Podwójna wizyta rodziców odhaczona, a nawet przeżyta. Odmówiłam z mamą tradycyjną litanię do miłosierdzia.
Ona:
-powinnaś tu częściej sprzątać (zgadza się)
-powinnaś mieć grubszą kołdrę (hę?)
-powinnaś trzymać to tu, a tamto tam (hm)
-powinnaś chodzić w skarpetkach do pary (no nie wiem...)
Ja (po każdym):
-Amen.
Teraz sama muszę zjeść pozostałe ciasto, którym normalnie nakarmiłabym ptaszki.
niedziela, 31 lipca 2011
sobota, 30 lipca 2011
Zły sen Hiczkoka czyli ptaszek sraszek
Jakie jest prawdopodobieństwo, że kiedy wyjdziemy na chwile do sklepu, zostawiając szeroko otwarte okno, do mieszkania wleci nam ptak i OCZYWIŚCIE narobi na komputer?
Otóż duże.
Co prawda było to fekalium małego kalibru i nie trafiło w klawiaturę (uf!). Dla usprawiedliwienia muszę nadmienić, że przy dużym stresie sama też mam kłopoty z żołądkiem, wybaczam więc ptaszynie, która niczym rykoszetujący pocisk tłukła się po pokoju, wydając żałośne dźwięki.
Ale ptaków mam chwilowo dość. Srok próbujących bladym świtem, przez uchylony lufcik, wyciągnąć firankę, gołębiej (sądząc po liczebności – ultrakatolickiej) rodziny uprawiającej malarstwo Pollocka na dachu i wszędzie wokół, że o tych niedojedzonych martwotach przed drzwiami nie wspomnę.
Zaczyna to przypominać zły sen Hiczkoka.
Przy okazji, czy to nie kolejny dowód na katastrofalne zbiednienie narodu? Skoro nawet nasze sroki nie lecą już na błyskotki, tylko na byle firankę?
Etykiety:
katastrofy,
prywatny akwen,
ptaki,
zwierzęta
piątek, 29 lipca 2011
Dobry tytuł grawancją sukcesu (w życiu np. dr. hab ;)
Czyli tuzin + vat moich faworytów z bloga Dana Wilbura Better Book Titles:
From inwentaryzacja krotochwil |
From inwentaryzacja krotochwil |
From inwentaryzacja krotochwil |
From inwentaryzacja krotochwil |
From inwentaryzacja krotochwil |
From inwentaryzacja krotochwil |
From inwentaryzacja krotochwil |
From inwentaryzacja krotochwil |
From inwentaryzacja krotochwil |
From inwentaryzacja krotochwil |
From inwentaryzacja krotochwil |
From inwentaryzacja krotochwil |
From inwentaryzacja krotochwil |
From inwentaryzacja krotochwil |
Etykiety:
internet i blogi,
książki
wtorek, 26 lipca 2011
Porządki na blogerze
No, wreszcie zabrałam się za porządki. Co prawda wejście do pokoju nadal zagradza mi komoda, w miejsce której, pod ścianą, nadal stoi drabina z kuwetką, pełną zaschniętej farby.
Woda w wiadrze z mopem stęchła na tyle, że aromatem przypomina jakieś wyjątkowo drogie francuskie wino – z mocnym aromatem domestosa w finiszu.
Ale wreszcie zrobiłam porządki na swoim blogu. Dowiedziałam się też o wielu nowych funkcjach, o których nie chciało mi się dowiadywać przez ostatnie 3 lata: np. mogę teraz zaznajomić się z pokrętnym sposobem w jaki niejeden sfrustrowany dyngus, szukający w sieci pornograficznych okropieństw, przypadkowo trafia na mojego bloga. Co prawda nie wiem dokładnie po co mi ta wiedza, nie czuję się przez to lepiej.
Muszę jeszcze odkryć jak nicka Omnipotencji zamienić na Kasetę VHS, co uważam że uczciwiej odda ducha mojej niedorozwiniętej osobowości technicznej.
