Świty majowe są zimne. Są też wilgotne w ten nieprzyjemny
sposób, który jednocześnie zapowiada, że reszta dnia będzie upalna. Mechanizm
musi się rozkręcić.
Trzeba mieć kaloszki i naprawdę ciepłą kapotę, żeby nie
drżeć jak osika, jak cały las osik, majowym świtem. A rozumiem przez to tę
porę, gdy rozrzedza się mrok, gdy odgórnie włączają światło, to jest trzecią
nad ranem. Dzień już przygotowany, jak scena, choć przedstawienie zacznie się
za kilka godzin: na razie całe miasto śpi.
Słodką ciszę świszcząco-zgrzytliwie zaszumiają pierwsze, ospale sunące tiry i
autobusy.
Ptaki prowadzą swe perory.
Życie wydaje się jeszcze tak nieprzeżyte. Nieprzeżute. Wydaje się, że ma jeszcze coś do zaoferowania.
Bardzo polecam świty majowe.
Wszystko mija, nawet najdłuższa żmija – rzecze Lec. Szkoda
mi mijającego maja. Zielonego rozbujania, pełnego aromatu bzów zaczynu lata,
który niedługo skończy się narzekaniem na upały i susze oraz wonią niedomytych
pach w środkach publicznego transportu.
Wszystko mija.
Złudzenia trzymają się dzielnie.
Że jakoś to będzie.
Przecież.
Byłam na pogrzebie
kogoś z rodziny. Paliłam papierosy z dawno niewidzianymi kuzynami ukryta za
jakąś kryptą. Panowie w czarnych garniturach i białych rękawiczkach nieśli
trumnę w miarę stabilnie i z niejakim namaszczeniem, ale rzucali wiązankami
kwiecia i ordynarnie gnietli wieńce żałobne. Kwiatom odpadały łby i główki,
które potem leżały smętnie na kopcu piachu obok dołu na trumnę.
Ta (wymierająca) odnoga rodziny ma styl i niejakie
aspiracje: na cmentarzu obecna była skrzypaczka, której zadaniem było urzewnić
moment. Niestety, gdy tylko skrzypaczka dotykała smyczkiem strun, nad
cmentarzem przelatywał samolot. Skrzypaczka
grała, a samoloty leciały. Skrzypaczka
przestawała grać, przestawały lecieć samoloty. Szybko, szybko: graj,
skrzypaczko, nic teraz nie leci! Skrzypaczka zatem zaczynała grać, zatem
natychmiast pojawiał się samolot.
Bosz.
Czasem aspiracje można zrealizować tylko na Powązkach, ze
znajomościami w zarządzie ruchu lotniczego. Jak widać.
Potem byłam na
Targach Książki.
Było raczej tak jak zwykle. Przez cztery dni.
Tłumy ludzi przechadzały się między pachnącymi farbą
drukarską nowościami i pachnącymi starością autorami. Niektórzy byli nawet dość
młodzi. Ale pisarstwo dodaje plus dziesięć punktów do przemijania: nakład,
który przeżyje twój rozkład.
Ja nie z tych, którzy zaprezentują uśmiechnięte zdjęcia
okolicznościowe z przyznaną mi, jako blogerce, wejściówką, którą nawet
zapomniałam odebrać.
Plus dziesięć punktów do alzheimera.
Przez te tłumy znowu czułam się jak mały hadron w zderzaczu
hadronów.
Niezbyt płynnie płynęłam przez zróżnicowane strefy
klimatyczno-klimatyzacyjne: od przylądków arktycznych porywów wichru do krainy
strychowej stęchlizny i zastałego powietrza. Przynajmniej na środku Stadionu
było jakieś życie, a nie betonowa pustynia jak w roku zeszłym czy jeszcze w
ześlejszym ;). Jakaś atmosfera zaistniała. Piknikowa oraz prorodzinna.
Plus dziesięć punktów dla organizatorów.
W przyszłym roku proponuję im zrobienie wielkiej, ale to
przewielornej, makiety książki z gigantycznymi, przewracanymi stronami. Albo
wystawienie hamaków z nadrukiem stronic z
klasyków („Leżę na Przedwiośniu”,
„ A ja na „Lalce”, „Ty perwersie, ty!”).
