żeby było elektryzująco. I żeby wszystko udało się MI.
piątek, 31 grudnia 2010
środa, 29 grudnia 2010
Medyczna rekreacja czyli z wizytą w przychodni
Coś mnie boli, ale do lekarza mi się iść nie chce. Bardziej boli mnie sama myśl, że miałabym o 7 rano ustawiać się w kolejce w przychodni po jakiś numerek.
Durer swojego czasu rozwiązywał to tak:
Wysyłał swojemu lekarzowi rysunek z bolącym miejscem. I po kilku dniach/ tygodniach – w zależności od stanu koni pocztowych – dostawał diagnozę. I o to chodzi. Zasadniczo.
(Ale ostatniego razu nie przeżył, więc...)
No ale ok, przychodzi kryska na matyska, czyli w tym wypadku mnie. I oto siedzę w poczekalni z dziarskim czterdziesto- kilkulatkiem, który koniecznie musi zdobyć skierowania na badania i pobrania, jak to czterdziestolatki (chyba) mają.
Wymieniamy plotki, jak to nasz poprzedni przydziałowy doktorre pierwszego kontaktu, niesamowicie zgorzkniały typ, który zalecał wszystkim jednorazowe leki w postaci arszeniku na skrócenie wszelkich możliwych cierpień, dostał w końcu lepszą propozycję zawodową i zwiał z przychodni do szczęśliwej medycznej krainy, której nazwę miał na swoim długopisie. A na jego miejsce przyszła nowa, młoda lekarka. Czterdziestolatek bardzo się cieszy z powodu lekarki i wiele sobie obiecuje po jej młodości. Pytam, z jakim problemem przyszedł, choć nie trudno samemu zauważyć, że Czterdziestolatek, choć jest ogólnie chudy, ma wielki brzuch typu „zaraz urodzę”, co bardzo go martwi i niepokoi, co też tam może mieć.
Patrzę mu głęboko w oczy:
- Myślę, że to może być wielka, gigantyczna cysta, nawet pan sobie nie wyobraża, jak często zdarzają się takie wielkie, gigantyczne cysty.
I popieram to chaotycznym miksem internetowej wiedzy medycznej wymieszanej z programami Zone Reality o ludziach-potworach. Podatnego Czterdziestolatka przestraszyć łatwiej niż dziecko, a siedzimy akurat obok opustoszałego oddziału chorób dziecięcych(pełnego - zapewne - duchów niemowlaków zmarłych na tyfus), siedzimy całkiem sami na korytarzu wymalowanym jakąś łuszczącą się sraczkowatą olejną, późnym wieczorem, pod syczącą złowrogo świetlówką.
Nadchodzi jego kolej i czterdziestolatek wchodzi do gabinetu. Mijają dni i godziny i znowu pojawia się w drzwiach, a w oczach
ma jakby łzy.
- Cysta? – pytam dramatycznie.
- Nie, nie...chodzi o lekarkę....ona jest taka brzydka!
Durer swojego czasu rozwiązywał to tak:
Wysyłał swojemu lekarzowi rysunek z bolącym miejscem. I po kilku dniach/ tygodniach – w zależności od stanu koni pocztowych – dostawał diagnozę. I o to chodzi. Zasadniczo.
(Ale ostatniego razu nie przeżył, więc...)
No ale ok, przychodzi kryska na matyska, czyli w tym wypadku mnie. I oto siedzę w poczekalni z dziarskim czterdziesto- kilkulatkiem, który koniecznie musi zdobyć skierowania na badania i pobrania, jak to czterdziestolatki (chyba) mają.
Wymieniamy plotki, jak to nasz poprzedni przydziałowy doktorre pierwszego kontaktu, niesamowicie zgorzkniały typ, który zalecał wszystkim jednorazowe leki w postaci arszeniku na skrócenie wszelkich możliwych cierpień, dostał w końcu lepszą propozycję zawodową i zwiał z przychodni do szczęśliwej medycznej krainy, której nazwę miał na swoim długopisie. A na jego miejsce przyszła nowa, młoda lekarka. Czterdziestolatek bardzo się cieszy z powodu lekarki i wiele sobie obiecuje po jej młodości. Pytam, z jakim problemem przyszedł, choć nie trudno samemu zauważyć, że Czterdziestolatek, choć jest ogólnie chudy, ma wielki brzuch typu „zaraz urodzę”, co bardzo go martwi i niepokoi, co też tam może mieć.