Postanowiłam też wrócić do kwestii komentarzy, co przy zabójczej liczbie 3, a w porywach (wiatru, deszczu i komarów) 4 czytelników, jest decyzją śmiałą i niebogobojną.
Właściwie skłoniło mnie do tego spotkanie z K. Byłam po 3 godzinach snu i godzinie kursu językowego, kiedy spotkałyśmy się na kawie. Usiadłyśmy przy stoliku i na chwilę, dosłownie tylko na mały momencik, postanowiłam położyć głowę na mojej piance z latte, która wyglądała miękko i zachęcająco jak podusia.
– Wyglądasz, jakbyś umarła. - powiedziała K. - Czyli jak twój blog.
Kiedy K., nie pierwsza zresztą, diagnozuje taki śmiertelny zefirek to - jak nauczyło mnie życie – należy błyskawicznie podjąć się reanimacji lub kremacji, do wyboru, do koloru.
Byle cito.
Poza tym obawiam się, że jest to przejaw bierno-agresywnej próby posiadania ostatecznej kontroli nad swoim małym światem. (Znaczy się kiszenie komentarzów jak ogórków)
Zastanawiam się też, dlaczego osoby, które na fejsbuku są w stanie siedzieć 4 godziny dziennie i postawić 23 ‘Like it’, nie są w stanie nic napisać. Hm.Tak, tak, zapał neofity. Niedawno dowiedziałam się, że ogólnogalaktyczny zasięg wtyczki ‘Like it’ ma dopiero rok, a już klaruje się paląca potrzeba rozszerzenia jej zakresu o automatyczne generowanie od nas ‘Like it’ do wszystkich nowych rzeczy, które pojawiają się danego dnia. Co pozwoliłoby na zaoszczędzenie i czasu i mazi stawowej w klikającym bez ustanku paluszku.
Woda w wiadrze z mopem stęchła na tyle, że aromatem przypomina jakieś wyjątkowo drogie francuskie wino – z mocnym aromatem domestosa w finiszu.
Ale wreszcie zrobiłam porządki na swoim blogu. Dowiedziałam się też o wielu nowych funkcjach, o których nie chciało mi się dowiadywać przez ostatnie 3 lata: np. mogę teraz zaznajomić się z pokrętnym sposobem w jaki niejeden sfrustrowany dyngus, szukający w sieci pornograficznych okropieństw, przypadkowo trafia na mojego bloga. Co prawda nie wiem dokładnie po co mi ta wiedza, nie czuję się przez to lepiej.
Muszę jeszcze odkryć jak nicka Omnipotencji zamienić na Kasetę VHS, co uważam że uczciwiej odda ducha mojej niedorozwiniętej osobowości technicznej.
Postanowiłam też wrócić do kwestii komentarzy, co przy zabójczej liczbie 3, a w porywach (wiatru, deszczu i komarów) 4 czytelników, jest decyzją śmiałą i niebogobojną.
Właściwie skłoniło mnie do tego spotkanie z K. Byłam po 3 godzinach snu i godzinie kursu językowego, kiedy spotkałyśmy się na kawie. Usiadłyśmy przy stoliku i na chwilę, dosłownie tylko na mały momencik, postanowiłam położyć głowę na mojej piance z latte, która wyglądała miękko i zachęcająco jak podusia.
– Wyglądasz, jakbyś umarła. - powiedziała K. - Czyli jak twój blog.
Kiedy K., nie pierwsza zresztą, diagnozuje taki śmiertelny zefirek to - jak nauczyło mnie życie – należy błyskawicznie podjąć się reanimacji lub kremacji, do wyboru, do koloru.
Byle cito.
