Kolacja u R. Powinnam się cieszyć, że ktoś nie tylko nie zmusza mnie do stania przy garach, ale sam z siebie gotuje dla mnie. Ale na tym koniec miłych podniet. Kolacja nawet smaczna, ale na małym, niewygodnym stoliku, nad którym trzeba się pochylać ( może R nie musi dbać o potrzeby kręgosłupa, a także, najwyraźniej, możne jeść w każdej karkołomnej pozycji – ja jednak nie wiem, jak mam połknąć jakikolwiek kęs, skoro jestem tak sprasowana, że mam odciętą drogę do żołądka). Nie ma normalnych serwetek, takich miękkich, z wzorkami, tylko jakieś sztywne i szorskie, może to najnowszy design z Elle Decoration, kto wie, ale wolałabym tylko zetrzeć z twarzy tłustą plamę, a nie zedrzeć twarz do kości. I to światło. Jakaś potworna przemysłowa halogenówka powodująca krwawe poty. Nie jestem co prawda romantyczną pańcią, którą trzeba prażyć w świetle gromnic, ale tropikalnym żółwiem w terrarium też nie. Czuję się jak na przesłuchaniu, dyskretnie patrzę, czy przypadkiem nie prześwietla mnie toto ustrojstwo na wylot, jak rentgen. Niedomyty kieliszek w każdym razie prześwietliło, bo skąd niby wiedziałabym, że jest niedomyty? Dziubię więc swoje kapary, mając już pewność, że nie będzie z nas pary ;). Udaję pogodę ducha, bo nie chcę dręczyć biedaka podróżowaniem w rejony niewdzięczności. W końcu smaczne darmowe żarcie piechotą nie chodzi.
No dobrze, jeszcze dam mu szansę. Konserwacja, konsternacja. Nie, no, jak to szło...konwersacja – o to to. :) Nawet przy moich staraniach jego ezoteryczne monosylaby są jak ospałe dzieci w przedszkolu, w czasie leżakowania. Wyobrażam sobie siebie jak zdesperowaną przedszkolankę, która wszystkich morduje, po czym ucieka za granicę.
Może to skupienie na serwowanych potrawach powoduje zanik konwersatoryjnych zdolności? Nie ma się jednak czym przejmować: halogenówka utrzymuje stałą ciepłotę potraw, a także, dałabym głowę, po włożeniu torebki do szklanki z wodą, zrobiłaby nam herbatę.
Spróbuję kontynuować tą znajomość w jedyny możliwy sposób: odbierając raz na kilka dni jedzenie na wynos.