearanżu szczęk, by w finale wszystkim zaszkliły się z wrażenia oczy i by selfie załkało z autopodziwu.
Byłam bardzo ciekawa jakiego rzędu to są wydatki – całość operacji Kieł.
Pewnych ludzi nie można zapytać wprost o pewne rzeczy (to temat na inne rozważania) w związku z tym zapytałam o to przy okazji jego matkę.
Matka artysty powiedziała mi o poniesionych kosztach tak:
- Mercedes w gębie!

Bardzo długo się śmiałam jak to usłyszałam.
Tak jak wcześniej bardzo długo się zastanawiałam jak to możliwe, że tak długo z tym ów kolega zwlekał. Szołbiz jest bezwzględny dla szpetingu, wiadomo. Ale wiadomo też, że dla kogoś zdolnego, charyzmatycznego i pracowitego zęby (lub ich brak) nie mogą stanowić pierwszoplanowej kłody pod nogami.
Etymologię mercedesa zrozumiałam jednak po spotkaniu kolegi w okowach rodzinnego meetingu. Spotkania na którym kolega artysta był wyjątkowo nieprzystępny i lodowaty jakiś taki. Tzn trzymał fason ale był to fason sterylny i zdystansowany. I wtedy do mnie dotarło – on po prostu, pod wpływem ostatniej żony, też artystki, zaaspirował do zmiany statusu, do podniesienia się w hierarchii kasty klasowej. A w takim przypadku rodzina z której się pochodzi, cóż, przeszkadza tylko trochę, czasem trzeba się pokazać i odsiedzieć swoje z cierpiętniczą miną. 
Ale idealne zęby to mus.
Nie można mieć idealnie wypieszczonego apartamenta z kryształowymi gałkami i równo ułożonymi francuskimi kafelkami a w gębie nosić ubytki. To se neda, to jest niekompatybilność społeczna.

Szłam niedawno ulicą obok mojego osiedla, jednego z tych bezklasowych skupisk falochronów z wielkiej płyty, i zobaczyłam ojca na spacerze z synkiem i psem. Synek się do mnie uśmiechnął i aż mu z ust buchnęło czernią zepsutych mleczaków, których - wiadomo - się nie leczy, bo i tak wypadną. Oraz ponieważ, że wypadną to można też ich nie myć i doprawiać czekoladą. W panice zerknęłam na ojca, który też się do mnie uśmiechnął i z jego ust buchnęło wielkie nic (no dobra, może były tam ze dwa zęby). Na psa nie miałam już odwagi zerknąć tylko uciekłam.
Normalni ludzie z normalnego osiedla, normalnie ubrani w T-shirty, luźne czerwcowe gatki i tenisówki. 
A jednak - inny, mroczny, świat.

No to teraz szybka i wybiórcza inwentaryzacja retro-dentu:

W czasach szkorbutu i popularności ulicznych bijatyk takie przeciąganie z mocną szczęką musiało robić wrażenie.

Amerykański gabinet dentystyczny z 1919 r.

A tu urządzenie zwane gnathograph  służące do dokładnego mierzenia wymiarów szczęki w celu wykonania protezy - pierwociny dzisiejszych mas dentystycznych do wykonywania odcisków.
Zupełnie nie rozumiem czemu nie przyjęła się w dentystyce ta anastezjologiczna tradycja z lat 50. żeby aby samodzielnie dozować sobie gaz.
Ingmar Bergman sprawdzający uzębienie rekina w Szczękach. Zupełnie jakby nie w temacie, ale pomyślmy, czy czy byśmy się bali rekina z ubytkami?

I trochę ściskających szczęki ogłoszeń oraz przepis na uleczenie zębów, (którym już się podniecaliśmy na fejsie, bo jest nieodmiennie epicki):

A tu przegląd sławnych ludzi z moją ulubioną anomalią zębową czyli tzw. przerwą na papierosa czyli diastemą [klik]

Za wyjątkowo pretensjonalne w blogerstwie uważam tłumaczenie się z nieobecności ("wiem, że tęskniliście"), można się jednak domyślać, że nie było mnie tak długo bo dłubałam w zębach (metaforycznie).


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...