Poza tym obawiam się, że jest to przejaw bierno-agresywnej próby posiadania ostatecznej kontroli nad swoim małym światem. (Znaczy się kiszenie komentarzów jak ogórków)
Zastanawiam się też, dlaczego osoby, które na fejsbuku są w stanie siedzieć 4 godziny dziennie i postawić 23 ‘Like it’, nie są w stanie nic napisać. Hm.Tak, tak, zapał neofity. Niedawno dowiedziałam się, że ogólnogalaktyczny zasięg wtyczki ‘Like it’ ma dopiero rok, a już klaruje się paląca potrzeba rozszerzenia jej zakresu o automatyczne generowanie od nas ‘Like it’ do wszystkich nowych rzeczy, które pojawiają się danego dnia. Co pozwoliłoby na zaoszczędzenie i czasu i mazi stawowej w klikającym bez ustanku paluszku.
Etykiety:
facebook,
internet i blogi,
pokolenie Fb
niedziela, 24 lipca 2011
Harry nie poznał Sally, ale i tak wybrał życie
Pewnego niepięknego popołudnia zostałam odznaczona orderem Niani oraz obdarowana zastępczym dzieckiem w postaci małoletniej kuzynki, z którą – na skutek deszczu i braku pomysłów – wybrałam się do kina na, cóż, ostatniego Harrego Pottera. Próba zdrzemnięcia się w czasie seansu została zniweczona przez spektaklularne wybuchy i pożary oraz – co już w ogóle mnie rozbudziło, całą masę – jak na film młodzieżowy – truposzy. Spasiona tą masakrą sala kinowa, jak dało się słyszeć z szeptów wokół (chyba, że była to część dubbingu...) rezolutnie oczekiwała śmierci któregoś z głównych bohaterów. Tymczasem pod koniec filmu Harry dostał do rozważenia iście dantejski problem: czy chce raczej umrzeć czy raczej żyć, do wyboru, do koloru. Kuzynka, małoletnia, ale trzeźwa na umyśle, popukała się w czoło nie widząc w tym żadnego dylematu. Do dylematu było bliżej mnie, ponieważ fotel był straszliwie niewygodny oraz obrzucano mnie popcornem w przerwach między podziwianiem wyczynów aktorskich Ralfa Fiennesa, który co prawda grał bez nosa, ale bardziej przekonująco niż w „Lektorze”. W ostatniej scenie filmu małoletni aktorzy, grający swoje postaci ‘20 lat później’ (czyli owinięci w prochowce i apaszki oraz włosowe buły dundające na wysokości ramion i będące chyba wymuszonym przez autorkę hołdem dla czasów Margaret Thatcher) w towarzystwie młodszych kolegów, grających ich pociechy, ostatecznie – jak się wydaje - zamknęli te potterowa sagie.
Adieu czarodzieju! Cyknij w końcu Hermionę, a jak skończą ci się milijony to powrócimy do tematu.
czwartek, 21 lipca 2011
Brasfitteria czyli czego każda niewiasta kupując stanik zaznać powinna
Idę do sklepu kupić stanik. To jedna z tych sieciówek gdzie najwyższa partia szmat wisi w podsufitowych rejonach, niedostępnych mojemu wzrostu. Oglądam się i łapię pierwszą lepszą osobę z obsługi – miło wyglądający, wysoki okularnik w typie wiecznego studenta.
Już przy pierwszym zdaniu wychodzę na erotycznego dewianta:
- Czy ma pan jakiegoś drąga?
I pokazuję do góry.
- Pomogę pani – proponuje szarmancko okularnik, chociaż się upieram, że sama, sama, sama.
Stajemy pod podniebną półką.
- Jaki rozmiar? – uśmiecha się pytająco.
- D.
- Eeeee...– mówi i niepewnie wkłada rękę w te fiszbiny, jakby to było stado wściekłych wielorybów.
– Nie Eeee – precyzuję.- Tylko Deeee.
– Eeee to ja może jednak pójdę po stołek?
I UCIEKA. Nie no, naprawdę. Obsługa klienta w sieciówkach pozostawia wiele do życzenia.