Patrzę mu głęboko w oczy:
- Myślę, że to może być wielka, gigantyczna cysta, nawet pan sobie nie wyobraża, jak często zdarzają się takie wielkie, gigantyczne cysty.
I popieram to chaotycznym miksem internetowej wiedzy medycznej wymieszanej z programami Zone Reality o ludziach-potworach. Podatnego Czterdziestolatka przestraszyć łatwiej niż dziecko, a siedzimy akurat obok opustoszałego oddziału chorób dziecięcych(pełnego - zapewne - duchów niemowlaków zmarłych na tyfus), siedzimy całkiem sami na korytarzu wymalowanym jakąś łuszczącą się sraczkowatą olejną, późnym wieczorem, pod syczącą złowrogo świetlówką.
Nadchodzi jego kolej i czterdziestolatek wchodzi do gabinetu. Mijają dni i godziny i znowu pojawia się w drzwiach, a w oczach
ma jakby łzy.
- Cysta? – pytam dramatycznie.
- Nie, nie...chodzi o lekarkę....ona jest taka brzydka!
Etykiety:
prywatny akwen,
przypadki medyczne
niedziela, 26 grudnia 2010
Kobiety jak rakiety oraz profesjonalistki ze wsi
sobota, 25 grudnia 2010
X -mas
Wieczór wigilijny. Niestety tegorocznym świętom daleko do zeszłorocznych, które były idealne, holy-łódzko filmowe, dobrze nakręcone i jeszcze lepiej zmontowane, mucha nie usiadła, za to wszyscy inni siedzieli w zgodzie i ogólnej miłości. Tymczasem w tym roku jest tak sobie, osobiście też nie pomagam moją postawą znudzonego dystrybutora, któremu nikt nie pokazał filmu na równie wysokim poziomie, więc ziewa.
Etykiety:
rodzinne dramaty,
święta
piątek, 17 grudnia 2010
Symbioza idealna
M. miał w zeszłym tygodniu wystawę. Nie podobało mi się wcale to jego dzierganie, ale co zrobić, udawałam. Na urodziny dałam mu coś własnego. M. jest osobą, której spokojnie i z czystym sumieniem zawsze mogę dać cokolwiek przez mnie udzierganego, bo wiem, że też będzie udawał.
Symbioza idealna.
Etykiety:
prywatny akwen
wtorek, 7 grudnia 2010
Trzystu (złotych, brak)
Zginęło mi 300 PLN, moje ostatnie, uciułane 300PLN, Boże ratuj, za co ja teraz kupię fajki? Dlaczego mi się to stało? Dlaczego mnie? Jak tu wierzyć w karmę, skoro nie ma za co kupić karmy...
Znajomy mówi mi, że ostatnio bankomat zjadł mu 500 PLN (po tym jak je wypłacił, po czym sobie poszedł, zapominając zabrać). Jednak karmienie maszyn, nawet gotówką, ma w sobie jakiś romantyczny nimb wielbiciela s-f, jak z Asimova czy Huxleya, natomiast zgubienie 300 PLN nie wiadomo gdzie i jak, jest po prostu żałosne i odchudzające w sposób, który wcale nie pomoże naszej figurze, bo spalimy własne mięśnie.
No i dokładnie tak się czuję!
Etykiety:
katastrofy,
prywatny akwen
Moskiewskie metro
Hannana Montana każe nam się uczyć rosyjskiego w metrze. Ulubiony poeta: Puszkin. Ja w każdym razie mam zamiar się przyłożyć do nauki, jeśli od tego ma zależeć czy dostanę moją dzienną porcję gazów ;)
(z jakiegoś mądrego artykułu o wschodniej mentalności)
(z jakiegoś mądrego artykułu o wschodniej mentalności)
Etykiety:
gazy z gazet,
narodowo,
Rosja
Subskrybuj:
Posty (Atom)