Zaiste, kupowanie zimowych butów to w dzisiejszych czasach mordęga.
Ileż to czasu trzeba zmarnować na poszukiwania sklepowe by coś trwale wzuć na
stopy.
Na zakupy obuwnicze idę z pewnymi założeniami. Buty mają być na płaskim
obcasie, za kostkę, wygodne, w rozsądnej cenie, ze skóry.
I przed wszystkim: mają się szybko i wygodnie wzuwać i zzuwać,
wykluczone aby przy tych czynnościach człowiek musiał dyszeć, używając łyżki do
butów, oraz zrobić z wysiłku dwa bobki w spodnie.
Ponadto mam jeszcze swój osobisty obuwniczy podział dźwiękowy. Buty wg
mnie dzielą się na:
- cichacze (gumowa, miękka, elastyczna podeszwa)
- prykasy (buty ‘oddychające; buty z aeroobcasem, który amortyzuje
każdy krok, zanim się nie rozszczelni czy cuś; takoż letnie gumowe, w których stopa
się poci. Efekt ten sam: to przy każdym kroku wydaje toto odgłosy podobne do,
za przeproszeniem, pierdów)
- stukotki (obcas jak kloc, twardy jak granit, dudniący przy każdym
kroku)
Chcę wygodnego cichacza. Chcę móc w takich dyskretnych butach kraść
konie, a nie samemu stukać jak galopująca kobyła po grochówce.
Niestety dostępne fasony nie spełniają moich kryteriów i są w
większości niewkładalne i nienaszalne. Albo estetycznie obraźliwe.
Projektowane są te buty przez ludzi, którzy najwyraźniej myślą tak:
- mój wujek jest właścicielem fabryki/marki, więc mogę robić co chcę
- jestem sławnym projektantem więc mogę robić co chcę
- jestem chińskim złodziejem projektów sławnych projektantów, więc
zrobię to co oni
- jestem zboczonym fetyszystą stóp i kręcą mnie haluksy i krwawiące
bąble
- jestem kompletnym zbokiem i kręcą mię kobiety które popuszczają z
wysiłku próbując wsadzić do buta stopę przez otwór wielkości (o)
- jestem rzetelnym rzemieślnikiem obuwniczym i oto stworzyłem wygodne i
trwałe obuwie. Ale ponieważ taka jest moda, to ozdobię je jeszcze 3 suwakami, 6
klamerkami, łańcuchem, futerkiem, haftowanym kotkiem i megaobleśną podeszwą w
kolorze brązowym.
Aaaa.
Wije się przed mną korowód par niczym z andrzejkowego wieczoru. Buty są
niewygodne, cisną w palce, gniotą w piętę albo spadają, nie trzymając się w
ogóle na stopie.
Okazuje się też, że jestem obuwniczo opóźniona, bo nie wiedziałam, że
teraz co drugi but WYGLĄDA z zewnątrz jakby był na płaskim obcasie, a obcas ma
ukryty w środku, ha!
O czym się przekonuję, gdy zakładam taki model na jedną stopę, wstaję,
a druga noga wisi i dynda mi w powietrzu.
A tak zakupy wyglądały kiedyś: Unknown Photographer The New York Times, July 8, 1947, Black market, Rome
Po kilku godzinach stwierdzam, że najprościej będzie przeorganizować moje
życie: będę pracować w domu, ergo: nie muszę wychodzić, ergo: nie potrzebuję
zimowych butów. Z drugiej strony moje obecne buty jesienno-zimowe nie są
jeszcze w najgorszym stanie. Co prawda lewy but już prawie nie ma podeszwy, ale
przecież mogłabym zacząć trochę utykać, przenosząc punkt ciężkości na prawą
podeszwę. I powoli zaczynam zmierzać w stronę domu.
Na końcu tej wyprawy wchodzę jeszcze do ostatniego sklepu. Zerkam na
pierwszą z brzegu półeczkę i oto widzę parę butów, które stworzono SPECJALNIE
dla mnie. Ich forma odzwierciedla to, kim jestem, a kształt to, do czego
pretenduję. I vice versal. Patrzę z kiełkującym uczuciem na te buty, a buty
patrzą na mnie i uśmiechają się wyszczerzonymi suwakami. I natychmiast się
zakochuję! Przynajmniej dopóki nie okaże się, że pantofelki owe wycenione są
nie dla nas, nie dla mas, ale dla angielskiej królowej, która zresztą słynie z
oszczędności, zatem by ich pewnie nie kupiła w tej cenie. Ale ja je kupię, bo
doszłam właśnie do obuwniczej ziemi obiecanej. Siadam na ławeczce i zzuwam to,
w czym przyszłam, stare buciory, które napawają mnie teraz wstrętem i
zniesmaczeniem. I na znieświeżone wielogodzinną wędrówką skarpetki profanacyjnie
zakładam te diamentowe pantofelki. Pantofelki głodu i chłodu i siedzenia w
ciemnym mieszkaniu, bo to mnie właśnie czeka po ich zakupie z powodu
niewydolności finansowej.
Ale to nieważne, ważne, że kocham i jestem kochana! Buty
czule obejmują moje stopy. Zaciągam się intensywnym zapachem skóry i przytulam
policzek do wyprofilowanej podeszwy. A ponieważ mam te buty na stopach to
wygląda to zapewne dość osobliwie ;). Decyzja zapadła, odtąd będziemy razem na
wieki (za te pieniądze to nie inaczej!). Siedzę na ławeczce i głaszczę buty.