A ponieważ mam bardzo sprecyzowaną potrzebę zaopatrzenia się przed wakacyjnym wyjazdem w profesjonalne chomąto, jako towarzyski koń pociągowy a zarazem czempion muzealnych derbów po zagranicy, widzę że nie obejdzie się bez udania się do profesjonalnego sklepu z wliczoną w cenę brasfitterką. Co napawa mnie licznymi obawami.
Co innego romantyczny wieczór przy gromnicach i księżycach, a co innego stanie półnago w świetle halogenówki przed jakąś obcą babą. Nie wiem, co mam w ramach przygotowań zrobić (oprócz umycia się oczywiście) – może przypudrować dekolt? I czy stać śmiało i bezwstydnie, czy raczej (licząc na zniżkę cenową w ramach moralnej rekompensaty) oblać się spreparowanym w speju rumieńcem i nieśmiało niczym pensjonarka zakrywać się jakąś ksiązką? Ale jaką książką? Czymś z klasyki czy raczej z nowości? Powinnam chyba myśleć bardziej zdroworozsądkowo – raczej jakimś albumem ;)
Moje wyjścia na zakupy z roku na rok zbaczają w coraz bardziej fobiczne rejony.
Nie cierpię przedwyjazdowych zakupów, bo są jak łańcuszek nieszcześcia: nagle okazuje się, że jest nam potrzebna cała masa rzeczy, które u nas kosztują 10 zł, a zagranicą 10 euro i potem na wyjeździe okazuje się, że żadnymi euro już nie dysponujemy i że Szymon w reklamach łgał jak pies – w niektórych państwach w ogóle nie ma bankomatów Pko.
Już przy pierwszym zdaniu wychodzę na erotycznego dewianta:
- Czy ma pan jakiegoś drąga?
I pokazuję do góry.
- Pomogę pani – proponuje szarmancko okularnik, chociaż się upieram, że sama, sama, sama.
Stajemy pod podniebną półką.
- Jaki rozmiar? – uśmiecha się pytająco.
- D.
- Eeeee...– mówi i niepewnie wkłada rękę w te fiszbiny, jakby to było stado wściekłych wielorybów.
– Nie Eeee – precyzuję.- Tylko Deeee.
– Eeee to ja może jednak pójdę po stołek?
I UCIEKA. Nie no, naprawdę. Obsługa klienta w sieciówkach pozostawia wiele do życzenia.
From inwentaryzacja krotochwil |
A ponieważ mam bardzo sprecyzowaną potrzebę zaopatrzenia się przed wakacyjnym wyjazdem w profesjonalne chomąto, jako towarzyski koń pociągowy a zarazem czempion muzealnych derbów po zagranicy, widzę że nie obejdzie się bez udania się do profesjonalnego sklepu z wliczoną w cenę brasfitterką. Co napawa mnie licznymi obawami.
Co innego romantyczny wieczór przy gromnicach i księżycach, a co innego stanie półnago w świetle halogenówki przed jakąś obcą babą. Nie wiem, co mam w ramach przygotowań zrobić (oprócz umycia się oczywiście) – może przypudrować dekolt? I czy stać śmiało i bezwstydnie, czy raczej (licząc na zniżkę cenową w ramach moralnej rekompensaty) oblać się spreparowanym w speju rumieńcem i nieśmiało niczym pensjonarka zakrywać się jakąś ksiązką? Ale jaką książką? Czymś z klasyki czy raczej z nowości? Powinnam chyba myśleć bardziej zdroworozsądkowo – raczej jakimś albumem ;)
Moje wyjścia na zakupy z roku na rok zbaczają w coraz bardziej fobiczne rejony.
Nie cierpię przedwyjazdowych zakupów, bo są jak łańcuszek nieszcześcia: nagle okazuje się, że jest nam potrzebna cała masa rzeczy, które u nas kosztują 10 zł, a zagranicą 10 euro i potem na wyjeździe okazuje się, że żadnymi euro już nie dysponujemy i że Szymon w reklamach łgał jak pies – w niektórych państwach w ogóle nie ma bankomatów Pko.
sobota, 16 lipca 2011
Mehmet Ozgur za dużo kopci!