Znowu nie wykorzystałam szansy żeby sobie zaprzyjaźnić
jakieś wydawnictwo komiksowe, żeby mi aby przysyłało komiksy do recenzji. Przez
ten pogrzeb nie miałam do tego głowy.
Bo wiecie – o konieczności konsumowania książek nie ma co
dyskutować. Ale z komiksami jest u mnie
trochę jak z kupowaniem kawioru. Można, ale podstawowa dieta tego nie obejmuje.
Gdyż nie jest poselska.
Poczułam się nieco dotknięta, gdy dwójka znajomych, całkiem
niezależnie od siebie, powiedziała, że życzą mi udanych, tanich łowów i żebym
osiągnęła Everest swoich możliwości na polu negocjacji cenowych. Nie życzyli
mi, żebym w trakcie jakiegoś panelu dyskusyjnego, ukryta w ostatnim rzędzie krzeseł, krzyknęła rozdzierająco acz elokwentnie: „Sofizmat!”, na co autor by się poderwał
i odkrzyknął „Nieprawda! Nieprawda! Kto
to powiedział? Proszę wstać!” .
Jak to drzewniej bywało, ah.
Jak to drzewniej bywało, ah.
Muszę popracować nad piarem.
Muszę to dopisać do postanowień noworocznych: popracuj nad
piarem, a nie nad mniejszym obwodem ud i większym obwodem półkul.
No dobra, ja nie z tych, ale mogę wam pokazać jak wyglądałam na tym Stadionie. Emocje, rumieńce, masa kontra pęd. Prosz:
Zainaugrowałam u siebie sezon grillowy.
- Uwaga! Inauguruję sezon grillowy! - powiedziałam trzymając
ostentacyjnie wtyczkę od grilla, bo grill mam raczej elektryczny. Jeden kolega
przytomnie zaczął klaskać.
Lubię bystrych mężczyzn ;).
Lubię bystrych mężczyzn ;).
Zatem było tak: zaprosiłam znajomych.
Powiedziałam im, że będą kotleciki. Powiedziałam im to ze dwadzieścia razy nieruchawo wtopiona w krzesełko, siorbiąc mineralną. W końcu przytomny kolega powiedział, że chyba jednak mi nie wierzy w kwestii mięsnej. Faktycznie: kotleciki same nie wyszły z marynaty i nie położyły się na grillu. Musiałam się w końcu ruszyć i sama je przynieść.
Powiedziałam im, że będą kotleciki. Powiedziałam im to ze dwadzieścia razy nieruchawo wtopiona w krzesełko, siorbiąc mineralną. W końcu przytomny kolega powiedział, że chyba jednak mi nie wierzy w kwestii mięsnej. Faktycznie: kotleciki same nie wyszły z marynaty i nie położyły się na grillu. Musiałam się w końcu ruszyć i sama je przynieść.
Mówię wam: los kobiety i gospodyni to nie bułka z masłem.
W Dzień Matki kupiłam
herbaciane róże, jednocześnie ganiąc się za ten banał.
Powiedziałam mamie:
-Dziękuję, żeś mnie tym bożym ciałem urodziła.
W tym roku mogłam tak powiedzieć, to powiedziałam.
Chciałam powiedzieć: „Gratuluję!”, ale czy jest czego? Jeszcze nie wiadomo. Nie wiadomo kiedy będzie wiadomo. Tajemniczo wyrosły jakiś czas temu słupek samozadowolenia opadł był ostatnio nieco. Po czym rymsnął na pysk i zczezł. Jest mi jakoś smutno i nieswojo. Gdzie jesteś, słupku? Mój nowy słupku? Tęsknię za tobą!
Urządziłam ci już urocze mieszkanko obok tej wielkiej, metafizycznej wyrwy w klatce piersiowej, której nie zapełni nic, ani majowe świty, ani komiksy ani przytomni mężczyźni.
Pewnego razu, też w maju, naprawdę się wyspałam. Umarłam
wieczorem i zmartwychwstałam bladym świtem. Rozrywki na starość stają się, jak
widać, niezwykle frywolne.