Niech ten moment trwa! Moment, w którym się zakochałam i zrozumiałam, że już nigdy
nie będę samotna! Bo te buty zawsze będą przy mnie, tak samo jak finansowe
konsekwencje defraudacji mojego konta...
I wtedy przychodzi ON.
Sklepowy gej.
I wszystko psuje.
Wiadomo, że w każdym szanującym się sklepie odzieżowym czy obuwniczym
musi pracować jakiś gej, bez niego interes czeka niechybny upadek. Taki gej
jest fajniejszy niż chude i znudzone blondynki pytające bez entuzjazmu i
teatralnej swady, raczej jak automat, Czymogęwczymśpomóc?
Taki PORZĄDNY GEJ, z plemienia gejów, bez których załamały bu się
światowe rynki mody, ma wszak w sobie zmiksowaną stanowczość mężczyzny („O jej-juuu!
Musi pani kupić te buty!”) i empatyczność kobiety („One są warte każdych
pieniędzy!). Taki gej może być kłamliwy w ten jedyny w swoim rodzaju przekonywający
sposób („Mam takie same! To najlepsze buty, jakie kiedykolwiek nosiłem!”).
Takiego geja bym sobie życzyła.
Tymczasem oczywiście z moim szczęściem...
Choć jestem zdecydowana 5 sekund po przytuleniu butów, to im bardziej
sklepowy gej mnie urabia, tym bardziej jestem pewna, że zaraz stamtąd ucieknę w
samych skarpetach.
Nie chodzi o to, że to jest wyjątkowo szpetny okaz geja, ubrany w
rozklapciałe kapciuchy, co nie licuje z okolicznościami miejsca. Nie chodzi o
to, że gej ów operuje piskliwym falsecikiem, miejscami przypominającym drapanie
kredą po tablicy. Chodzi o to, że jest on całkowicie pozbawiony wdzięku,
wyczucia i poczucia humoru.
Taki gej zbuk. Steven Segal gejostwa. Kawał aktorskiego drewna strzelający
na oślep kupami („Kup!Kup!Kup!). Steven ciśnie mocno i w regularnych
interwałach, jakby to była reanimacja gumowej lali, rujnuje światowe trendy zachowania
przestrzeni osobistej, krąży jak sęp nad padliną, dyszy w kark, potworne
kocopoły sadzi tym falsecikiem, przez co falsecik doskwiera mi jeszcze bardziej.
Nie rozumie żadnej mojej żartobliwej kwestii, albo co gorsza powtarza ją
dwukrotnie i na końcu dodaje „Aha”.
Koszmar.
Wydaje się, że praca w handlu detalicznym wymaga jakiejś odrobiny
wyczucia. Popchnięcia niezdecydowanego klienta w objęcia jakiegoś sweterka,
torebusi czy buta. Ale zniechęcenie kogoś, kto po 5 minutach zmierzał do kasy i
tylko na chwilę zacukał się nad finansową stroną tego przedsięwzięcia, ale nie
na tyle długo by zrobić wydech? To trzeba mieć wyjątkowy antytalent.
Niestety jak widać nie każdy gej, bezkrytycznie niesiony na fali
gejowej popularności, zauważa traumatyczne szkody, jakie może wyrządzić klientowi.
Przy kasie natomiast przejmuje mnie automat recytujący kwestię dodatkowego
zakupu środków pielęgnacyjnych do tychże butów. Automat ma postać chudej blondynki.
No nie inaczej przeca.
W każdym razie MAM BUTY.
Napisałabym, że w takich kosztownych butach to hoho, mogę chodzić bez
wstydu na celebryckie bankiety. ALE. Te buty wyglądają jak z artystycznego
śmietnika a zarazem trochę jak z filmu Mad Max. Ponieważ drogie buty
wyglądające jak porządne, drogie buty to jest niższa pólka wyrafinowania. WYŻSZA PUŁAP WYRAFINOWANIA to są drogie buty wyglądające jak ze stajni
więziennego kibucu. Zatem, żeby odwiedzić angielską królową, to musiałabym mieć
w podobnym stylu całą resztę, od stóp w górę, żeby się w ogóle uprawdopodobnić.
Czyli jeszcze długa droga przed mną. Ah.
A teraz uroczy i jakże życiowy wykład francuskiego komika (geja, a
jakże) o tym jak wygląda obsługa w sieciówkach dla mas. Można oglądać nawet bez
znajomości języka (ten język ciała, ała ;). Zasadnicza teza jest taka: w
sklepach dla bogatych, gdzie skarpety kosztują 200 euro, obsługa zawsze będzie
miła. W sklepach pośledniejszych, typu Zara, Gap czy H&M, miłej obsługi możemy
się spodziewać co najwyżej w Hameryce, który to przypadek zaprezentuje niejaka
Cokolwiek-mogę-dla-ciebie-zrobić-Kristy (1.29). Ale w Paryżu...w Paryżu czekają na nas
zimne, przewracające oczami, naburmuszone suki. Byłam w sklepie w Paryżu i potwierdzam. Ale to już całkiem inna
historia ;)
Tu natomiast coś praktycznego na jesień i zimę, dla tych, którzy z uporem maniaka pozostają przy półbutach albo szpilletach. Ochraniacze.
Na końcu pokaże wam jeszcze pewien sklep obuwniczy, trippen, który znalazłam w
sieci. Jest kilka wyrafinowanych cukierasów, które natychmiast powinnam przestać oglądać, gdyż mam przemożną ochotę szmyrgnąć moimi nowymi butami za okno.