..."fotografie często połączone z elementami grafiki"... A równie często Mehmet kopci po 40 papierosów, desperacko starając się wydmuchać wymarzony kobiecy profil, hehehe.
Etykiety:
kawa i papierosy,
kultura i sztuka
piątek, 15 lipca 2011
Słuchaj laptopa swego...
Nie jestem jednostkowym przypadkiem – w wysokich, letnich temperaturach, laptopy po prostu nie mają w zwyczaju działać prawidłowo. Mój jednak dostał prawdziwego szaleju – wyrzuca mnie ze wszystkiego, fejsbuków, wordów, googli. Znienacka się resetuje, znikają całe pliki i posty, przepada cała masa rzeczy drobnych, sumujących się jednak w godzinę mojego czasu, ikony na pulpicie wirują niczym Madonny na karuzelach. Control S już nie wystarczy.
A jednak... Ctrl+S.
Przypominam sobie te wszystkie filmy, w których zawsze okazywało się, że szaleńcem jest ten, który ma w szafie jakiś dziwaczny, sekretny ołtarzyk. Teraz i ja zbudowałam wcale nie sekretny, pogański ołtarzyk ku czci Laptopa – stoi na podstawach w otoczeniu wentylatorów i innych ulepszeń, mających stworzyć mu godne, związkowe warunki bhp do pracy. Ctrl+S. Niestety niewiele to daje, co najwyżej przyczynia się do mojego przeziębienia zatok. Sytuacja, w której to Laptop, czyli zasadniczo narzędzie pracy, decyduje, co mogę zrobić a co nie, co napisać, a co też opublikować, skutkuje refleksją, że może dokonywana jest tu jakaś cenzura, albo zwykła redaktura sił wyższych. Czasem myślenie magiczne pomaga oszczędzić wielu stresów – w innym wypadku musiałabym dostać szału i wyrwać sobie z głowy kilka włosowych kłaków lub nawet pukli, a to już – believe me – nie ten wiek, żeby samemu bezkarnie doprowadzać się do łysiny. Ctrl+S.
Co ciekawe, rzeczy pisane w celach urzędowo-zarobkowych jestem w stanie odtworzyć, natomiast po-ciągu prywatnych myśli już nie, nie w tym idealnym – dla mnie samej - stanie konotacji, następstw, skojarzeń jak wówczas, gdy napłynęły i ułożyły się samoistnie, korzystając z zestawu dostępnych słów, metafor i składni w mojej głowie, używając moich palców. Niczym najwyżej punktowana rozgrywka scrabble. Ctrl+S.
Cóż, trudno.
Chyba bardziej mi szkoda utraconych słów niż straconego życia, które w tym czasie mogłabym prowadzić, jako że siedzenie sam na sam z psującą się maszyną to nie jest życie, w żadnym razie. Hm.
Ctrl+S.
A jednak... Ctrl+S.
Przypominam sobie te wszystkie filmy, w których zawsze okazywało się, że szaleńcem jest ten, który ma w szafie jakiś dziwaczny, sekretny ołtarzyk. Teraz i ja zbudowałam wcale nie sekretny, pogański ołtarzyk ku czci Laptopa – stoi na podstawach w otoczeniu wentylatorów i innych ulepszeń, mających stworzyć mu godne, związkowe warunki bhp do pracy. Ctrl+S. Niestety niewiele to daje, co najwyżej przyczynia się do mojego przeziębienia zatok. Sytuacja, w której to Laptop, czyli zasadniczo narzędzie pracy, decyduje, co mogę zrobić a co nie, co napisać, a co też opublikować, skutkuje refleksją, że może dokonywana jest tu jakaś cenzura, albo zwykła redaktura sił wyższych. Czasem myślenie magiczne pomaga oszczędzić wielu stresów – w innym wypadku musiałabym dostać szału i wyrwać sobie z głowy kilka włosowych kłaków lub nawet pukli, a to już – believe me – nie ten wiek, żeby samemu bezkarnie doprowadzać się do łysiny. Ctrl+S.
Co ciekawe, rzeczy pisane w celach urzędowo-zarobkowych jestem w stanie odtworzyć, natomiast po-ciągu prywatnych myśli już nie, nie w tym idealnym – dla mnie samej - stanie konotacji, następstw, skojarzeń jak wówczas, gdy napłynęły i ułożyły się samoistnie, korzystając z zestawu dostępnych słów, metafor i składni w mojej głowie, używając moich palców. Niczym najwyżej punktowana rozgrywka scrabble. Ctrl+S.
Cóż, trudno.
Chyba bardziej mi szkoda utraconych słów niż straconego życia, które w tym czasie mogłabym prowadzić, jako że siedzenie sam na sam z psującą się maszyną to nie jest życie, w żadnym razie. Hm.
Ctrl+S.
Etykiety:
internet i blogi,
katastrofy,
komputer,
prywatny akwen
czwartek, 14 lipca 2011
Piosenki na dziś w wykonaniu Muppetów
The Muppet Show - Sax and Violence
The Muppets: Bohemian Rhapsody
The Muppets: Bohemian Rhapsody
Etykiety:
idole dzieciństwa,
piosenki
wtorek, 12 lipca 2011
Złoty pył
Widziałam wczoraj, w centrum miasta, piękną parę wychodzącą z pięknej kamienicy i wsiadającą na stylowy skuter. Ona piękna i on piękny. I wieczór piękny. Powietrze nagrzane słońcem, nadzieje falujące w tym gęstym powietrzu niczym złoty pył, niczym drogi efekt specjalny, nie wmontowany jeszcze do ostatecznej wersji filmu, ale uwzględniony w scenariuszu. Zapowiedzi zdarzeń, które jeszcze nie nastąpiły, ale są już po wielokroć rozpisane: pracowite poranki przed wyjściem do pracy i leniwe wieczory po powrocie z kina, zapachy rabarbarowego ciasta z piekarnika, książki z zaznaczonym dla drugiego akapitem, odgłosy wirującej pralki z jasnymi rzeczami obojga, ciche rozmowy przy kuchennym stole, głośne westchnienia w sypialni obok. A w tle muzyka – z jego iPhona, na jej ładowarce.
W tej kamienicy i jej podobnych.
Przyszłość rysuje się w różowych barwach...różowawych w każdym razie.
Nastaje chłodny, wilgotny wieczór, wracam w końcu do domu. Przed drzwiami, obok wycieraczki, leży martwy ptak. Puste oczodoły, dziób otwarty, skrzydła rozpostarte, poszarpane; zjedzony, ale niedojedzony, złożony niczym ofiara okrutnemu bóstwu. W grafitowej czerni zapadającego wokół zmierzchu znikają stopniowo kolory wszystkich rzeczy. Nie wiadomo, w jakich barwach rysuje się przyszłość.
Etykiety:
pokolenie Fb,
prywatny akwen
poniedziałek, 11 lipca 2011
Wymarsz w kierunku: Zagranico
Kilka lat różnicy, o 180 stopni zwrot. I oto wyprawiam rodziców na wakacje.
O piątej rano, opuchnięta z niewyspania, pojawiam się pod domem, z rarytasami takimi jak: aparat fotograficzny, ładowarka i baterie, w celu zapewnienia starszyźnie rodowej multimedialnych pamiątek z wakacji. Wytaszczam z tatusiem walizki, radzę mamusi, by wzięła buty bardziej zaawansowane kobieco niż adidasy, bo może po zwiedzaniu zdarzy się wieczorek taneczny. Staram się niwelować kompulsywne odruchy pakowawcze („O! wezmę jeszcze to i to i to. A co to tu tak leży? A to też wezmę!”). Sprawdzam, co powoduje opóźnienie w opuszczeniu przez mamusię domostwa, podczas gdy tatuś toczy pianę przy taksówce.
Wracam do taksówki, gdzie przy otwartym bagażniku stoi tatuś, znudzony taksówkarz i walizka.
– Proszę wstawić walizkę do bagażnika – mówię ochrypłym głosem do taksówkarza. – Nie widzi pan, że tatuś jest zmęczony?
I łypię na niego złym, podbitym na fioletowo, porannym okiem. Wszyscy jesteśmy przezroczyści z niewyspania, rodzina duchów. Wyjazd o piątej, więc jak znam życie, o drugiej zaczął się tradycyjny marsz na Staliningrad: musimy się spakować!
Pojechali, uf.
Tak właściwie, to po co mi dzieci?
Etykiety:
podróże,
rodzinne dramaty
sobota, 9 lipca 2011
Operacja Nostromo czyli co mamy w brzuchu
Biedny M. leży na stole.
A nad nim wstążka jelit, niczym girlanda.
Przynajmniej tak to sobie wyobrażam.Niedawno, kiedy M. jeszcze nie wiedział o tym, jaki jest biedny, postanowił lecieć do Amsterdamu. Z powodu pikania nie chcieli go jednak przepuścić przez bramkę na lotnisku. Zdejmowane kolejno, niczym w rozbieranym pokerze, warstwy ubrań nic nie pomagały i w końcu M. musiał podzielić los swojego bagażu podręcznego i zaaplikować się pod rentgena. Okazało się, że w środku ma 25 centymetrowy zaciskacz chirurgiczny, który to – co trzeba mu z uznaniem przyznać – nadal coś dziarsko zaciskał. Ot, pamiątka po operacji z przed pół roku. Mówią, że M. uratowało tylko jego lenistwo, życiowa filozofia, których innych zabija, ale jemu uratowała życie: cokolwiek jest do zrobienia, niech zrobi to ktoś inny!. I tak M. z zaciskaczem koegzystowali w symbiozie i mogłoby to trwać latami, gdyby zaciskacz nie wy-dał ciała na bramce lotniskowej.
Teraz M. ma operację w celu ekstrakcji tego nostromo-pasażera. A ponieważ okazało się, że ekipie chirurgów, która go kroiła poprzednio, bliżej do szeroko pojętego humanizmu niż nauk ścisłych (obejmujących min. liczenie narzędzi przed i po operacji) M. musi mieć teraz w swoją jamę brzuszną szeroko zakrojony wgląd i poszukiwania. Wszelka tkanka ma być obmacana, organy wyjęte, obejrzane i – miejmy nadzieję - włożone z powrotem na swoje miejsce, jelita zaś wypatroszone i rozwieszone niczym bożonarodzeniowy łańcuch w celu sprawdzenia, czy przypadkiem nie dyndają na nich, niczym bombki, kulki z pooperacyjnej gazy i wacików.
Oczywiście takie rzeczy się zdarzają - w odległych krainach i nieco mniej odległych telewizorach, ale jeśli zaczynają się zdarzać trzy metry od nas i trzy centymetry w głąb nas, to robi się sardonicznie. Złowroga cywilizacja pełna wynalazków techniki mogących uratować nam życie, przyprawiona jednakże głupotą ludzką, bezpowrotnie bezczeszczącą integralność naszego ciała, robi krok w naszą stronę.
Patrzymy później na siedzącą na przeciwko nas parę przyjaciół, pijących herbatę i zaczynamy się zastanawiać, czy są oni napełnieni tylko herbatą, czy też może czymś więcej – symbolami epoki, nowinkami dekady: ona jakimiś tam ciążami, a on jakimiś tam zaciskaczami. I obydwoje: zgubionymi kulkami od beaty u., niczym u Palahniuka.
Etykiety:
przypadki medyczne
Subskrybuj:
Posty (Atom)